Mówili, że ma zryty beret, ale wyszło na moje [WYWIAD]

2015-10-22 17:08:58; Aktualizacja: 9 lat temu
Mówili, że ma zryty beret, ale wyszło na moje [WYWIAD] Fot. Transfery.info
Mateusz Michałek
Mateusz Michałek Źródło: Transfery.info

Kolejnym naszym rozmówcą jest Krzysztof Świątkowski.

- Przed powrotem do Śląska mieliśmy bardzo poważną propozycję pod względem finansowym. Ustawiłaby go do końca życia, ale nie zdecydował się na nią. Wielu ludzi uważało kiedyś, że dla niego liczą się tylko pieniądze. Kamil pochodzi z niespecjalnie zamożnej rodziny. To są jednak fantastyczni ludzie. Zawsze ciężko pracowali i świetnie wychowali swoje dzieci. To ich było mi szkoda najbardziej - mówi w rozmowie z Transfery.info Krzysztof Świątkowski, menedżer Kamila Bilińskiego.
 
***

- Hat-Trick czy FAME - w ramach której agencji pan obecnie działa?

- Wygląda to tak, że Hat-Trick jest moją agencją, którą założyłem prawie dziewięć lat temu. Mój przyjaciel, Michał Karpiński, ma Champions, a nasi słowaccy partnerzy są właścicielami agencji HMP. Od wielu lat pracujemy wspólnie, w zasadzie łączymy się w jedną całość. FAME nie jest agencją samą w sobie, to grupa menedżerska, którą stworzyliśmy. 

- Nie łatwiej całkowicie zrezygnować ze swoich agencji i działać tylko pod jednym szyldem?

- Przyjęliśmy taką formułę i się jej trzymamy. Każdy z nas przeprowadza też transfery samodzielnie, ale firmujemy się jako grupa FAME. 

- Pomysł na ścisłą współpracę zrodził się pewnie podczas pilotowania jakiegoś transferu?

- Tak, pierwszy wspólny transfer z Pavolem Holescakiem przeprowadził właśnie Michał Karpiński. To był początek 2009 roku i przenosiny Petera Cvirika do Lechii Gdańsk. W taki sposób poznaliśmy się z nimi. A jeśli chodzi o moją znajomość z Michałem to... jesteśmy przyjaciółmi od liceum. Byliśmy też w jednej grupie na studiach. Potem ja zostałem zatrudniony w Śląsku Wrocław, a Michał zaczął pisać dla Gazety Wrocławskiej. Oczywiście w dziale sportowym. Ustaliliśmy, że będzie opisywał to co ja schrzaniłem w Śląsku (śmiech). Cały czas myśleliśmy jednak o menedżerce. W końcu zrobiłem licencję. Michał odczekał kilka miesięcy i zdecydował się na ten sam krok. Później doszli Słowacy, z którymi się zaprzyjaźniliśmy. Od tamtej pory pracujemy razem, bardzo się wspieramy.  FAME to nasza marka. 

- To który z was ściągał od drugiego w szkole?

- W przedmiotach „niewuefowych” Michał był lepszy, natomiast ja byłem kapitanem klasy, wcześniej grałem w Parasolu. Pod tym względem to ja byłem kozakiem (śmiech). Ze ściąganiem było różnie, bo bezpośrednio przy jednej ławce nie siedzieliśmy. Szaleliśmy na punkcie piłki. Tworzyliśmy sobie wirtualne ligi, ja byłem Chelsea, a on Manchesterem United. Dodawaliśmy punkty do tabeli, a po meczach wystawialiśmy noty naszym kolegom. Potrafiliśmy godzinami się o nie kłócić. Byliśmy totalnymi wariatami. 

- W Śląsku pełnił pan kilka funkcji - był pan m.in. menedżerem i dyrektorem do spraw marketingu. Praca w klubie się znudziła?

- W klubie zaczynałem od zera, pamiętam jak chodziłem jeszcze na praktyki. Moja praca magisterska była właśnie na temat Śląska, na jego przykładzie przedstawiłem funkcjonowanie klubu piłkarskiego. W tamtym okresie w Śląsku dochodziło do wielu zmian własnościowych i prezesowych. Ja byłem spoza układu. To zawsze wszystkich dziwiło, bo niektórzy pracowali tam z polecenia kogoś innego. Sam byłem znikąd, przyszedłem po ukończeniu ekonomii. Szansę dał mi Zbyszek Fajbusiewicz, który był dyrektorem. Broniłem się swoją pracą. Dochodziło do sytuacji, że nowa miotła mnie zwalniała, a po trzech, czterech miesiącach wracałem do klubu. Cały czas się rozwijałem.  W pewnym momencie Śląsk przejmował pan Schetyna. Wtedy byłem już absolutnie pewien, że nie mam tam czego szukać. Wiedziałem, jak zarządzany był koszykarski Śląsk. Nie chciałem po raz kolejny dać się wyrzucić, a że miałem już odpowiednią wiedzę, stwierdziłem, że jestem gotowy na nowe wyzwanie. 

- Obecnie jest pan kojarzony głównie z osobą Kamila Bilińskiego. Kiedy się poznaliście?
 
- Poznaliśmy się w Śląsku. To była zabawna sytuacja, bo przygotowywałem jego pierwszy zawodowy kontrakt. O ile dobrze pamiętam - pięcioletni . To był jeszcze dzieciak. W kontrakt wpisane było jakieś 800 złotych. Był zachwycony, dla takiego chłopaka to był czad. Widzieliśmy w nim wielki potencjał. Zresztą nie tylko w nim, bo był jeszcze taki Bogdan Gul. Środkowy pomocnik z niesamowitą petardą w lewej nodze. Uderzał mocniej od Darka Kołodzieja. Niestety jego kariera potoczyła się trochę inaczej. W każdym razie, niedługo po podpisaniu kontraktu z Kamilem, zdałem egzamin i założyłem swoją agencję. Jaki był mój pierwszy krok? Oczywiście zajęcie się jego interesami, bo to był prawdziwy skarb. Podpisaliśmy umowę o reprezentowanie i szybko poszedłem do klubu, żeby renegocjować jego kontrakt, który sam załatwiałem (śmiech). Wszystko oczywiście w formie żartu, bo nic z tym nie zrobiliśmy. 

- Mówi pan, że to był prawdziwy skarb, ale trzeba było poczekać, aż jego talent w pełni rozbłyśnie. Zabrakło wsparcia ze strony pewnych osób? 

- Może nie tylko i wyłącznie tego, ale w bardzo dużej mierze tak. Jeśli mamy w klubie 18-letniego chłopaka to nie można oczekiwać, żeby prezentował się jak w pełni ukształtowany piłkarz. Ma talent i co, od zaraz przez kilkanaście lat ma strzelać po 30 goli w sezonie? Nie. Jeśli ktoś ma wielki potencjał, trzeba w tego gościa inwestować. Nie tylko pieniądze, ale swój czas, wiedzę i doświadczenie. Tego kompletnie zabrakło. Nie byłem w stanie sam całkowicie pokierować karierą Kamila. Robiłem co mogłem, ale ludzie w klubie powinni dążyć do tego samego. A ja zamiast pomocy widziałem zazdrość. To mnie bolało. Gdy wyjechał, miał czystą kartę. W nowym miejscu ludzi obchodziło tylko to, jak prezentuje się na boisku. Szybko zaczęli go szanować. Wierzyli w niego, ufali mu i z nim pracowali. Sam był tym zachwycony. Tutaj - i nie mówię tylko o Wrocławiu, ale całym Dolnym Śląsku - była jedna wielka masakra. 

- Kto i czego dokładnie mu zazdrościł?

- Różni ludzie kręcący się wokół piłki. Nie będę rzucał nazwiskami, bo to jest za nami. Wiem, co przeżył Kamil, jak zostawał pod klubem i nie wiedział co ma robić, bo nikt go nie chciał. Wszyscy mówili tylko, że ma zryty beret i nie ma predyspozycji do tego, żeby zostać dobrym piłkarzem. Ja zawsze w niego wierzyłem i wyszło na moje. Ale gdyby to wszystko go nie spotkało, już dawno grałby w kadrze i był w kompletnie innym miejscu. Nie ma o czym gadać. Wyjazd do Żalgirisu był najlepszą decyzją. 

- Trafiliście w dziesiątkę. 

- Od dawna bawiłem się w wideo, to mój konik. I ja robiłem Kamilowi filmy. Głównie z jego bramkami ze śmiesznej II ligi. On tam strzelał przewrotkami albo trafiał w okna z trzydziestu metrów. Dbałem o to i wszystko przegrywałem. Dzięki temu dyrektor sportowy Żalgirisu zakochał się w Kamilu. Stwierdził, że go chce. To był moment, w którym Kamil nie mógł z nikim trenować, był trochę zapuszczony, ale pojechał na test-mecz litewskiej drużyny. Nie pamiętam z kim grali, ale mu nie poszło. Trener Damir Petravić spytał dyrektora: „Kto to jest?! Kogo ty mi tutaj przywiozłeś?”. „Niko” stwierdził tylko, żeby mu zaufał. Przyszedł do mnie i powiedział, że go biorą. Kamil zadebiutował w meczu Ligi Europy, zrobił asystę i wszystko ruszyło.  On zaczął tam nowe życie. Ludzie traktowali go zupełnie inaczej. Naprawdę go szanowali. Był w swoim żywiole. Później do klubu przyszedł Marek Zub i zaczął się kolejny ciężki etap. Bał się, że ludzie będą mu zarzucali, że patrzy przychylniej na rodaka. Wystarczyło słabsze zagranie Kamila i zaczynał kombinować. Jego to oczywiście wkurzało, ale znowu wyszło na jego, bo cały czas strzelał. A wygryzł przecież ze składu Caluma Elliota, wcześniej najlepszego strzelca drużyny. Potrzebował do tego ledwie kilku kolejek. Podobnie było w Dinamie, gdzie wcześniej ulubieńcem kibiców był George Tucudean. Kamil cały czas dostaje zresztą dziesiątki wiadomości od rumuńskich kibiców. 

- Nie mieliście żadnych wątpliwości, żeby wrócić do Wrocławia po tym, co go tam wcześniej spotkało?

- Wątpliwości były, ale głównie związane z samym powrotem do Polski. Do tej pory zdecydowanie bardziej doceniano go za granicą. Stwierdziliśmy jednak, że powrót będzie dobrym wyjściem, od momentu jego wyjazdu sporo się zmieniło. Kamil ma 27 lat. Na dwa kolejne założył sobie pewien cel i po tym czasie będzie można ocenić czy to był dobry wybór. Chcemy pójść mocno do przodu i zrobić jeszcze jeden bardzo fajny ruch. Takie są plany, zobaczymy co z tego wyjdzie. 

- A jeśli chodzi o sam Śląsk?

- Wcześniejsze historie nie miały żadnego znaczenia, ponieważ w Śląsku z tamtej ekipy została tylko jedna osoba - maser Jarek Szandrocho. Cała reszta się zmieniła, a klub tworzą przecież ludzie. 

- W porządku. Czyli mówi pan, że plan na dalszą karierę Bilińskiego jest rozrysowany?

- Oczywiście, że tak. To wszystko kosztuje mnóstwo pracy. Powiedziałem zresztą Kamilowi, że jeśli - odpukać - coś poszłoby nie tak, usiądziemy i napiszemy książkę. Opisując to wszystko, sporo byśmy zarobili (śmiech). A poważnie, niech pan wierzy, że po Żalgirisie ofert było naprawdę dużo. To były ciężkie decyzje, bo z jednej strony jest kasa, z drugiej renoma klubu, a ważne jest przecież jeszcze państwo, w którym przychodzi zawodnikowi mieszkać i żyć. W międzyczasie Kamil się ożenił i urodziło mu się dziecko. To stało się dla niego najważniejsze na świecie. Przeglądając oferty, nie mogłem patrzeć już tylko na Kamila, ale musiałem brać pod uwagę całą jego rodzinę.

- Jakie to były oferty?

- Przed powrotem do Śląska mieliśmy bardzo poważną propozycję pod względem finansowym. Ustawiłaby go do końca życia, ale nie zdecydował się na nią. To kolejna sprawa - wielu ludzi uważało kiedyś, że dla niego liczą się tylko pieniądze. Jemu było z tego powodu naprawdę przykro. Kamil pochodzi z niespecjalnie zamożnej rodziny. To są jednak fantastyczni ludzie. Zawsze ciężko pracowali i świetnie wychowali swoje dzieci. To ich było mi szkoda najbardziej. Płakali, bo piszący o Kamilu ludzie tak naprawdę go nie znali. 

- Interesami ilu zawodników pan się jeszcze zajmuje?

- Przez pierwsze lata działalności miałem grupę zawodników, z którymi współpracowałem. W pewnym momencie była naprawdę liczna. Doszedłem jednak do wniosku, że to nie ma sensu. Jeśli każdemu miałbym gwarantować ze swojej strony dosłownie wszystko - a tak sobie tą pracę wyobrażam - nie miałbym czasu na jedzenie i spanie, nie mówiąc już o rodzinie. Odpuściłem i razem z Michałem zmieniliśmy system funkcjonowania. Oczywiście chcemy pozyskać kilku nowych zawodników, ale kilku - nie kilkunastu czy kilkudziesięciu. To nie przeszkodzi w przeprowadzaniu porządnych transferów. 

- Stawiacie na jakość, a nie ilość.

- W pewnym momencie stwierdziłem, że nie jestem w stanie poświęcać każdemu zawodnikowi tyle czasu ile ja chcę, a on potrzebuje. Mam wspaniałą rodzinę. Siedem lat temu urodziła mi się córka, trzy lata temu syn. To jest wielki obowiązek, a nie chciałem, żeby życie uciekło mi między palcami. Nie jestem karierowiczem. Robię wszystko po swojemu. 

- Czyli w tym momencie ma pan pod swoimi skrzydłami tylko Kamila? 

- Jest jeszcze Łukasz Wiech ze Śląska. Młody stoper, który może wiele osiągnąć. Na razie bardzo pasuje mi jako człowiek. Jako przyszły piłkarz również, a ja chcę mu pomóc w zostaniu prawdziwym piłkarzem. 

- To zupełnie inna pozycja, ale widzi pan w nim większy potencjał niż w Bilińskim? 

- To nieporównywalne. Kamil za granicą bardzo rozwinął się pod względem motorycznym. W Rumunii był w stanie walczyć jak równy z równym z największymi rywalami. Wcześniej w Polsce, gdy walczył bark w bark, leciał w kukurydzę. Z Łukaszem jest inaczej. Ma 192 cm wzrostu, nabrał masy i 18-letniego Kamila zjadłby na śniadanie. On musi teraz pracować nad innymi rzeczami. 

- Jak do tego wszystkiego podchodzi?

- Fajne jest to, że świetnie przyjmuje wskazówki, które mu dajemy. Wie, że chcemy dobrze. Rozmawiałem na jego temat z prezesem Pawłem Żelemem. Za niedługo minie rok, odkąd trenuje z pierwszym zespołem. Teoretycznie jest stoperem numer cztery. Po sezonie usiądziemy i być może podejmiemy jakieś decyzje. Zobaczymy jak rozwinie się w trwających rozgrywkach. Bo nie ma na przykład najmniejszego sensu, żeby poszedł na wypożyczenie do I ligi i zagrał tam dwa mecze. On zresztą jest taki, że woli dostać mniej pieniędzy, ale regularnie grać i rozwijać się. Pieniądze prędzej czy później przyjdą. 

- To na koniec jeszcze Biliński. Z czego w jego wykonaniu byłby pan szczególnie dumny, co chcecie jeszcze osiągnąć?

- Nie myślimy o Bayernach, bo jesteśmy realistami. Wiemy, w jakim miejscu jest Kamil i gdzie może się znaleźć. Ale jest jedna rzecz. Jeśli rozegra chociaż minutę w barwach reprezentacji Polski to spełni się moje marzenie. Moje, Kamila i jego rodziców. 

ROZMAWIAŁ MATEUSZ MICHAŁEK

Więcej na ten temat: Polska Wywiad Krzysztof Świątkowski