FILIP BEDNAREK: Byłem kozłem ofiarnym, teraz stać mnie na Eredivisie

2018-02-16 06:23:26; Aktualizacja: 6 lat temu
FILIP BEDNAREK: Byłem kozłem ofiarnym, teraz stać mnie na Eredivisie Fot. Filip Bednarek I Instagram
Jan Mazurek
Jan Mazurek Źródło: Transfery.info

W wieku szesnastu lat wyjechał do Holandii, na debiut w Eredivisie czekał osiem lat, dziś jest jednym z najlepszych bramkarzy zaplecza holenderskiej elity. Filip Bednarek w rozmowie z nami opowiada o przebiegu swoim kariery.

Jaką technikę trzymania noża w ręku praktykuje i dlaczego w jego przypadku pytanie to nie brzmi ani trochę absurdalnie? Jak bardzo dojrzały i decydujący o sobie może być 16-letni chłopak? Dlaczego może nazwać się mental coachem? Jak to możliwe, że koledzy z Holandii śmieją się ze sposobu w jaki czyta książki? Po jakim meczu spora część holenderskiego świata piłkarskiego nazwała go słabym bramkarzem i ile jest w tym prawdy? Na te i na inne pytania odpowiada w  rozmowie z nami Filip Bednarek, bramkarz De Graafschap. Zapraszamy!
***
Zaczniemy od wyjaśnienia niesłychanie ważnej kwestii.

Wyjaśniajmy!

Jaką masz technikę trzymania noża w ręku?

Normalną, ale pewnie nie o tym mowa. Chodzi o wypadek, który miałem, nie?

Dokładnie. Nieprzypadkowo pytam.

To był początek 2013 roku. Muszę jednak coś sprostować. Nie trzymałem nic w ręku. Sytuacja była inna. Z blatu kuchennego na moją stopę spadł nóż w tak niefortunny sposób, że zrobił w niej małe nacięcie i… akurat przeciął ścięgno. Większego pecha nie mogłem mieć.

Jeden taki przypadek na milion.

Milion to jeszcze mało. Było w historii piłki kilku takich nieszczęśników, którzy kontuzji doznawali w przeróżnych enigmatycznych okolicznościach, a ja z nożem i blatem się do tej grupy zaliczam. Byłem podczas tego wypadku sam, więc nikt mojej wersji nie potwierdzi… no cóż, kto nie wierzy, ten nie będzie wierzył. 

Wydarzenie miało miejsce w czwartek, w piątek był trening, w sobotę mieliśmy grać z Ajaxem, a ja miałem siedzieć na ławce jako drugi bramkarz. Skończyło się tak, że wylądowałem w gipsie i spędziłem w nim ponad dwa miesiące. 

W klubie zareagowano śmiechem na przyczynę kontuzji?

Bardziej przerażeniem. Chyba za bardzo nie ma powodu do śmiechu, jak ktoś przez taki wypadek może zakończyć karierę.

Było aż takie niebezpieczeństwo?

Ścięgno dużego palca u stopy jest odpowiedzialne za stabilność całego ciała. Jeżeli nie funkcjonowałoby ono prawidłowo, musiałbym zawiesić buty na kołku. Nie żartuję. Teraz to wiem, ale wtedy nikt mnie w tym nie uświadamiał. Wszystko było przeprowadzano w spokoju i ciszy, żeby nie wprowadzać w młodym zawodniku niepotrzebnej paniki. Niebezpieczeństwo było. Niby głupia stopa, ale na niej opiera się cały organizm. 

Była potem trauma?

Nie. Pochodziłem trochę w gipsie i po trzech miesiącach byłem już całkowicie zdrowy. I chyba wyczerpałem limit pecha, bo od tego momentu nie przytrafił mi się żaden uraz, a zdrowie dopisuje.

Wróćmy do początku. Zawsze grałeś we wszystkich reprezentacjach wojewódzkich i krajowych swojego rocznika.

To prawda. Od wojewódzkiej kadry Wielkopolski U-14. Potem powołanie do U-15 trenera Wójtowicza, pół roku przerwy, transfer do Wronek, gdzie poczyniłem taki progres, że dostałem się do U-16, zadomawiając na dłużej. A potem leciało. Sporo chłopaków z tych moich przygód z kadrami się poprzebijało do seniorskiej piłki. Marcin Kamiński, Wojciech Golla, Damian Dąbrowski, Michał Chrapek, Filip Modelski, Bartek Bereszyński. Większość z nich było stale w tej ekipie, a na pewno jeszcze o kimś zapomniałem. 

A konkurencja w bramce była czy zawsze byłeś pierwszym bramkarzem?

Absolutnie! Było z kim rywalizować. Bardzo dobrze prosperował Maciek Krakowiak, potem doszedł Konrad Forenc, był jeszcze Kuba Szumski, więc - jak to w Polsce - dużo dobrych bramkarzy. 

Dzięki występom w młodzieżowych kadrach wypatrzono cię w Holandii.

Jako U-16 graliśmy turniej w Belgii. Zaprezentowałem się na tyle dobrze, że wypatrzyli mnie skauci Twente. Zbiegło się to z końcem Amiki, więc nadarzyła się okazja wyjazdu, z której chętnie skorzystałem. Wszystko wyszło naturalnie.

Przed faktem nie myślałeś o przeniesieniu się na zachód?

Wiesz co, jak ma się kilkanaście lat i gra się z chłopakami na jakimś lokalnym boisku, to nie myśli się za bardzo o wielkich transferach, drogach rozwoju poprzez zmiany klubów i świetlanej przyszłości w perspektywicznych europejskich szkółkach. Marzy się o tym, żeby grać na największych stadionach świata. I o niczym specjalnym więcej. Gra sprawia po prostu zwykłą radość. Taki wiek. 

Ten turniej trochę w moim myśleniu zmienił. Rodzice odebrali wtedy wiele telefonów z różnych zakątków Europy. Zainteresowanie było spore, tym bardziej, że byłem wolnym zawodnikiem, więc nikt nie musiał za mnie płacić. Wybraliśmy Holandię. I słusznie.

Jak podejmowałeś decyzję o wyjeździe? Rodzice mieli na nią realny wpływ?

Właśnie nie. Od razu powiedzieli mi: 
- Wybierz sam. Decyduj. To twoja kariera. 
Żebym później nie żałował i nie mówił, że mimowolnie mną pokierowali. Chciałem podjąć się tego wyzwania. Zdecydowałem, że jadę do Holandii. 

Miałeś wtedy 16 lat. Człowiek w tym wieku nie jest jeszcze do końca dojrzały.

Zawsze byłem akurat chłopakiem, który nie bał się takich wyzwań. Już we Wronkach mieszkałem w internacie, lubiłem wyjazdy, usamodzielnianie się, potrafiłem sobie radzić. W Holandii miałem o tyle łatwiej, że mieszkałem u rodziny zastępczej, która może i nie zastępowała mi prawdziwej, ale w gorszych momentach nigdy nie byłem sam. Miałem z kim porozmawiać, zapytać o radę, poprosić o pomoc. To było ważne. 

To byli ludzie usytuowani przy klubie?

Niebezpośrednio. Mieli jeszcze dwójkę adoptowanych dzieci, mój przyszywany holenderski ojciec był blisko klubu, działał jako przewodniczący jednej z rad kibicowskich, a w momencie, kiedy Twente szukało rodzin zastępczych dla kilku zawodników, w tym dla mnie, zgłosili się z inicjatywą, że chętnie kogoś w swoje progi przyjmą. W ich przypadku padło akurat na mnie. Bardzo sympatyczni ludzie.

Wracając do piłki. Do Twente przychodziłeś jako inwestycja w daleką przyszłość?

Przez pierwsze pół roku tylko trenowałem i grałem w meczach kontrolnych. Dopiero od stycznia kolejnego roku mogłem już bronić w lidze U-17, gdzie zostałem przez rok, potem dwa lata w U-19, następnie drugoligowe rezerwy i w międzyczasie ławka w Eredivisie, ale debiutu - mimo że zawsze byłem blisko pierwszej drużyny - w Twente nie zaliczyłem. 

Od kiedy trenowałeś z pierwszą drużyną?

Jako 16-17 latek sporadycznie zabierali mnie na pierwsze treningi z seniorami, zaś na stałe przydzielony do pierwszego teamu zostałem jakieś dwa lata później. 

Od razu zacząłeś uczyć się holenderskiego?

Od samiutkiego początku zacząłem pobierać intensywne lekcje. Przez pierwszy rok chodziłem do szkoły, gdzie miałem cztery-pięć godzin holenderskiego dziennie. Bardzo dużo. To była placówka, po której miałem zdecydować, czy chcę dalej chodzić już do normalnej holenderskiej szkoły. Coś takiego stworzonego specjalnie dla uchodźców czy innych dzieci emigrantów. Po krótkim czasie umiałem już tworzyć krótkie dialogi, a reszta zaczęła przychodzić z każdym kolejnym miesiącem. 

Miałem zresztą nieco ułatwione zadanie. W Polsce uczyłem się niemieckiego, angielskiego i francuskiego, a holenderski… jest czymś pomiędzy tymi trzema językami. 

W momencie wyjazdu twój angielski był dobry? Dbałeś o to wcześniej w Polsce? Nie ukrywajmy, że wielu rodzimych piłkarzy kompromituje się swoim brakiem jakiejkolwiek podstawowej umiejętności użycia języka Szekspira. 

Myślę, że wówczas - nie mówiąc już o teraźniejszości - wywiad w języku angielskim poszedłby dużo lepiej niż przeciętnemu chłopakowi. Bez nazwisk (śmiech). Nie wstydziłbym się. Nasi rodzice zawsze napierali na to, żebyśmy uczyli się języków, bo zawsze mogą się w życiu przydać. I co? Warto było. Janek też wstydu pierwszym wywiadem po angielsku w Southampton nie przyniósł. To była inwestycja w samego siebie. Zawsze tak jest, że jak nie umiesz porozumieć się w szatni, bo nie znasz języka, to adaptacja w nowym miejscu przebiega dużo wolniej. 


A teraz to już jest dopiero śmiesznie. Muszę specjalnie szlifować język polski, żeby go nie zapomnieć, bo zawsze mam taki tydzień przejściowy, żeby wgrać się w rytm i nie zastanawiać się nad użyciem jakiegoś słówka. Żeby jednak nie było. Wszystkie książki, które czytam w specjalistycznych tematach są w moim ojczystym języku. Aż koledzy w Holandii się ze mnie śmieją, że nie chce ich książek czytać, bo czekam na polskie wydania i jestem trochę spóźniony. Czasami aż - że tak to śmiesznie określę - muszę się szczypać, bo łapię się na tym, że czytam coś po holendersku, mija pięć minut i sięgam po coś polskiego, a dzień kończę na jakiejś lekturze po angielsku.

Po holendersku mówisz płynnie. 

Oprócz akcentu, który pozostanie mi na zawsze i się tego nie wstydzę, mówię raczej perfekcyjnie. Jestem na takim poziomie, że bezproblemowo skończyłem dwuletnie studia podyplomowe po holendersku.

***

Próbka umiejętności Filipa:



***

Jaki kierunek?

Mental coaching. Mam papierek mental coacha. 

Mentalność człowieka - to jest temat, który cię interesuje?

Moja świadomość piłkarska i rozumienie siebie jako człowieka jest bardzo dla mnie istotna. Samorozwój nieodłącznie wiąże się z tym jak prowadzę moją karierę. Tak jak chodzę na siłownię, żeby rozwijać mięśnie, tak uczę się o sobie w ramach mental coachingu, żeby rozwijać umysł.

Generalnie czytam sporo książek specjalistycznych o rozwoju, psychologii, mentalności. Nie ukrywam, że się tym fascynuję. Jestem człowiekiem ciekawym życia, nowych poglądów, staram się być bardzo otwarty na zdanie innych. 

I chyba też dzięki temu wiesz, jak ważna w życiu jest cierpliwość. Mogłeś nawet wypróbować to w praktyce, bo na debiut w Eredivisie czekałeś całe 8 lat.

Uważam, że szczęściu się pomaga, ale mimo to pozostaje w nim duża doza nieprzewidywalności i czegoś na co człowiek nie ma wpływu. 25-30 razy siedziałem na ławce rezerwowych w Twente i ani razu bramkarz nie doznał kontuzji, a czasami ktoś siada po raz pierwszy i zaraz musi się rozgrzewać, bo pierwszy golkiper musi opuścić boisko. Nie przewidzisz. Ale nie zamierzam się nad sobą użalać. Ważne, że w końcu się udało. W barwach Utrechtu. Odhaczone. Pokazałem, że potrafię być cierpliwy i jak długa nie byłaby droga, potrafię dążyć do celu i w końcu go zrealizować.  

Od wielu lat jesteś poza Polską. Byłeś młody, nie grałeś, rodzina daleko. Była tęsknota? 

Twente pozwalało mi na trochę więcej. Pozwalano mi odwiedzać dom rodzinny częściej niż innym. Po kadrze mogłem zostawać w ojczyźnie te dwa-trzy dni, żeby zobaczyć się z rodziną. Pod tym względem w klubie bardzo mi pomagano. Jak byłem jeszcze młody, to w każdy wolny weekend potrafiłem polecieć do Polski. Teraz to nie do pomyślenia. Czym starszy się robiłem, tym rzadziej latałem z powrotem.

W Polsce bywam co pół roku, teraz jak rok temu, w marcu, urodziła mi się córeczka, jeszcze rzadziej. Zazwyczaj na święta. Wyjątek był w tym roku, kiedy wszyscy solidarnie całą rodziną pojechaliśmy do Anglii, żeby odwiedzić Janka, który nie miał przerwy zimowej. Rodzina jest dla mnie ważna. Liczy się to, żeby co roku zobaczyć rodziców, dziadków, przylecieć do kraju, do domu rodzinnego. Kontakt przez telefon to nie to samo. 

Jakim klubem było wtedy Twente? Balansowało trochę między piekłem a niebem. Było już u kroku bankructwa, by po chwili wygrywać mistrzostwo.
Rodzina zastępcza, u której mieszkałem wspominała, że w 2003 i 2004 roku kibice prowadzili wielkie zbiórki pieniędzy, żeby utrzymać klub przed bankructwem. Wszystko udało się dzięki bogatym ludziom z regionu. Ich pieniądze pozwoliły Twente odżyć i w następnych latach sporo namieszać w czołówce. Jak przylatywałem, w 2008 roku, zespół zaczynał wchodzić do pierwszej piątki, rok później zajmował już 2 miejsce, 2009/2010 zdobyli mistrza, 2010/2011 puchar i wicemistrzostwo przegrane w ostatniej kolejce z Ajaksem. Od tego czasu zaczęły się problemy. Właściciele za ostro „pograli w kasynie”. Postawili wszystko va banque. Jakby Twente w tamtym momencie zdobyło mistrza, to awansowałoby do Ligi Mistrzów i utrzymało się na przyzwoitym poziomie finansowym, a tak zaczęło się kruszyć. Lewe transfery, coraz gorsze wyniki… wiadomo.

Jak było z wypłatami? Były na czas czy pojawiały się opóźnienia. 

Jak na standardy holenderskie, nie było zbyt kolorowo. W pewnym momencie wypłaty przychodziły z dwu-trzytygodniowym opóźnieniem. Raz nawet było tak, że nie dostaliśmy, jak to było zwykle, wypłat przedświątecznych 20 grudnia, a w okolicach 15 stycznia. Holendrzy byli w szoku, bo to u nich dalekie od jakiejkolwiek normy.

Nigdzie indziej się nawet z takim opóźnieniem nie spotkałeś?

Nigdzie. Tam było ekstremalnie.   

Jak pamiętasz swój debiut w barwach tego klubu? Liga Europy, Helsingborgs IF, ty młodziutki i 1:3. 

To był po prostu mecz towarzyski. Twente odpuściło sobie Ligę Europy, by skupić się na lidze. Zagrali rezerwowi i wszyscy ci, którzy wcześniej nie dostawali jakichś wielkich szans. Skończyło się trzema bramkami w plecy. Przy żadnej nie zawiniłem, ale przez całe spotkanie niczym szczególnym się nie wykazałem. Nieprzyjemny występ do oceny gry bramkarza. Najgorsza jest taka obojętność właśnie. Słyszałem tylko: „Nic specjalnego, zapomnij”. 

Wspominałeś już o debiucie w Eredivisie. Udało się dopiero po transferze do Utrechtu. Zagrałeś też w finale Pucharu Holandii, przegraliście 1:2, a ty strzeliłeś przypadkowego samobója…

Te pięć meczów w lidze i występ w finale było dopełnieniem długiego okresu przygotowań. Warto było czekać. Praca została doceniona.

Gorzej wspominam za to ten finał Pucharu Holandii. Wszyscy mnie skreślili. Poznałem co to jest krótka pamięć kibiców. Po ligowych meczach z Ajaksem (2:2) i Vittese Arnheim (1:3) wszyscy mnie chwalili, by po bramce samobójczej stać się „słabym bramkarzem, który nic nie potrafi”. Wybrano mnie na kozła ofiarnego pucharowej porażki. Bolało. 

Teraz grasz w Jupiler League dla De Graafschap, na zapleczu holenderskiej elity. Mówi się, że to raj dla napastników, gdzie kilkanaście bramek jest w stanie strzelić każdy snajper świata więc spytam przewrotnie… jak w takim otoczeniu czuje się bramkarz?

Zależy jak się na to spojrzy. Na pewno mam bardzo dużo roboty, ale z drugiej strony, jak obrona zawodzi, to naturalnie traci się dużo bramek i część z nich idzie na karb bramkarza. I nie ma jak się usprawiedliwiać. To liga, w której nie zawsze można oceniać bramkarza po liczbie straconych goli, bo to niemiarodajne. Tak jak ja teraz. Mam w tym sezonie najmniej przepuszczonych bramek ze wszystkich ligowców, ale zaraz ktoś powie, że albo mam świetną obronę, albo cała drużyna pracuje na wynik straconych goli. Nie da się tego tak prosto określić tylko za pomocą podstawowych statystyk.
Czy to raj dla napastników? Bezwzględnie. Nie mam żadnych wątpliwości. Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś tutaj stawiał autobus, broniąc całą drużyną. Wszyscy grają ofensywnie. 

W tym sezonie dziewięć czystych kont, a to dopiero półmetek sezonu…

A w całej poprzedniej kampanii miałem tylko osiem, więc już jest lepiej, a sezon jeszcze trwa i jeszcze tych parę czystych kont chciałbym zachować.

Gracie o awans?

Mało która drużyna może powiedzieć, że nie gra, bo… do tego prowadzi system rozgrywek Jupiler League. Pierwsze dziewięć zespołów gra w play-off o awans. Oczywiście oprócz, rezerw ekip z Eredivisie, Jong Ajax, Jong AZ, Jong Utrecht czy Jong PSV. Play-off to loteria. Poza mistrzem mogą awansować jeszcze nawet dwa zespoły. Nieraz było tak, że ekipa, która kończyła sezon pod koniec tej dziewięć, finalnie trafiała do elity. Dużo jest tu rzeczy niewyjaśnionych (śmiech).

Spytajmy poważnie. Uważasz się aktualnie za jednego z najlepszych bramkarzy Jupiler League?

Tak. W tym sezonie pokazuję, że gram bardzo stabilnie i nie schodzę poniżej pewnego poziomu. Ludzie doceniają to, że kiedy spełniam oczekiwania i potrafię pomóc zespołowi w kryzysowych momentach. Pokazuję wszystkim, którzy zwątpili we mnie po finale Pucharu Holandii, że potrafię bronić, a ich krytyka była niezasłużona. 

Miałeś kiedykolwiek oferty z Polski?

Kiedyś coś tam było, ale od kilku lat już nic się nie pojawia. Jeśli pojawi się jakaś propozycja, z dobrym planem, na pewno ją rozważę. 

Czyli celujesz w ponowną grę w Eredivsie? 

Nie boję się żadnej przygody. Wszystko przede mną. Gdziekolwiek trafię, chcę udowodnić swoją wartość. Stać mnie na Eredivisie. 

Rozmawiał: Jan Mazurek