Omar idzie na wojnę
2016-03-05 13:16:23; Aktualizacja: 8 lat temuHistoria ma to do siebie, że w zależności od swoich doświadczeń życiowych czy uczuć, oceniamy ją różnie. Fakt, w zależności od poglądu, staje się więc jedynie subiektywnym okiem głębokiej analizy.
Ale tego, co za chwilę przeczytacie oceniać nie zamierzam, choć perspektywa wydaje się być mocno kusząca. To wszystko było prawdą… Omar De Felippe – sportowiec, który poszedł na wojnę, wbrew swojej woli.
Pamiętam ten dzień, jakby nigdy nie nadszedł.Wojna. Niby różna, ale wciąż taka sama. 3 kwietnia 1982 roku,rząd argentyński podjął decyzję o zaatakowaniu wyspfalklandzkich, o których my Argentyńczycy, woleliśmy mówićMalwiny. Były one kroplą gazu pośród rozlanej ropy initrogliceryny. Iskrą, która w suchym lesie doprowadzała dopożaru. Kiedy ostatecznie eksplodowały, to nikogo nie dało się ponich odratować. Następnego dnia miałem obchodzić swoje 20urodziny w kawiarni mojego compadre Matiasa, razem ze swoimi kolegamiz Huracanu, lecz matka z samego rana, w dniu moich urodzin, zalanałzami, wręczyła mi list. A tam, drukowanymi literami, wezwano mniedo stawienia się do 3 Regimentu Zmechanizowanych Wojsk Piechotyskoszarowanej w La Tabladzie w ciągu 72 godzin. Płakałem wraz znią. Ledwo przed świętami, 23 grudnia 1981 roku skończyłem swojąsłużbę wojskową, a tu trzeba po kilku miesiącach iść walczyćz Brytyjczykami. Nie tak wyobrażałem sobie wejście w światdorosłych.
De Felippe nie był jedynym młodym sportowcem, któregoprzymuszono do walki o wyspy zlokalizowane na Oceanie Atlantyckim,ale jednym z nielicznych, którzy ją cudem przeżyli. Był dobrzerokującym juniorem Huracanu Almagro, lecz 27 grudnia 1980 rokuotrzymał wezwanie do wojska. W myśl wówczas obowiązującegoprawa, każdy 18-letni mężczyzna musiał odbyć roczną służbęwojskową. W Argentynie, spowitej mrokiem rządzącej junty,odstępstwo lub dezercja kończyły się śmiercią, która to potemprzenosiła się niczym zaraza na ich rodziny. Omar odsłużyłswoje, lecz niechętnie chce wracać do tego, co tam zobaczył. Adziało się sporo. Jednostka wojskowa zlokalizowana w La Tabladziebyła również jednym z licznych miejsc, gdzie działały więzieniadla wrogów politycznych. Wśród wielu zadań przeznaczonych dlamłodych żołnierzy za zakresu posługiwania się karabinem, byłoteż miejsce na nauki z dziedzin przesłuchiwania i torturowaniawięźniów. Nie wszyscy, ale część z nich, dawała upust swojejwewnętrznej złości. A ci, którzy lubili zadawać komuś ból,mogli po odbyciu służby trafić do służb specjalnych, którezajmowały się tropieniem przeciwników junty. De Felippe przetrwałtrud służby, wrócił do domu, ale piekło dopiero miało sięzacząć.Popularne
9 kwietnia 1982 roku, trafiłem do El Palomar. Tużprzed planowanym za kilka godzin odlotem, mój dowódca powiedział,że „To mój ostatni moment na pożegnanie z rodziną. Maszdziesięć minut na telefon”. Nigdy tych słów nie zapomniałem,bo zabrzmiały one jak wyrok śmierci. Czułem niemoc, to nie takmiało być. Moja matka Rosa, codziennie od rana do wieczora modliłasię za mnie, a ja mogłem jej jedynie obiecać, że wrócę do domucały i zdrowy. Dowódca okazał się mniej czuły, bez nuty ironiiuznając, że pożegnanie jest tym samym sformułowaniem, co dozobaczenia. Fakt, był zimny w uczuciach, ale taki miał być. Bo nawojnie twoim jedynym ratunkiem był karabin... Ostatnia instancjasprawiedliwości, która mogła uchronić cię od wyroku śmierci.Gdy wydawano mi u kwatermistrza broń i ekwipunek, mogłem wreszcie zbliska poznać nastroje innych żołnierzy. Zdecydowana większośćbyła rozentuzjazmowana. Wierzyła, że te flegmatyczne wiktoriańskiepsy, będą klękać przed naszymi rozporkami i ssać naszewielgachne kutasy. Odwagi macho nie brakowało nikomu. Ale miałemnieodparte wrażenie, że to wszystko jest jedynie pozą. Wyuczonąsztucznością, która miała jedynie robić dobrą minę do złejgry. Czułem w głębi duszy, że w środku gotował im się gorącywywar ze słów: strach, niepewność czy panika. Ja tym niemalwymiotowałem co chwilę. Lecz musiałem to wszystko przełknąć.Tak jak my wszyscy.
Omar rokował bardzo dobrze. Jego technika, lewa nogaoraz siła były nadzieją, na lepsze czasy dla El Globo. Kreowany naśrodkowego obrońcę, wykazywał wiele ochoty na grę ofensywną,potrafiąc strzelać sporo bramek. Jeszcze w 1978 roku byłpowoływany na zgrupowania kadr młodzieżowych Albicelestes, lecznie dane mu było w niej zadebiutować. Taki sam los spotkał gorównież pod koniec 1980 roku, kiedy jego przejście doIndependiente zablokowało wojsko. W teorii służba wojskowa dlasportowców była mocno ograniczona do podstawowych czynności jakapel, ćwiczenia i sprzątanie. W praktyce tylko ci najzdolniejsi inajpopularniejsi, będący też pupilkami władzy mogli liczyć naulgi, a nawet całkowite zrezygnowanie z obowiązku służby. Sporagrupa, wśród nich Omar – była jednak poniżana wśródpozostałych, a fale jakie przechodzili były wyższe niż te, któremożna było spotykać na plażach Mar de Platy. Rok ten dał sięmocno we znaki Omarowi. A on sam, choć podchodzi do tego spokojnie,to jednak przypomina, że ojcowie swoich synów widzieli ich raczej wbarwach morowych niż kolorowych jak u sportowców.
Mój ojciec powiedział mi, że z futbolu nie da sięwyżyć. Że obowiązkiem prawdziwego mężczyzny, jest dbać orodzinę godną pracą, i o swoją ojczyznę z karabinem przy boku.Jeśli coś wam mówi powiedzenie, że „każdy z nas jest kowalemwłasnego losu”, to chyba kurwa trafiłem na niewłaściwegorzemieślnika. Pięć godzin po starcie naszego samolotutransportowego C-130 Hercules, z chwilowym lądowaniem w Rio Gallegosdotarliśmy do Wschodnich Falklandów. Znaczy się Malwin. Tak, tenopór wiedzy, jaki nam próbował wbijać oficer polityczny, budziłraczej uśmiech politowania niż grozę. Lecz nazewnictwo miało tuniewiele do powiedzenia. Przez ponad 12 kilometrów, do razu polądowaniu wyruszyliśmy piechotą w kierunku Puerto Argentina. Naszewojska co prawda już wcześniej zdobyły wyspy, ale każdywyczekiwał z niepokojem na nadpływające z Europy siły brytyjskie.Było zimno, cholernie zimno. Nasze kurtki może i chroniły przeddeszczem, ale nie przed chłodnym arktycznym powietrzem. Niektórzydowódcy, znani ze swojego ciętego humoru sugerowali, żebyśmy nienarzekali na pogodę. Równie dobrze, możemy trafić następnymrazem w sam środek Antarktydy. Marsz w kierunku stolicy byłspokojny i szczęśliwie nie natrafialiśmy na cywilów z bronią wręku. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić sytuacji, w którejmusiałbym kogoś zabić. A co dopiero wystrzelić pocisk z karabinuM240, który kazali mi nosić, bo byłem najsilniejszy w plutonie.Nie czułem niczego prócz strachu, który obejmował każdy zakątekmojego ciała. Idąc środkiem ulic miasta, widziałem dzieci bawiącesię w piaskownicy czy bujających na huśtawkach. One też siębały. Ale w odróżnieniu od nas dorosłych, nie rozumieli, o co wtym wszystkim chodzi.
Od debiutu w 1986 w roku w barwach Huracanu De Felippebył głównie rezerwowym, któremu obraz wojny falklandzkiej sporonamieszały w głowie. Zamiast spokoju był chaos, który próbowałtuszować alkoholem i pogłębiająca się depresją. Ta zanikłacałkowicie po przejściu do Olimpo Bahia Blanki, gdzie długomiejsca nie zagrzał. Gra w trzecioligowym Villa Mitre, będącanajlepszym epizodem w jego karierze, dała mu raz jeszcze szansę nagrę w Huracanie, lecz i tu poniósł klęskę. Zahaczając o Arsenalde Sarandi dotarł aż do kolumbijskiego Once Caldas, gdzieposzczęściło mu się ze względu na dobrą postawę na boisku.Miłość trwała jednak tylko rok. Na koniec kariery wylądowałponownie w Olimpo. Łącznie w całej futbolowej przygodzie zagrałtylko w 47 spotkaniach, a najwięcej w Villa Mitre i Once Caldas (po11 razy). Przez większość czasu był głównie rezerwowym, ale otak spokojnym charakterze, że nikt nie powiedział na niego złegosłowa. No prawie, bo wybaczano mu wiele, choćby z powodu traumywojennej. O tej opowiedział dopiero w latach 90, zresztą w mocnookrojonej wersji. Na prawdziwe otwarcie trzeba było poczekać aż doroku 2008, kiedy po latach bycia asystentem u Julio Falcioniegozostał w końcu pierwszym trenerem ulubionej przez siebie drużynyOlimpo de Bahia Blanca. Po dokończeniu mało udanego sezonu, wdrugim jego ekipa w imponującym stylu powróciła do PrimeraDivision. Głównie była to zasługa motywacji trenera, którypuszczał zawodnikom filmy poświęcone wojnie o Malwiny.
(Omar ( z karabinem) podczas działań wojennych)
Jeśli to zbudowało ekipę i złączyło ich wewspólnym celu, tak na poziomie pierwszej ligi, to nie zadziałało.Miejsce 16 w Torneo Apertura 2010 i wysokie czwarte miejsce wClausurze 2011 nie pomogły jednak Omarowi w zachowaniu posady, kiedyw sinusoidzie wyników przyszła klęska 19 miejsca w Aperturze 2011.Przerwa nie trwała zbyt długo, kiedy to miesiąc później zostałtrenerem Quilmesu, któremu rzutem na taśmę zapewnił powrót dopierwszej ligi, ustępując jedynie River Plate, który spadł zPrimery w tym samym roku co oni. Ale i tu, w najwyższej klasierozgrywkowej, ponownie dał o osobie znać fragment utworu zespołuMaanam „Raz Dwa, Raz Dwa”:
Z góry do dołu, z góry na dół
Z ciemności w słońce, z ciszy w krzyk
Miejsce 15 w Torneo Inicial 2012, a potem niespodziewana5 lokata w Torneo Final 2013. Dla kibiców, piłkarzy i nadziałaczach kończąc, było tych emocji zbyt dużo. Palpitacjeserca zakończyły się wraz z nieprzedłużeniem umowy a De Felippeznalazł nową pracę w ekwadorskim Emelecu. I tu przyszedł jegopierwszy trenerski sukces – mistrzostwo kraju, wywalczone powygranym dwumeczu z LDU Quito. Tu także piłkarzom pomogło to, cotrener widział na własne oczy… wojna.
W naszym oddziale byli sami młodzi ludzie, którzynic nie rozumieli z tej wojny. Tak jak ja, sądzili, że oni jedyniestatystują w filmach, które sami widzieli na szklanym ekranie.Kiedy doszło do walk, a potem widzieli swoich umierającychrówieśników – zrozumieli, jak brutalna potrafi być prawda.Pośród świszczących kul najbardziej w pamięci utkwiły mi nietylko one, ale też dwaj moi companeros – Martin i Eduardo. Tenpierwszy miał 19 lat i w oddziale mówiliśmy na niego „Ocho”[ósemka], bo miał obsesję na punkcie tej cyfry. Jego koszule miałyosiem guzików. W kieszeni nosił osiem naboi. Chodził do ósmejszkoły podstawowej w swoim rodzinnym mieście. Jeszcze kurwa tylkotego brakowało, żeby wypalił, że jest jednym z ośmiorgarodzeństwa. I jak na złość... to też była prawda. Kiedy wpewnym momencie, wybuchł rzucony w naszym kierunku granat, straciłon jedno oko. Wtedy pieszczotliwie nazwaliśmy go „Cuatro”[czwórka]. Po chwili obrazy, też się z tego śmiał. Uznał, żenic lepiej nie buduje dystansu do człowieka, jak śmianie się zwłasnych słabości. Następnego ranka, był już „Cero” [zero]…brytyjska kula trafiła go w głowę. Przez cały dzieńopłakiwaliśmy go, lecz mój dowódca – kapitan Zunino, kazałprzestać wylewać morze łez, bo się w nich utopimy. Żadna wojnanie skończyła się na jednym trupie, więc za chwile będąkolejne. I nie pomylił się. Brytyjczycy grzali w nas całąartylerią, a sanitariusze ledwo nadążali za opatrywaniem lubzszywaniem tego, co z nas zostało. Mamito… tęsknię za tobą.
Dziś trudno nie odnieść wrażenia, że De Felippe wswojej pracy stawia głównie na czynnik motywacyjny. On sam,przedstawiany jako bohater, wcale się za takiego nie uważa. Widziałwszystko, ale pod tym czaił się jedynie bezsens umierania, częstowidziany na jego oczach. Jeśli zostaje poproszony o ten wątekżycia, pomija w nim śmierć swoich kolegów. Dzieląc się własnymiodczuciami, przypomina kogoś, kto ma wyryte na swojej duszy coś, coprzypomina film „Pluton” albo „Czas Apokalipsy”. To trauma,która w nim siedzi i pozostanie do końca. Wierzy, że to sposób napokazanie piłki od strony konfliktu, ale chce działać wyłączniepokojowo. W środowisku piłkarskim, na jednym z wykładówtrenerskich De Felippe stanął przed zagadnieniem mentalnym,wpajaniem wiedzy i jej realizacji w grupie. Blisko dwugodzinnywykład, zakończył się owacją na stojąco. Nawiązywał do wojnybyły, ale górowała miłość do piłki i dążenie do celu.Pokojowe rozwiązania, których on sam nie zaznał. Czyż to niepiękne?
Eduardo miał tyle samo lat co ja. W odróżnieniu odinnych stał z boku, wykonywał rozkazy przełożonych, mało z kimrozmawiał. Chciałem go jakoś poznać, ale wyczuwałem od niegochłód i niewidoczną mgłę, która unosiła się nad Malwinami.Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że za wszystkim kryje sięjego brak urody z latynoskiego macho. Był przeciętny aż do bólu,nie wiedział co to miłość, bo sam pochodził z domu dziecka. Byłniechciany. Pracował na stacji benzynowej i świat miał go w dupie.Aż tu nagle przyszło powołanie do wojska. Miał jedną słabość― kochał futbol. Coś, co trzymało mnie przy zmysłach, że wrócędo domu, do piłki, do Huracanu... dla niego była obsesją. To goobudziło, więc chętnie rozmawialiśmy na tematy piłkarskie.Wiedzę miał ogromną, czuć było w nim pasję. Ale za cholery niktnie chciał jej zrozumieć z pozostałych osób w oddziale. Ci prościchłopcy żyli zbliżającym się mundialem i liczyli na to, że naszcudowny Maradona pokaże światu klasę, a Angolom dowalimy kilkabramek. W końcu Eduardo w rozmowie sam na sam wyznał mi, że powojnie chciałby poznać jakąś fajną dziewczynę. Choć bał siętego przeraźliwie, bo żadna z nich nie była nim zainteresowana ikażda go odrzucała. To go bolało. Ten cały materializm, pogoń zapieniędzmi, za tą pieprzoną biologią samca i samicy, dopasowanejpod względem reprodukcyjnym. Obiecałem, że pomogę mu, bo niekażdy zasłużył sobie na odrzucenie. Podczas kolejnej ulicznejwalki, musieliśmy się wycofać z miasta. Ja dostałem w ramię ipod osłoną kilku naszych, w tym bliskiemu druhowi Ezequielowi,zdołałem się wydostać z miasta, które bombardowały brytyjskiesamoloty. Nie widziałem tylko Eduardo. Po chwili poszukiwańwróciłem do miejsca zgrupowania. A tam czarne worki z ciałami.Wśród nich był Eduardo, w odnalezionych kawałkach, bo bombaspadła kilka metrów od niego. Życie… Tyle skór pośród ichwielu.
Otwarty i pełen emocji w 2008 roku wywiad Omara owojnie o Falklandy/Malwiny zrobił piorunujące wrażenie nawszystkich. Jako że było to w okresie panowania potomkówperonistów w osobie pani prezydent Cristiny de Kirchner, władzawykorzystała tę historię do próby ponownego odbicia wysp, tymrazem na drodze pokojowej. Użyty w argumentacji historycznyargument, nie wzruszył Wielkiej Brytanii, która kategorycznieodrzuciła wszelkie próby rozmów na ten temat. Delikatności byłejjuż pani prezydent, nie można było dostrzec, kiedy próbowałainterweniować u samego papieża Franciszka. Potraktowany dosyćprzedmiotowo De Felippe, nigdy jednak nie odpowiadał na pytanie, czykogoś podczas tej wojny zabił. Sam zapytany milczy, a uczestnicytejże wojny albo „Nie pamiętają” albo „Każdy nosił krew narękach. Jeśli nie swoją to czyjąś”. Tej zagadki nie zamierzamrozwikłać, bo nie jest ona żadnym przedmiotem sporu, mającegoopowiedzieć się za lub przeciw jego działaniom. Był do niejzmuszony. To była wojna… A ona nigdy się nie zmienia.
Dnia 14 czerwca roku 1982 zakończyło się mojepiekło. Po kilku dniach oblężenia, nasz dowódca Mario Menendezpodpisał akt zawieszenia broni. A my mogliśmy tylko odetchnąć.Nikt z nas nie chciał ciągnąc tego gówna w nieskończoność.Prestiż, którym Galtieri miał się popisać, wypisał na jegoczole koniec rządów junty. Każdy miał ich dość. Zanim towyraziliśmy, ja i moi bracia musieliśmy przejść jako jeńcy,ponad osiem kilometrów do lotniska pod kordonem wojsk brytyjskich.Te angielskie flegmy, wydobywające się z ich ust, spływały ponaszych wybłoconych ubraniach jak „oczyszczenie”. Śmiali sięmiędzy sobą i dogryzali nam mieszanką hiszpańskiego zportugalskim. Dawno nie czułem się tak upokorzony i zeszmacony.Nawet na boisku juniorów po porażce 10-0. Ogarniała mnie pustka iwewnętrzny płacz, że ta wojna nie miała żadnego sensu. Że tyleosób, młodych czy starych, poniosło śmierć na naszych oczach.Czy to nie ironia losu, że wciąż żyję? Nie chcę nawet o tymmyśleć. Chciałbym już wrócić do domu, umyć się i pójśćspać. Ale tego z siebie nie zmyję. Tych ran, które poniosłem itych kul, które opuszczały lufę mojego karabinu. To zostanie jużze mną, do końca mojego życia, mimo iż wcale o to nie prosiłem.Boję się tylko, że moja rodzina, choć będzie szczęśliwa zpowrotu, zobaczy innego człowieka. Nie tego uśmiechniętego chłopcaz przedmieść Almagro. A tego, który musiał dorosnąć wbrewnaturze.
**************************
Ezequiel, w 10 rocznicę wybuchu wojny, popełniłsamobójstwo, strzelając w głowę karabinem FAL. Tym samym, któregoużywał podczas wojny o Falklandy/Malwiny.
Łącznie w wojnie zginęło oficjalnie 907 żołnierzy(649 Argentyńczyków i 258 Brytyjczyków) a 1843 było rannych.
Blisko 1000 żołnierzy, argentyńskich jak ibrytyjskich, którzy uczestniczyli w tej wojnie popełniłosamobójstwo.
MICHAŁ BOROWY
Tekst ukazałsię na portalu Retro Futbol
http://rfbl.pl/omar-idzie-na-wojne/