Szarża Zagłębia i zamieszanie w dolnej części tabeli: 34. kolejka Ekstraklasy

2016-05-02 15:07:18; Aktualizacja: 8 lat temu
Szarża Zagłębia i zamieszanie w dolnej części tabeli: 34. kolejka Ekstraklasy Fot. Transfery.info
Źródło: Transfery.info

„Wojskowi” się przeliczyli i ulegli machinie Stokowca, w Poznaniu obeszło się bez rozstrzygnięcia, a przez dolną połówkę przeszedł istny huragan!

Nie taka Legia straszna

Jeśli właśnie warszawska drużyna wpadła w dołek, to wybrała sobie na to najgorszy z możliwych momentów. W Lubinie Zagłębie zagrało naprawdę świetny mecz. Podopieczni Stokowca byli zdeterminowani, niestrudzeni, zawzięci i co najważniejsze – skuteczni. Nie należy w żadnym wypadku umniejszać sukcesowi, jaki odnieśli „Miedzowi” zwyciężając nad Legią, ale wiadomo, że wszystko, co w piłce najważniejsze kręci się wokół gigantów. A kimś takim na naszym krajowym podwórku są „Wojskowi”. Goście przede wszystkim w pierwszych 45 minutach byli cieniem samych siebie. Kolejny raz po spotkaniu z Termalicą i Ruchem Legia pokazała, że grając na obczyźnie, potrafi totalnie zapomnieć o tym, że potrafi grać w piłkę. Na przestrzeni dziejów wiele razy doświadczaliśmy niespotykanych sensacji. Czymś takim było odkrycie przez Kopernika, że Ziemia krąży wokół Słońca, zwycięstwo zespołu Jarzębina w konkursie na hymn Euro 2012, puszczenie na Polsacie ocenzurowanego „Wilka z Wall Street”, ale czymś takim również była niemożność wymienienia między sobą paru celnych podań przez takich ligowych speców od techniki, jak Guilherme czy Duda. Trudno znaleźć jakieś racjonalne argumenty tłumaczące tak potężną niemoc warszawskiej drużyny, którą obserwowaliśmy w czwartkowe popołudnie. „Legioniści” mieli spotkaniem w Lubinie zapewnić sobie wicemistrzostwo (tak by się stało, gdyby wygrali to spotkanie) i poprawić sobie humory przed poniedziałkowym finałem Pucharu Polski, jednak stało się zupełnie inaczej. Zagłębie dało Legii nie tyle prztyczka w nos, ile solidnego kuksańca i boleśnie sprowadziło ich na ziemię. „Miedziowi” w swojej trzeciej potyczce w tym sezonie z warszawianami w końcu są górą i zdobywają trzy oczka szalenie ważne w kontekście walki o europejskie puchary.

Ambitnie, ale nieskutecznie

W Poznaniu zaczęło się naprawdę obiecująco. No dobra, trochę popadało, ale zaraz nawet pogoda zdecydowała, że wypadałoby się trochę rozchmurzyć. Były pressing, wola walki i wielka nadzieja. Tylko, że później… objawiła się choroba Ekstraklasy: zaburzenia celownika.

Bo Lech tak naprawdę rozegrał całkiem niezłe zawody. Grał odważnie, grał wysoko i już w 3. minucie wypracował sobie dogodną sytuację. W sumie to wypracował ją Szymek Pawłowski. Bardzo szybko zabrał się z futbolówką w środkowej strefie boiska, balansem ciała zmylił przeciwnika i uruchomił wychodzącego na flance Lovrencsicsa. Pech chciał, że dośrodkowanie Węgra nie znalazło żadnego lechity w centrum pola karnego Lechii. Po raz pierwszy. Bo tak właśnie grali podopieczni Urbana. Szukali sobie miejsca w środkowej strefie, tam napędzali akcje prostopadłym podaniem, Lovrencsics wychodził skrzydłem i usiłował wywołać chaos w szeregach przeciwnika swoją wrzutką. Prosto i… nieskutecznie. Chociaż dominacja poznaniaków była coraz większa z każdą kolejną minutą meczu, to niewiele z tego wynikało. 

Tymczasem lechiści nie za bardzo wiedzieli, jak mają odnaleźć się w sytuacji. Najgroźniej było po rzucie wolnym z ok. 30 metrów, gdy piłka po uderzeniu Peszki mogła zatrzepotać w siatce. „Mogła”, bo Burić wyciągnął się jak struna i ocalił swoją drużynę. Tak poza tym to podopieczni Nowaka nie ustępowali w niczym Lechowi, ale tez nie mogli mu w niczym zagrozić. Bardzo dobrze spisywali się w antycypacji (szczególnie Maloca, który po mistrzowsku zarządzał formacją obronną), szukali gry na jeden kontakt, krótkiego podania i wsławili się w dokładności (do 16. metra), ale nic konkretnego z tego nie wynikało. Zwłaszcza, że poznaniacy jak tylko mogli obstawiali Krasicia, nie pozwalając mu rozwinąć skrzydeł.

I co? Bez bramek. Lech nabrał animuszu, Lechia straciła pomysł, czyli wychodzimy na zero do zera, a klucz do wrót Europy ucieka z pola widzenia…

Wejście Turbokozaka

Piątkowe spotkanie pomiędzy Górnikiem Zabrze a Śląskiem Wrocław miało dać odpowiedź na pytanie: czy Górnik ma jeszcze szanse na utrzymanie w Ekstraklasie? Wiadomo, matematyczne miałby nawet po porażce, ale bez zwycięstw i dobrej gry ciężko liczyć nawet na cud. Podopieczni Jana Żurka ponownie zaprezentowali się z niezłej strony, strzelili dwie bramki (ostatni raz udał im się taki wyczyn w grudniu 2015 roku) i ostatecznie pokonali mocniejszego przeciwnika. Za ten mecz pochwalilibyśmy kibiców 14-krotnego mistrza Polski (za żywiołowy doping), ale przede wszystkim piłkarzy, którzy nie przestraszyli się przeciwnika i nawet po straconej bramce (piękny strzał z dystansu Bilińskiego) potrafili wyprowadzić ostateczny cios.

Piękny wieczór piłkarzom z Wrocławia zepsuł Sebastian Steblecki, który zdecydował się na samotny rajd i ostatecznie umieścił piłkę w siatce rywali. Pomocnik Górnika i lider klasyfikacji Turbokozaka nie załamał się straconym golem i do końca wierzył w zwycięstwo. W ten sposób kształtuje się charakter drużyny, która po zwycięstwie (tylko na jeden dzień) opuściła strefę spadkową Ekstraklasy. 

Historyczny mecz bez historii

Miał być pojedynek ofensywnie grających drużyn z wiodącą rolą przyszłych gwiazd kadry narodowej, a wyszedł mecz bez jakichkolwiek emocji. Po bramce Miroslava Covilo z 4. minuty sędzia mógł po prostu gwizdnąć trzy razy i oszczędzić nam tego słabego widowiska. Trener „Pasów” Jacek Zieliński podkreślił jednak, że najważniejsze są zdobyte punkty, a o stylu wszyscy zapomną.

Ten mecz zostanie jednak zapamiętany, ale z zupełnie innego powodu. Oto pod koniec spotkania pojawił się na boisku pierwszy w historii Ekstraklasy gracz z rocznika 2000! Przemysław Bargiel przetarł szlak kolejnym graczom, którzy urodzili się na przełomie wieków. Co ciekawe 16-latek dziś, mimo obciążającego nie tylko fizycznie debiutu, w sobotni ranek zagrał w wyjściowym składzie trzecioligowych rezerw „Niebieskich”.

Pęknięty balonik

Piątkowe zwycięstwo Górnika Zabrze nieoczekiwanie okazało się bezcenną mobilizacją dla piłkarzy Jurija Szatałowa. Dzięki trzem punktom zabrzanie wydostali się z grupy spadkowej i tylko od zawodników z Łęcznej zależało, czy po 34. kolejce ta sytuacja nie ulegnie zmianie. Grzegorz Bonin i jego koledzy wykorzystali to. W spotkanie w Niecieczy włożyli całe swoje serce, a determinacją mogli obdzielić również swoich sobotnich przeciwników. To „Zielono-Czarni” od pierwszej minuty zaatakowali przeciwnika i zmusili go do popełniania błędów. Łęcznianie wykorzystali rozluźnienie w szeregach piłkarzy Termaliki, którzy nie zdążyli jeszcze zejść na ziemię po cudownym remisie w Krakowie i pewnie pokonali bezradnych rywali.

W sobotni wieczór nie popisał się Sebastian Nowak. Bohater z Krakowa tym razem nie uchronił swoich kolegów od porażki, a dodatkowo walnie się do niej przyczynił, kiedy nie obronił słabego strzału Przemysława Pitrego. Podopieczni Piotra Mandrysza muszą szybko pozbierać się po tym meczu, bo po kolejnych dwóch kolejkach może okazać się, że widmo spadku zajrzy głęboko w oczy piłkarzy Termaliki. Wszak o punkty we Wrocławiu i Białymstoku będzie bardzo trudno. 

Passa Korony podtrzymana

Czwarta seria spotkań w grupie spadkowej nie układała się ani po myśli piłkarzy Korony Kielce, ani Wisły Kraków, ponieważ zespoły zajmujące ostatnie pozycje w ligowej tabeli wygrały swoje spotkania i znacznie przybliżyły się do pozostałych ekip. Taki rozwój spraw spowodował, że tylko „Biała Gwiazda” w przypadku zwycięstwa zapewniłaby sobie utrzymanie w elicie i jednocześnie byłaby jedyną niepokonaną drużyną w dziesięciu kolejnych meczach Ekstraklasy. Na ten drugi aspekt mogli również liczyć podopieczni Marcina Brosza, co zapowiadało nam ciekawy pojedynek. I tak w istocie się stało. „Żółto-Czerwoni” od początku meczu stwarzali większe zagrożenie pod bramką gości i dośc szybko wyszli na dwubramkowe prowadzenie, którego nie oddali do końca pierwszej połowy. Po przerwie wprowadzony z ławki Paweł Brożek wykorzystał prezent od Radka Dejmka i zdobył gola kontaktowego. Radość krakowian z nawiązania kontaktu z przeciwnikiem nie trwało długo, ponieważ po chwili Koroniarze po raz trzeci umieścili futbolówkę w bramce Wisły za sprawą Pyłypchuka, który wykorzystał dośrodkowanie Cabrery. Podopieczni Wdowczyka mimo niekorzystnego rezultatu walczyli do samego końca, ale sił, ambicji oraz szczęścia starczyło im tylko na strzelenie bramki w doliczonym czasie gry. Porażka jednych i wygrana drugich oznacza, że w następnej kolejce obie drużyny w przypadku zwycięstwa zapewnią sobie utrzymanie w Ekstraklasie.

Wojna nerwów

Kolejny mecz pomiędzy Jagiellonią Białystok a Podbeskidziem Bielsko-Biała i znowu wojna nerwów. Niespełna miesiąc temu do stolicy Podlasia przyjechali „Górale” i po kardynalnych błędach obrońców Jagi wywieźli trzy punkty. Tak jak wtedy kibice na Stadionie Miejskim przy ulicy Słonecznej wyrywali sobie włosy z głowy po golach samobójczych, tak w niedzielę podobnie reagowali na nieporadność swoich zawodników. Piłkarze Michała Probierza tym razem stanęli na wysokości zadania i wśród gospodarzy nie brakowało chętnych do gry. Szczególnie aktywne były oba skrzydła „Żółto-Czerwonych”, gdzie Piotr Tomasik i Karol Mackiewicz oraz Łukasz Burliga i Przemysław Frankowski wielokrotnie wdzierali się w defensywę przeciwnika.

Jednak tak jak w ostatnich meczach białostoczanom brakowało skuteczności, tak w niedzielne popołudnie szwankowało ostatnie podanie i koncentracja. Mimo zmarnowania kilkudziesięciu doskonałych sytuacji i straty dwóch bramek podopieczni Michała Probierza podnieśli się z kolan i w doliczonym czasie gry strzelili zwycięskiego gola i na całym stadionie zapanowała euforia…

Oglądając to spotkanie trudno nie oprzeć się wrażeniu, że gospodarze byli w tym meczu gotowi na wszystko. Podobnie jak w poprzednim sezonie, kiedy potrafili w końcowych minutach odrabiać straty i porażki zamieniać w zwycięstwa. Tak, Probierz Time wrócił i oby zagościł już do końca rundy finałowej.

Szczęście po stronie skutecznych

Wiadomo, chodziło o najwyższe cele. Jedni chcieli utrzymać się w walce o mistrza i zrównać punktami z Legią, a drudzy powalczyć o klucz do europejskich wrót. Szanse? Wyrównane. No, prawie, bo trzeba jeszcze doliczyć zaburzenia celownika. Straszna choroba, a niewielu wie jak się z nią obchodzić. Bo na pewno nie jak z jajkiem. Wracając jednak na boisko…

Ruszyli pewnie, agresywnie i szybko. I Pogoń, i Piast zachowywały bliskie odległości w obrębie swojej formacji i jednocześnie w stosunku do przeciwnika. Niestraszny był im odważny doskok i wysoki pressing. Podczas gdy w ekipie Michniewicza najlepiej oglądało się lewą stronę Lewandowskiego oraz Nunesa (dośrodkowania tego drugiego były naprawdę groźne), od której na dobre kilka kilometrów biła moc, to w zespole gospodarzy sama organizacja w ataku zasługiwała na pochwałę. Najpierw pięknego gola strzelił Zivec, a następnie Dwaliszwili wykorzystał serię błędów „Piastunek” i Szmatuła nawet nie drgnął. 

Jedziemy od nowa.

…może nie tak do końca od nowa, bo w drugiej połowie na próżno było wypatrywać jakości. Gra stała się szarpana, pojawiło się sporo chaosu, a gliwiczanie zaczęli wybijać na aferę. To tylko rozwścieczyło „Portowców”, którzy w doliczonym czasie gry dopuścili się prawdziwego szturmu na bramkę gospodarzy: poprzeczkę obił Murawski, szalał Listkowski, swoją cegiełkę próbował dołożyć Nunes. Nic. Absolutnie nic nie chciało wpaść do bramki. 

JEDENASTKA KOLEJKI WEDŁUG TRANSFERY.INFO

Polacek (ZAGŁĘBIE LUBIN) – Rymaniak (KORONA KIELCE), Tosik (ZAGŁĘBIE LUBIN), Szymonowicz (JAGIELLONIA BIAŁYSTOK), Mraz (PIAST GLIWICE) – Vassiljev (JAGIELLONIA BIAŁYSTOK), Starzyński (ZAGŁĘBIE LUBIN), Pyłypchuk (KORONA KIELCE), Nowak (GÓRNIK ŁĘCZNA) - K.Piątek (ZAGŁĘBIE LUBIN), Brożek (WISŁA KRAKÓW).

Redakcja Transfery.info - Polska (w składzie: Błażej Bembnista, Norbert Bożejewicz, Tomasz Góral, Marcin Łopienski, Aleksandra Sieczka)