Oddział powolnego reagowania: młody Real długo, długo nic i dopiero Legia
2016-11-02 18:44:41; Aktualizacja: 8 lat temuCzas reakcji, technika i przygotowanie mentalne – to wszystko jest zaledwie w powijakach. Młodzieżowa Liga Mistrzów jest jak uliczne „kocie oczy”, które podkreślają głęboką przepaść w poziomie rozwoju polskiej i zagranicznej młodzieży.
Żelazna dyscyplina (do pewnego momentu)
Plan był taki: nie stracić bramki w pierwszej połowie i maksymalnie podkręcić tempo w drugiej. Wyszło… połowicznie. Podopieczni trenera Dębka dzielnie stawiali opór, ale już po upływie pół godziny gry dało się dostrzec spadek energetyczny i lekkie zaburzenia koncentracji. Dużo nie było potrzeba. Real dostrzegł przepastną dziurę w defensywie i szybko, niczym sprawny informatyk, wkleił w nią swoich zawodników. Dwa szybkie ciosy, słabo dysponowany Majecki i Legia na kolanach. Można było tego uniknąć.
Legioniści zwracali swoją uwagę dobrym ustawieniem w formacji obronnej. Jako że nie za bardzo wychodziło im organizowanie się w ataku, mieli więcej czasu na powrót na z góry ustalone pozycje i zawężenie sektora, gdzie rywal mógłby sobie swobodnie poklepać. Brzmi całkiem logicznie.Popularne
W obliczu ataku Realu z tyłu pozostawała 4-5 zawodników, a dwóch wychodziło do odbioru. Ograniczano pole gry przeciwnikowi, a jednocześnie podejmowano próbę zduszenia jego akcji w zarodku.
I rzeczywiście, początkowo sprawdzało się to naprawdę całkiem nieźle. Większość ataków rywala padała łupem choćby Urbańskiego, który natychmiast starał się przenieść futbolówkę w wyższe sektory boiska. Tutaj zaczynały się już schody.
Młodzi legioniści byli całkiem sprytni przez pierwsze pół godziny: dzięki temu, że 2-3 piłkarzy wychodziło do pressingu, koncentracja gry była w jednym sektorze. Minimalizacja ryzyka na całkiem niezłym poziomie.
Tylko, że to również nie wychodziło tak w 100%. „Wojskowym” brakowało dokładności. Chociaż reagowali całkiem szybko i sprawnie, to po wygarnięciu futbolówki spod nóg przeciwnika, nie byli w stanie wyprowadzić kontrataku.
Piłkarski paraliż
Początek spotkania zwiastował bardzo ofensywne usposobienie Legii. Wszak, co oni tak właściwie mieli do stracenia? Zwłaszcza, że trudno było liczyć na utrzymanie bezbramkowego remisu ukrywając się za podwójną gardą. Młodzi legioniści mają ogromny problem z zachowaniem zimnej krwi na spotkania takiej rangi, a to można uznać za jedną z wielu przyczyn ogromnych kłopotów technicznych. Trudności sprawiało proste przyjęcie piłki.
A wydawało się, że będzie to wyglądało nieco inaczej. „Wojskowi” zaraz po gwizdku sędziego rzucili się do wysokiego pressingu.
Nie takiego maksymalnego, żeby aż nacisnąć bramkarza Realu (a może było warto, biorąc pod uwagę to, jak „interweniował” w samej końcówce spotkania), ale zdecydowanego. Kulenović i Michalak rozstawili się szeroko, a bardzo wysoko wyszedł… Bondarenko. Stoper Legii zapędził się w wysokie sektory boiska i można było odnieść wrażenie, że to będzie jego stała rola. Jak się później okazało, to był jedynie wybryk 17-latka, który jeśli już się podłączał do ataku, to tylko przy stałych fragmentach gry. Z drugiej strony, może i „Wojskowym” przydałoby się więcej takich „wybryków”, bowiem brakowało jakiejś iskry, która rozpaliłaby w nich choć trochę kreatywności.
Podopieczni Dębka rzadko kiedy mieli w ogóle zaszczyt utrzymywania piłki w środkowej strefie i nie marnowali czasu na szanowanie futbolówki i mozolne konstruowanie ataku pozycyjnego. I dobrze. Chcieli szybko przenieść się pod pole karne Realu, wykorzystać element zaskoczenia. Prawidłowo – wiedzieli, że odstają technicznie, więc musieli się posiłkować albo jakimiś schematami, albo niespodziewanym uderzeniem. Tylko, że w momencie, gdy otrzymali futbolówkę z linii obrony, nagle dopadał ich wszechogarniający paraliż. Piłka odskakiwała, brakowało centymetrów, żeby ją utrzymać przy nodze, podania były niechlujne i szybko padały łupem przeciwnika. Brakowało kogoś, kto oceni sytuację i zamiast „na pałę” wprowadzać futbolówkę do gry, realnie oceni szanse, wypatrzy kolegę z drużyny i uruchomi go podaniem. Nawet już kosztem zwolnienia tempa. Normalną jest rzeczą, że tylko w ten sposób można było coś ugrać, ale gdy po raz setny taki wariant nie zdaje egzaminu, to może warto coś zmienić.
Zwłaszcza, że to nie były sytuacje jednorazowe. Nawotka i Michalak zaczęli być zauważani dopiero po upływie jakiejś pół godziny gry.
Wyglądało to tak, jakby legioniści kompletnie się nie rozumieli. Akurat ofensywne wyjścia Nawotki nie mogą być nowym elementem gry, a zwykle 19-latek wychodził całkowicie bez krycia. Dopiero w drugiej połowie miał okazję udowodnić, co jest w stanie zdziałać na flance.
Podobnie miała się sytuacja szybkiego Michalaka. Co z tego, że pomocnik wypluwał płuca dręcząc defensywę Realu, jak właściwie nie dostawał piłek.
Brakowało pomysłu, przeanalizowania sytuacji i wyciągnięcia wniosków z warunków, jakie postawił Real. Michalak świetnie radził sobie z czytaniem gry, bardzo dobrze potrafił wyjść na obieg, a przy okazji istniała szansa na wykorzystanie jego dynamiki. Co więcej, 19-latek fajnie współpracował z Nawotką i Szymańskim – tamta strona boiska funkcjonowała znacznie lepiej. Wciąż jednak problemem był postępujący paraliż. Nieważne jakie warianty próbowała wprowadzić do swojej gry Legia, winowajca był jeden.
Techniczna przepaść
Z wielkim trudem spoglądało się na próby ofensywne legionistów w spotkaniu z młodym Realem. Podopieczni Dębka usilnie chcieli zagrać szybciej, na jeden kontakt, na małej powierzchni, ale nie byli w stanie przeskoczyć pewnych niedoskonałości wynikających z kwestii stricte technicznych. Nawet, gdy już udało im się ogarnąć sytuację i zdobyć nieco terenu w bocznym sektorze boiska, to zaraz piłka kończyła na aucie ewentualnie pod nogami przeciwnika. I chociaż głównym „winowajcą” jest oczywiście różnica w poziomie między zawodnikami obu drużyn, to coś jeszcze miało na nią wpływ.
Legia wciąż realizuje plan na ten mecz: nie przegrywa, ma trochę szczęścia i minimalizuje zagrożenie jak tylko może. Gorzej wygląda to w ataku. Ryczkowski nie ma jak się obrócić z piłką, a nikt nie pokazuje mu się do podania. Wiadomo jaki będzie finał tej akcji.
Legioniści mają spory problem z przygotowaniem mentalnym. Bo chociaż naturalnym jest, że są o klasę (lub więcej) gorsi, to mogliby to nadrobić sercem, zaangażowaniem czy choćby właśnie koncentracją zawodników w danym sektorze boiska. Tych wszystkich elementów brakowało, gdy tylko przekroczyli swoją połowę. „Wojskowi” byli spetryfikowani. Na nic wówczas wszelkie warianty taktyczne.
Jeszcze w pierwszej połowie próbkę swoich umiejętności pokazało trio Nawotka-Michalak-Ryczkowski. Akcja zakończyła się strzałem tego ostatniego, ale cała współpraca zasługuje tutaj na ogromną pochwałę.
Wówczas okazało się, że to nie gra na małej powierzchni, a właśnie jakiś przerzut, przeniesienie ciężaru gry i wypuszczenie piłkarza na obieg, mogą tu przynieść znacznie większe korzyści. Zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę wyczucie Nawotki i szybkość Michalaka. Podobnie było w 34. minucie, gdy Nawotka wypuścił Michalaka bocznym sektorem, a ten jeszcze zagrał do szarżującego Szymańskiego. Ta strona boiska funkcjonowała znacznie lepiej.
Przerzutów było także zdecydowanie za mało. Skoro Real potrafił się szybko połapać w grze na flance, to czemu by nie spróbować czegoś niekonwencjonalnego. Próbę w 8. minucie podjął Bondarenko usiłując znaleźć podaniem Nawotkę.
Taka gra legionistów była rzadkością. Zwykle futbolówkę tracili szybko i momentalnie musieli wracać na z góry ustalone pozycje. Zawiedli raz i… wszystko zaczęło się sypać. Trzeba było odpalić plan B.
Kanion zwiastunem problemów
W końcu musiał nadejść ten moment rozluźnienia powiedzmy-że-zwartych szyków Legii. Dla Realu było to jak woda na młyn – i naprawdę, więcej nie było im potrzebne. Uwypukliło to ogromną wartość zdyscyplinowania legionistów w pierwszych 30 minutach spotkania.
Wystarczyło zostawić trochę więcej miejsca, żeby goście pokonali Majeckiego. Nie było to dla nich szczególne wyzwanie. Bramkarz Legii był dzisiaj w strasznie przeciętnej dyspozycji.
Dwubramkowa strata zmusiła legionistów do zmiany nastawienia na nieco bardziej ofensywne. I rzeczywiście, już na samym początku pierwszej połowy można było dostrzec większą werwę w poczynaniach podopiecznych Dębka. Podeszli znacznie wyżej i usiłowali agresywnie wygarnąć futbolówkę spod nóg rywali. Pojawiły się także bardziej zmasowane próby wstrzelenia się w pole karne Realu. Usiłowano wcisnąć się przez zagęszczony środek, coraz częściej przenoszono ciężar gry, a szybka gra na flance wróciła do łask. Istotną rolę odgrywały także stałe fragmenty. Wówczas w pole karne rywala szarżował Bondarenko, który kilkakrotnie stanął przed idealną szansą na strzelenie gola (m.in. gdy był na 2. metrze i nie wpakował piłki do siatki).
Chociaż istniały naprawdę marne szanse, że legioniści wcisną się środkiem, to nie próżnowali. Szczególną rolę odegrali tutaj Małachowski, Nawotka i Urbański. Domykał Ryczkowski.
Zachowawcza gra z pierwszej połowy odeszła do lamusa. Legioniści wiedzieli, że jeśli nie podejmą ryzyka, to nie uda im się absolutnie nic tutaj ugrać. Próbowali więc przedzierać się flanką.
Zwykle takie akcje przeprowadzana po przeniesieniu ciężaru gry. Ryczkowski bardzo fajnie współpracował z Michalakiem, który w końcu zaczął wygrywać pojedynki biegowe. Pojawił się element zaskoczenia.
Radość gospodarzy nie trwała jednak długo. Real bardzo szybko połapał się w tym, co się tutaj wyprawia i natychmiast (zajęło mu to jakieś 10, maksymalnie 15 minut) odciął „Wojskowych” od jakiejkolwiek gry. Znowu gra toczyła się pod dyktando gości – tym razem, już całkowicie – a Legia w żaden sposób nie mogła się odnaleźć. Tempo spadło, brakowało klarownych sytuacji i serducha do gry.
Pomimo, że w ostatniej akcji meczu fatalny błąd Zidane’a umożliwił legionistom strzelenie bramki na 1:2, nie zmieniło to obrazu całego spotkania. Młodzi „Wojskowi” rozegrali bardzo słabe zawody i wyraźnie odstawali od swojego lepiej dysponowanego rywala. Chociaż mieli kilka dogodnych okazji na strzelenie bramki, kilkakrotnie pokusili się o coś niekonwencjonalnego, to na pierwszy plan wybijało się jedno: problemy techniczne. Podopieczni Dębka byli zaledwie jak zlepek zawodników, których nie stać na pracę zespołową i większą dozę zaangażowania. Środek pola był bardzo niemrawy, zanotował mnóstwo strat, a w pierwszej połowie podania nawet nie docierały do Kulenovicia. Legioniści byli za mało decyzyjni i jakby sparaliżowani widokiem rywala po przeciwnej stronie barykady. 11-osobowy oddział wolnego reagowania nie zdał egzaminu, a „kocie oczy” prosto z Madrytu jedynie rozświetliły ogromną przepaść, która oddziela naszą piłkę od tej zagranicznej.