Marcelo Bielsa - kat, geniusz, perfekcjonista
2014-09-25 16:45:54; Aktualizacja: 10 lat temu Fot. Transfery.info
Stambouli, Valbuena, Diawara, Alderweireld, Doria - wszyscy ci zawodnicy tego lata znaleźli się w niewłaściwych miejscach. Tak przynajmniej twierdzi Marcelo Bielsa. Jedna z trenerskich legend futbolu.
A przede wszystkim - człowiek z zasadami. Gość, który źle wykonanej roboty nigdy nie omieszka wytknąć. Który - jeszcze pracując w Bilbao - pokłócił się z robotnikami, bo ośrodek treningowy nie spełniał jego wymagań. Narzekał wtedy, że skład za 300 milionów euro musi odbywać zajęcia w skandalicznych warunkach, Gość, który na niedawnej konferencji prasowej wytknął prezesowi Marsylii, Vincentowi Labourne, że składa obietnice bez pokrycia odnośnie transferów zawodników. W dodatku w momencie, kiedy zespół gra jak z nut, a styl zachwyca nawet najbardziej wybrednych krytyków. To właśnie wspomniani na wstępie Stambouli i Alderweireld mieli być na 12-osobowej liście, którą „Szaleniec” („El Loco”) wręczył Labourne’owi. Nie sprowadzono z niej nikogo, zasilając klub zawodnikami, których Bielsa podobno nie chciał, a także pozbywając się tych, którzy mieli mu jeszcze być potrzebni.
Ale powiedzieć o nim, że ma zbyt wygórowane wymagania tylko wobec innych, byłoby jednak bardzo niesprawiedliwe. Bielsa najwięcej wymaga bowiem od siebie. Mało znajdzie się obecnie w futbolu ludzi tak słownych i tak bezwzględnie dotrzymujących obietnic, jak Argentyńczyk. W lipcu 2011 roku miał na stole ofertę objęcia Interu od Massimo Morattiego. Nie było żadnego konkursu na szkoleniowca, Bielsa był od początku jedynym kandydatem dla ówczesnego prezesa klubu z San Siro. I mimo, że Moratti przychyliłby mu nieba, „El Loco” odmówił. Dotrzymał danej Josu Urrutii obietnicy, że jeśli Bask zostanie prezydentem Athletic Bilbao, to on zostanie trenerem baskijskiego klubu. Wybrał ograniczenia kadrowe wynikające z tradycji klubu, zamiast niewątpliwie większych pieniędzy i bezsprzecznie większego pola manewru w doborze zawodników, niż na San Mames. Bielsa zawsze twierdził, że gdyby w piłkę grały roboty, on zwyciężałby w każdym kolejnym spotkaniu. Robotów nie miał ani w Bilbao, ani nigdzie wcześniej. Nawet w Argentynie przełomu wieków.
Mistrzostwa taktycznego nie sposób mu jednak odmówić, a gdyby ktoś chciał kwestionować wiedzę 59-latka, niech spojrzy na nazwiska trenerów, których wychował, bądź którzy zafascynowani jego filozofią starali się go naśladować i niejednokrotnie przyjeżdżali do niego po porady. Pellegrini, Simeone, Sampaoli, Martino, Pochettino, Berizzo. I oczywiście Pep Guardiola, który do granic możliwości dopracował w Barcelonie aspekty, które omawiali podczas dwunastogodzinnej „audiencji” na grillu u Bielsy. Jako zawodników używając solniczek, pieprzniczek i butelek ketchupu. Najdłużej dyskutowali o morderczym, wysokim i agresywnym pressingu, który wśród osób zajmujących się analizą spotkań Barcelony ery Guardioli budził niezmienny zachwyt.
To samo oczywiście stosował Bielsa w swoich zespołach. Z jednym, kluczowym „ale”. Nikt nigdy nie powierzył mu ekipy z absolutnego topu, z najlepszymi zawodnikami świata. Jakkolwiek świetny nie byłby jego taktyczny plan, nie mógł sobie pozwolić na posiadanie takich graczy, z jakimi miał szczęście pracować choćby Pep. A pressing, wokół którego w strategii Bielsy wszystko się kręci, był możliwy do regularnego stosowania tylko, mając w jedenastce graczy z wydolnością na absolutnie najwyższym poziomie. Inaczej musiało się to kończyć brakiem tchu w niektórych meczach, a wraz z trwaniem sezonu - po prostu z odcinaniem prądu w końcówkach spotkań.
Pokazem bezsilności Bilbao Bielsy był choćby finał Ligi Europy z Atletico Madryt, gdzie Baskowie wyglądali na - mówiąc kolokwialnie - zupełnie zajechanych. W oczach nadal mieli pasję, agresję zaszczepioną przez perfekcjonistę rodem z Rosario. Ale w nogach - każde kolejne 90 minut biegania za rywalami w celu pozbawienia ich przewagi posiadania piłki przy nodze. Coś, czego jeszcze nie czuje prowadzona przez niego Marsylia. Na razie jest mówienie o „ciężkiej pracy w tygodniu i imprezie na boisku w weekend” (słowa Gignaca, który osiągnął na początku obecnego sezonu szczytową formę), ale kwestią czasu jest, by treningi i wymagania na boisku zaczęły ciążyć na każdym pojedynczym mięśniu. Na razie jest 3:0 z Rennes, 5:0 z Reims, ponad 50 odbiorów co mecz, z czego około 15 - na połowie rywala. Wyniszczające, ale na świeżości - niebywale skuteczne.
„Bielsa Effect”. Tak mówiło się o tym w Chile, które wyciągnął z niebytu, tak mówi się i teraz. Jeden z hiszpańskich publicystów pisząc o Argentyńczyku, użył sformułowania „facet, którego osobowość pozostawia trwały ślad w każdym z piłkarzy i klubów, które trenuje. Wśród zespołów klubowych nie znalazł się jeszcze jednak ani jeden, który na dłuższą metę „efekt Bielsy” by wytrzymał. I - słuchając ostatnich narzekań trenera „l’OM” - nie zanosi się na to, by piłkarze Marsylii mieli to wytrzymać. Nie, jeśli tylko kilku spełnia jego wydolnościowe wymagania. Nie, bo Bielsa nie zna słowa „rotacja”.
Wyjścia są obecnie dwa. Albo zachwycać się grą Marsylii, póki piłkarzom z Francji starczy sił, albo czekać, aż w końcu ze zmęczenia padną. Polecamy to pierwsze. Może i największe marzenie Bielsy o zespole robotów wciąż pozostaje niezrealizowane, ale nawet ludźmi potrafi dowodzić tak, że ręce same składają się do oklasków.