Milion podań i mało konkretów: Lechia na wyjeździe
2016-03-13 21:08:49; Aktualizacja: 8 lat temuPonad 600 kontaktów z piłką, widowiskowe klepki i łatwość w rozmontowywaniu szeregów przeciwnika. Gdańszczanie imponują, ale nie potrafią postawić kropki nad „i”.
Biało-zieloni na wyjazdach i u siebie to dwie różne drużyny. Własna murawa zdecydowanie im służy: pożerają przeciwnika i natychmiastowo go trawią. Rozpychają klubowy żołądek i są głodni. Bardzo. Tak, że ich apetyt wzrasta z każdym, kolejnym meczem. I co ciekawe, nie odczuwają nawet najdelikatniejszych problemów żołądkowych. No chyba, że właśnie za nie uznamy postawę lechistów poza murami własnego miasta. Kto wie, może skutki wrzucania przeciwników na ruszt działają na podobnej zasadzie co bomby z opóźnionym zapłonem? To by tłumaczyło kłopoty podopiecznych Nowaka. A jest ich co niemiara.
Spokój i rozwaga
6 porażek z rzędu mówi wszystko. Lechia na wyjazdach sobie nie radzi i nie potrafi skutecznie przełamać ciemnej passy spędzającej sen z powiek trenerowi i sztabowi szkoleniowemu. Co ciekawe, trudno o jedną, konkretną przyczynę takiego stanu rzeczy. Lechiści pozornie ustawiają się naprawdę dobrze, ale… no właśnie, za każdym razem brakuje im czegoś, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. W Zabrzu byli bliscy zrealizowania sukcesu i mimo remisu wracają na tarczy: spokojnie można go rozpatrywać w kategorii porażki.Popularne
Mecze poza domem rządzą się własnymi prawami i większość drużyn jednak nie decyduje się na ciągły blitzkrieg. Jedni czekają za podwójną gardą, inni przejmują inicjatywę i wykorzystują przyspieszenie, by zgnębić przeciwnika. Lechia wybrała drugą opcję.
Gdańszczanom nie można było odmówić żelaznej dyscypliny. Ustawiali się bardzo blisko siebie i jednocześnie zachowywali dobry dystans do przeciwnika. Odległości były wyważone i wypośrodkowane. Można było szybko odebrać piłkę i ruszyć z atakiem lub ewentualnie uspokoić grę. Plan idealny.
Lechiści długo utrzymywali się przy piłce, rozgrywali ją przez całą formację. Wszystko zaczynało się w linii obrony, w którą wchodził Chrapek (o nim niżej), zabierał się za rozegranie i regulował tempo gry. Reszta odpowiedzialności spoczywała na skrzydłach, do których podłączali się boczni obrońcy. Flanka Wawrzyniaka i Haraslina była znacznie bardziej aktywna i czyniła większe spustoszenie. Wyglądało to naprawdę nieźle, bowiem po takim przeciągłym momencie uśpienia niskim klepaniem, gdańszczanie potrafili szybko wrzucić wyższy bieg i zaskoczyć rywala. Z drugiej strony, takie bliskie odległości pozwalały Lechii skuteczne powroty do obrony. Górnik nie stworzył sobie zbyt wielu sytuacji, ale wiadomo: przezorny, zawsze ubezpieczony. Wracała więc nominalna trójka, boki wspomagali Stolarski i Haraslin, a środek pola z Chrapkiem i Kovaceviciem dodatkowo zabezpieczał drużynę przed nieciekawymi wypadkami. Zdawało to egzamin.
Regulowano także pressing w zależności od potrzeb. Normalnie do ataku wychodzili jedynie Paixao i Kuświk, a gdy decydowano się na dociśnięcie zabrzan, linia się poszerzała.
Pole karne Górnika przeżywało prawdziwe oblężenie podczas kontr, ale Lechia nie potrafiła tego wykorzystać. Tu: Haraslin wychodził na czystą pozycję i wystarczyło jedynie posłać do niego dokładne podanie, by wyprowadzić rywala w pole.
Lechia nie miała także większych problemów z kryciem. Janicki i Maloca spisywali się świetnie pomimo, że kilkakrotnie zabrzanom udało się podejść wyżej. Zachowywali zimną krew, znali swoje możliwości i wiedzieli na ile mogą sobie pozwolić. Komunikacja między nimi przebiegała bez zarzutów. No, do czasu.
Także zachowanie po stracie ma szalenie ważne znaczenie w całej strategii Lechii. Owszem, gdańszczanie nie notują ich bardzo dużo, ale gdy tylko im się to zdarzy od razu rzucają się do naprawy błędu. W pogotowiu czeka kolejny zawodnik, który może podwoić krycie i szybko wrócić do realizowania założeń strategicznych.
Agresywny odbiór wnosi dynamikę do gry całej drużyny i upłynnia spotkania: rywal się gubi, Lechia wraca na właściwe tory i przenosi się pod jego pole karne. Proste, skuteczne, ale wymagające potężnych nakładów energii oraz koncentracji. Zresztą, samo ustawienie zakłada, że gdańszczanie będą nieustannie skoncentrowani na grze, a mechanizmy nie będą zawodzić. Dobrze widoczne to było na podstawie różnicy między dwoma flankami: Haraslin ciągle napędzał ataki, a Stolarski po przeciwnej stronie zostawał nieco niżej. Miało to swoje odniesienie w samej taktyce, bowiem Polak miał z założenia wspomagać obronę, co nie wychodziło mu idealnie i w efekcie był zawieszony, nie do końca wiedział, które obowiązki ma traktować za nadrzędne.
Chrapek is the key
Pomocnik Lechii został ostatnio okrzyknięty jej talizmanem. Gdy gra, Lechia nie przegrywa. To zdecydowanie za mało. Chrapek jest kimś więcej. Młody pomocnik to nie tylko symbol szczęścia, ale realne wzmocnienie drużyny. A dzisiaj nawet motor napędowy. 23-latek długo nie mógł się przebić do pierwszego składu, ale skoro teraz mu się to udało, to raczej szybko nie odda miejsca w „jedenastce”. Nie po takich meczach. Na jego grę po prostu patrzy się z przyjemnością. Dobrze czyta grę, angażuje się na 100% i napędza akcje gdańszczan.
Bardzo częsty obrazek. Chrapek zaczynał wypełnianie swoich obowiązków od obrony, między której szeregi wkraczał i następnie zabierał się za rozgrywanie.
Po wprowadzeniu piłki do gry, pomocnik nie zostawał w swojej strefie, a natychmiastowo biegł w wyższe sektory boiska, gdzie czekały na niego kolejne zadania. Tam również był odpowiedzialny za regulację tempa gry.
Chrapek świetnie współpracował z Kuświkiem i Wawrzyniakiem, i wraz z nimi, w trójkącie, na jeden kontakt, był współodpowiedzialny za destrukcję defensywy Górnika. Podnosił głowę, oceniał sytuację i… balans ciała, wyższy bieg, krótka piłka. Tyle wystarczyło.
Pomocnik jest bardzo dobrze wyszkolony technicznie i zdecydowanie przoduje w grze na małej powierzchni. Nie tylko jest dokładny, ale i nie odpuszcza: wie, że po zagraniu ma się przesunąć, dzięki czemu akcja nabiera tempa, wszystko staje się bardziej dynamiczne.
Chrapek do Kuświka, wyjście na pozycje, odegranie, podanie do Kovacevicia. I gol. Dużo ruchu, balans ciała i dokładność.
To nie była jedyna akcja ofensywna, w której udział brał młody pomocnik. Kiedy tylko mógł podłączał się do ataku i pomagał w jego napędzeniu. W sumie do tego „ograniczała” się jego rola. Miał dobrze przyjąć piłkę i wyjść na pozycję: albo, by ściągnąć na siebie uwagę rywala, albo by kontynuować grę w tamtym sektorze.
23-latek przydawał się także przy zbieraniu piłek. Stanowił jednego z tych zawodników, którzy czekali na skraju pola karnego, by złapać futbolówkę wybitą przez obronę/Kasprzika. Odpowiadał także za rzuty rożne i całkiem nieźle dokręcał piłki w pole karne.
Dynamika i… wykończenie (?)
Lechia potrafi zamęczyć swojego przeciwnika. W czasie meczu z Górnikiem wymieniła 672 podania i 83% z nich było dokładne. Gdańszczanie długo utrzymują się przy piłce, klepią i polegają na regulacji tempa. To i dokładność stanowią najważniejsze punkty ich gry. Dzięki nim w drużynie wykształciły się stosowne mechanizmy umożliwiające taką strategię. Lechiści grali szybko, płynnie i bardzo dokładni i nie napotykali klopotów, żeby wbić się pod pole karne Górnika i dojść do sytuacji bramkowej. Takie obrazki pojawiały się bardzo często. Kilka podań i obrona rywala leżała na łopatkach. Trzeba jeszcze podkreślić, że cała ta gra odbywała się na małej powierzchni: gdańszczanie szukali luki i puszczali piłki w uliczkę.
Bardzo istotne okazało się samo ustawienie gdańszczan. Cała szerokość pola karnego była obstawiona przez podopiecznych Nowaka.
Nie można powiedzieć, że Lechia w pierwszej połowie nie miała nikogo na domknięciu. Owszem, brakowało trochę szczęścia, ale za każdym razem meldował się ktoś, kto może zebrać piłkę i utrzymać ją w grze. Cała drużyna ciężko na to pracowała. Charakterystyczne było to, jak gdańszczanie wrzucają wyższy bieg. Po odbiorze przesuwali się krok do przodu, żeby zminimalizować ryzyko odskoczenia futbolówki, a następnie wprowadzali ją dalej do gry. I dalej. Wędrowała lekko jak po sznurku. Problemy pojawiły się w drugiej części spotkania, ale już w pierwszej można było dostrzec pewne symptomy „wyjazdowego syndromu Lechii”.
Lechia pozornie ustawiła się bardzo dobrze, ale Gergel i tak zdołał oddać strzał. Co prawda uderzył nieczysto, ale znalazł lukę między obrońcami, którzy nieco spuścili z tonu i stracili koncentrację.
Także częstotliwość dynamicznych wejść była trochę zbyt mała. Gdańszczanie mogli całkowicie zdominować przeciwnika, ale zamiast tego uparcie rozgrywali piłkę od tyłu (z pominięciem bramkarza) i dość dużo czasu spędzali w środkowej strefie boiska. Wydawać by się mogło, że 3-4 akcje pod rząd i Górnik nie dałby rady się podnieść. Tak, minimalizm miał się zemścić.
Początek drugiej połowy. Biało-zieloni zaniedbali drugą flankę przez co nikt nie mógł zameldować się na domknięciu. Takie coś było nie do pomyślenia jeszcze przed przerwą.
I trach. Czerwona kartka. W 59. minucie z boiska wylatuje Gergel. Podopieczni Nowaka powinni rzucić się do gardła pomimo jednobramkowego prowadzenia. Nie robią tego w zmasowany sposób pokładając nadzieję w pełnym kontrolowaniu spotkania. Bo rzeczywiście tak było, zabrzanie nie mogli dojść do głosu, byli skutecznie odcinani od „szesnastki”, a ich wszelkie próby ofensywne były duszone w zarodku.
Zamiast oblężenia Lechia odczuwała coraz większe trudy z umieszczeniem piłki w siatce. Może nawet spadła nieco wydajność podopiecznych Nowaka. Ich ataki były pozbawione błysku. Inna sprawa, że takiej gry łatwo się można nauczyć i już w pierwszej połowie było widać, że Górnik dobrze czyta taktykę Lechii – dopuszczał do sytuacji, ale wiedział, w którym momencie doskoczyć, by wybić rywala z rytmu. Więcej dynamiki, więcej szybkich wejść w krótkim czasie i być może to nie miałoby racji bytu.
Znacznie większym problemem biało-zielonych była ich skuteczność. W kluczowych momentach mieli problem z zachowaniem zimnej krwi: piłka im odskakiwała, wpadała w kozioł lub po prostu na posterunku meldował się Kasprzik (imponował dyspozycją i wyczuciem, m.in. wyciągnął piłkę z linii bramkowej). Ewentualnie dynamika kończyła się na bocznych sektorach i nie miała przełożenia na sytuacje bramkowe. Lechia na 19 strzałów, celnych oddała tylko 7, a większość akcji kończyła się tak, że piłka po prostu padała łupem obrony rywala.
Kuświk wyszedł na czystą pozycję, ale przegrał pojedynek z Kasprzikiem. Zwróćmy jednak uwagę na Haraslina, który instynktownie wychodzi na dobitkę.
Lechiści dobrze poruszali się po boisku, ale za każdym razem czegoś im brakowało. Tak jak powyżej: drużyna wiedziała, co ma robić, a mimo wszystko nie potrafiła tego przełożyć na wynik. Niewykorzystane okazje w końcu się zemściły. Lechia grająca w przewadze, zdecydowanie lepsza, mająca w nogach argumenty… ostatecznie zremisowała z Górnikiem.
Maloca znowu dobry mecz musiał okrasić fatalnym błędem – tym razem zachował się jak wolny elektron i odpuścił krycie Kopacza.
Minimalizm zemścił się na gdańszczanach. Nawet kontrolując spotkanie, gdzieś tam z tyłu głowy wypada mieć myśl, że piłka nożna jest sportem bardzo podatnym na losowe wydarzenia i nieracjonalne przypadki. Tak było i tym razem. No bo kto by się spodziewał, ze gola strzeli obrońca i to jeszcze, gdy jego ekipa zdecydowanie odstaje i gra w „10”? Lechia też nie wzięła tego pod uwagę i mimo armat w składzie nie zdołała przełamać ciemnej serii. Na stan rzeczy złożyło się wiele czynników: utrata koncentracji w jednej z ostatnich akcji spotkania, nieco przygaszony instynkt mordercy i (nie)skuteczność. Na grę podopiecznych Nowaka patrzy się naprawdę przyjemnie, ale w starciu z zabrzanami chyba nieco przeholowali z tym klepaniem podań i posiadania. Wydaje się, że można było sobie na to pozwolić dopiero po uzyskaniu korzystnego rezultatu, wtedy takie uspokajanie byłoby nawet wskazane. Zabrakło kropki nad „i” i wykorzystania atutów. Gdańszczanie rozegrali naprawdę świetne zawody, ale nie byli w stanie tego wykorzystać. Jeśli nie robi się tego w konfrontacji ze słabym i osłabionym Górnikiem to kiedy? „Ósemka” może się oddalić.