Kazik Staszewski: Oglądałem mecze w trakcie koncertów [WYWIAD]

2025-05-27 12:39:00; Aktualizacja: 1 dzień temu
Kazik Staszewski: Oglądałem mecze w trakcie koncertów [WYWIAD] Fot. FotoPyK
Antoni Obrębski
Antoni Obrębski Źródło: Transfery.info

Kazik Staszewski znany jest nie tylko z legendarnych utworów „Kultu” czy „Kazika na Żywo”. 62-latek nigdy nie ukrywał swojej sympatii do piłki nożnej. Dla redakcji Transfery.info opowiedział o genezie zainteresowania futbolem, wygaszeniu pasji do sportu czy o pisaniu tekstów.

Antoni Obrębski, Transfery.info: Muszę najpierw zapytać, co z Pana zdrowiem?

Kazik Staszewski: Jestem po krótkim pobycie w szpitalu, bo dosyć mocno się połamałem, a nie zostało to od razu prawidłowo zdiagnozowane, więc dopiero po pięciu dniach trafiłem do szpitala z czterema połamanymi żebrami z przesunięciem i krwią w płucach. Już jest dobrze. Nie chcę zanudzać, bo dużo już mówiłem o tym u Bogdana Rymanowskiego, ale tam w szpitalu przyplątały mi się jeszcze sprawy związane z ciśnieniem. Ja na nadciśnienie cierpię już od kilku lub kilkunastu lat, jestem na lekach, które codziennie biorę. W szpitalu ciśnienie zaczęło mi strasznie wariować, było już gorszym problemem niż ten ból w płucach i klatce piersiowej. Ogólnie jest już dobrze, kości nie bolą, tylko chrupią. Lubię się nawet teraz tak poruszać na boki, bo to dosyć specyficzne, ale przyjemne uczucie.

A taka pierwsza Pana myśl po tym połamaniu? Wiadomo, że Pan zagrał, ale były jakieś wątpliwości?

Nie no, oczywiście, że gramy. Wróciłem ledwo z tymi psami ze spaceru. Akurat miałem gości, mojego kolegę ratownika medycznego i jego żonę pielęgniarkę. Wywołałem salwy śmiechu, bo nikt o zdrowych zmysłach by nie przypuszczał, że upadając z wysokości stojącego człowieka, można doznać takich obrażeń. Wszyscy w szpitalu się mnie pytali, czy ja spadłem z dachu, czy coś. Tutaj to wiadomo, kolega się pośmiał i powiedział, że mi przejdzie. Bolało, ale myślałem, że to po prostu dlatego, że jeszcze krótki czas minął od upadku. Dostałem jakieś środki przeciwbólowe i pojechałem po taką koleżankę mieszkającą w Hiszpanii, bo mieliśmy umówioną wcześniej rozmowę na temat prawa podatkowego w Hiszpanii, bo ja go kompletnie nie ogarniam. Potem samochodem na koncert, kolejnego dnia na koncert do Krakowa na bombie przeciwbólowej. W Warszawie w sobotę w połowie koncertu przestałem odczuwać jakieś dolegliwości. Z tego, co tam słyszałem, to był całkiem udany występ. W Krakowie już pobolewało, a kolejne dni były gorsze. Jeszcze miałem badanie, które nic nie wykazało i tylko namieszało mi w głowie. Łaska boska, że na te kolejne koncerty nie pojechałem.

Przejdźmy do piłki nożnej. W jednym z felietonów pisał Pan, że miłością do piłki zaraził Pana wujek Marek. Jak to wyglądało?

Wujek Marek był generalnie kibicem piłkarskim. On pochodził z Krakowa, był spolonizowanym Żydem. Później się jeszcze dowiedziałem, że po wojnie był królem przemytu artykułów tytoniowych na pograniczu polsko-czechosłowackim. W 45’ roku ta granica to była gorąca linia. Przecież tam o mały włos na terenie Śląska cieszyńskiego niemal nie doszło do wojny. Wujek był Krakusem, kibicował Cracovii, ale na początku lat 50-tych czy nawet pod koniec 40-tych przeniósł do Warszawy i automatycznie przekierował na Legię. Wychowywałem się bez ojca, nie wiem, jaki on miał stosunek do piłki nożnej, czy się nią interesował. Co również ciekawe, wujek Marek nie nazywał się Marek, tylko Marcel Egit dokładnie. W rodzinie po prostu tak na niego mówiliśmy. Pamiętam, że pierwszy mój mecz, to mi się kojarzyło, że Gwardia z kimś gra, ale to było na stadionie Legii, więc to pamięć musi mi płatać figle.

Za to drugi mecz już pamiętam doskonale, to był mecz Legia - Lech, 2:0. Gole strzelali Deyna i Pieszko pod koniec drugiej połowy. Metodycznie wujek wprowadzał mnie w świat kibicowania. Zawsze trybuna D, kryta. Wszyscy mieli swoje miejsca, mimo że nie było takich miejsc numerowanych, ale przyjęło się, że tu siedzi ten, tu ten, wujek też miał swoje miejsce. Chodziła z nami też córka wujka Marka, czyli moja siostra cioteczna. Ja na nie krytą trybunę trafiłem dopiero w stanie wojennym, a tak to była ta, o której już wspominałem. Siedzieliśmy bliżej tablicy wyników. Ja jeszcze pamiętam czasy, kiedy wynik był zmieniany ręcznie. Później była elektroniczna, ale ktoś nie pomyślał, bo maksymalnie można było mieć trzy bramki. Legia grała z Widzewem i wygrała 4:1 albo z Odrą Opole przegrała 3:5, to był ostatni mecz Deyny i wtedy też on strzelił gola, który do dzisiaj pozostał w mojej pamięci. Moim zdaniem ta bramka zaprzeczała wszelkim prawom fizyki, bo kopnął piłkę spoza pola karnego, a ona przelobowała Młynarczyka. Wtedy Legia prowadziła już 3:1 i wszyscy myśleli, że jest pozamiatane, ale Odra Opole prowadzona przez Antoniego Piechniczka w 15 minut załadowała cztery bramy.

Pierwszy mecz ogólnie, który kojarzę nie tylko ze stadionu, to Walia - Polska 2:0. Leighton James 46. minuta i Trevor Hockey 85. minuta. Hockey wyglądał trochę jak rozbójnik Rumcajs, zresztą potem w rewanżu dostał czerwoną kartkę, bo uderzył Lesława Ćmikiewicza. Miałem przyjemność poznać Ćmikiewicza i się go spytałem, bo czerwoną w meczu z nami też Allan Ball dostał za uderzenie Ćmikiewicza. No się go zapytałem, jak było. Miałem jeszcze okazję się dowiedzieć od wujka Marka, bo on był na meczu, w którym Hockey dostał czerwoną, to Hockey pokazywał nogi, które były sine i całe we krwi, bo pan Leszek chodził za nim i cały czas go kąsał. Ćmikiewicz mi mówił, że to były inne czasy, sędzia niewiele widział, kamery jeszcze mniej. No i Ćmikiewicz mi mówił: Cały czas kopałem Hockeya i zacząłem uciekać w pole widzenia sędziego, Hockey mnie uderzył i wyleciał.

Ten mecz Odry Opole z Legią to najdziwniejszy mecz, jaki Pan widział ze stadionu?

Czy najdziwniejszy? Na pewno był bardzo dziwny. Odra wtedy szła jak burza, rozkładała każdego. W ataku mieli Bolcka, Tyca i Klose, tate Mirosława Klosego. Bolcek zapakował Legii czteropaka w 15 minut. Odrze nie starczyło pary na wiosnę i nie zdobyli tytułu. Zaraz potem Piechniczek został trenerem kadry, doceniono to, że z przeciętnej drużyny potrafi dużo wycisnąć. W Odrze nie grali świetni piłkarze. Był Młynarczyk i Wójcicki, ale oni na najwyższy poziom wskoczyli dopiero po odejściu z Odry.

Z innych dziwnych meczów pamiętam taki mecz Legii z Wisłą Kraków. Tadeusz Nowak, jeden z moich ulubionych piłkarzy, miał podobną sytuację jak Hockey z Ćmikiewiczem. Nowak strzelił gola, ale któryś kolejny raz był faulowany, to Nowak się już wkurzył i dostał czerwoną.

Był też mecz Legii z Górnikiem, gdzie Deyna dostał od Bronisława Suchanka z Krakowa czerwoną kartkę. Jedyny raz, kiedy Deyna dostał czerwoną i to na Legii w Warszawie. Suchanek był odważnym gościem, przy okazji to był też kolega wujka Marka. Wiele meczów pamiętam, mógłbym bez końca opowiadać, ale to chyba nie o to chodzi. Najdziwniejszy był chyba jednak ten mecz Legii z Odrą.

Pan też pisał, że jednym z Pana ulubionych piłkarzy był Jacek Zieliński. Ludzie się dzisiaj spierają, czy można go nazwać legendą Legii. Pan by go tak określił?

Jak Zieliński grał, to już mniej na mecze chodziłem. Potem, jak był dyrektorem to już w ogóle, bo muszę powiedzieć, że w pandemii zainteresowanie w ogóle sportem czy piłką nożną, to już w ogóle siadło. Teraz nie oglądam meczów i niespecjalnie mnie to interesuje, chyba że mam taką możliwość, że mnie zaproszą na Legię, bo chciałbym wnuczkom pokazać, jak to wygląda. Teraz też oprawy na Legii są czymś, co cieszy oczy. Byłem na takim meczu z Zagłębiem Lubin i tak się zapatrzyłem w oprawę, że nie zauważyłem, że zaczęli grać, a to już była jakaś szósta minuta.

Jacek Zieliński jest legendą. Myślę, że jest takim ostatnim zawodnikiem starej daty, który pozostawał wierny klubowi od początku do końca. On nigdy nie zmienił klubu, nie wiem, na ile miał interesujące propozycje, ale nie wnikam. Dzisiaj to się już raczej nie zdarza, żeby ktoś już projektował swoją karierę w ten sposób.

Ta pandemia to jest taki moment, kiedy to zainteresowanie zaczęło spadać?

Myślę, że to już miało miejsce wcześniej. Miałem Canal+ i oglądałem Ekstraklasę, bo tylko ona mnie interesowała. Ja też powiem, że mnie nie obchodzi, czy wygrają miliarderzy z Barcelony, czy z Madrytu. Coś takiego, jak piękno gry w piłkę nożną dla samego piękna, nigdy mnie nie obchodziło. Zawsze musiałem komuś kibicować, Polska, Legia, a z zagranicznych klubów moim ulubionym było Leeds United. Jak gra na przykład Cypr z Niemcami, to zawsze byłem za Cyprem, bo lubię kibicować słabszym. Zazwyczaj szybko nadzieja się kończyła, ale wtedy liczyłem chociaż na tego honorowego dla Cypru. Teraz w ogóle różnice w poziomie są dużo mniejsze, teraz drużyny z Cypru potrafią do Ligi Mistrzów awansować.

Ostatni taki mecz, kiedy jeszcze chodziłem na Legię, to był sezon, kiedy Legia grała z Panathinaikosem, a potem z Besiktasem. Mecz z Turkami był takim ostatnim w tych czasach, kiedy chodziłem regularnie. Potem jeszcze przez wiele lat, jak zaczynały się Mistrzostwa Europy czy świata, to odkładałem wszystko i cisnąłem każdy mecz. Wiadomo, że jak miałem koncerty, to był problem. Zdarzały się sytuacje, że organizatorzy mi załatwiali telewizor, który stał sobie gdzieś na scenie w ukryciu i mogłem sobie oglądać kątem oka. Polska niestety długo nie była na wielkich turniejach, ludzie śmiali się z Bońka, kiedy ten mówił, że wiele lat będziemy czekać. No a potem przed Koreą tak wszystko zostało nakręcone, że można było mieć wrażenie, że jedziemy po mistrzostwo świata, a okazało się, że była klęska. Potem to się stało złym zwyczajem, bo był mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor i pompowanie balonika.

Przy ostatnich mistrzostwach już Pan tak nie miał?

Tak.

W ogóle?

Nie no, Polskę oglądałem. Obejrzałem też parę przypadkowych meczów. Byłem akurat na Teneryfie i nie mam tam żadnej telewizji, która by puszczała wszystko, więc tak od przypadku do przypadku, chociaż miałem też lepsze zajęcia. Miałem też u siebie BBC i hiszpańską telewizję. Finał mundialu to już w domu oglądałem, no bajka. Byłem za Argentyną. Ja w ogóle lubię ten kraj, miałem takie szczęście w swoim życiu, że kiedyś odwiedziłem do dwa razy w krótkim odstępie czasu.  Chciałem, żeby im utarli nosa i było po mojej myśli.

Mówił Pan o zaproszeniach na Legię. Jak to wygląda?

Szczerze to sam nie wiem. Mam takiego kolegę, który pracuje w ochronie, teraz jest też naszym kierowcą i on jest obeznany w świecie działaczy piłkarskich Legii. Generalnie całkiem przyjemnie tam pójść na lożę, bo tam jest wszystko, wygodne siedzenia, świetny widok, jedzenie, tylko, że mi się to z koncertami nakłada, no bo mecze ligowe są w weekend. W pucharach już jest lepiej, bo mecze są w tygodniu i byłem z całą rodziną na Betisie i na Molde. Na Chelsea już powiedzieli, że cała rodzina, to już nie, bo za dużo chętnych. Stwierdziłem już, że daruję sobie, bo sam nie chciałem iść. Zwłaszcza, że na drugi dzień miałem lecieć do Budapesztu. Do tego to było niedługo po wypadku i nawet w telewizji tego meczu nie oglądałem. Także skończyłem się jako kibic.

A jaka była Pana reakcja na wynik?

No trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Rewanżu nie oglądałem. Ja w ogóle nie mam telewizji w Polsce. Już dawno się chciałem jej pozbyć, ale żona była przyzwyczajona do paru programów. Mówiłem jej: kochanie, ale przecież można to na youtube’ie znaleźć. Mieszkamy pod Warszawą i przyczepili mi jakąś aplikację, która zbiera telewizję. Przysłali po dwóch miesiącach maila, że się wyłączają i zaproponowali jakieś inne wyjście. Ja sobie wtedy tak pomyślałem, że może Ania nie zauważy, że nie ma telewizji. Oczywiście zauważyła, ale przeszło to jakoś bezboleśnie. Ogólnie w kwestii telewizji ja się zgadzam z redaktorem Stanowskim, który stwierdził, że za trzy lata telewizji nie będzie w ogóle. To jest już medium stare, nienadążające za czasami.

A Nasza Legia? Jak do tego doszło, że Pan tam pisał?

Sam nie pamiętam. Pewnie mi zaoferowali. Ja tam pisałem felietony czy w jakichś cyklicznych rubrykach brałem udział?

Feletiony, w “Niepiosenkach” są trzy.

Płacili i pisałem. Ja w ogóle bym nie pisał felietonów, gdyby mi nie płacili. To nie moja bajka. Trudno mi się zorganizować i przysiąść, żeby samemu z siebie wyrzucić jakieś słowo pisane. Najlepiej jak dostaje jakiś temat, no i musi być też zapłacone.

Jak wygląda Pana znajomość z Bogusławem Wyparło? On i Marek Saganowski dostali zaproszenie na koncert i na spotkanie z Panem.

Z Bodziem trochę się rozluźniły kontakty, ale przez dłuższy czas byliśmy bardzo bliskimi kolegami. On był moją wtyczką w środowisku piłkarskim, ja dla niego w świecie muzycznym. On trochę miał pecha, jak chodzi o karierę. Bodzio jest najmłodszym bramkarzem, który wystąpił w najwyższej klasie rozgrywkowej, więc zapowiadał się dobrze. Ma tylko jeden występ w kadrze, z Ukrainą, Szewczenko mu gola strzelił. Poszedł potem do ŁKS-u, a potem podpisał kontrakt w Pogoni Szczecin, jeszcze z Antonim Ptakiem, który kiedyś wpadł na pomysł, że w Pogoni będą sami Brazylijczycy. Raz przyjechaliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie graliśmy koncert na takiej salce, gdzie Ci Brazylijczycy mieszkali. To jakieś dzieci były, po 17-18 lat. Potem Bodzio na kilka lat wylądował w Pogoni Leżajsk. Był jeszcze w Legii, a wtedy niestety trener Smuda stawiał wyraźnie na Robakiewicza, więc moje zadowolenie szybko zostało stłumione. On zagrał chyba tylko jeden mecz przez cały sezon w Pucharze Polski. On popełnił jakiś koszmarny błąd, który na szczęście niczym się nie skończyło.

No i tam wiesz, żeśmy się tam odwiedzali, spotykaliśmy się też w Ameryce, większość jego rodziny mieszka w Staten Island, a my jak jeździmy, to do New Jersey, więc to nie jest daleko. On tam bywa bardzo często. On ma chyba trójkę dzieci i zawsze jak się rodziły, to lecieli do tych Stanów Zjednoczonych, żeby mieć obywatelstwo.

Jak wyglądało umieszczenie go w tekście piosenki?

Nie kombinowałem długo, to w „Plamach na słońcu” jest. Nie pytaj mnie, proszę, o teksty, bo ludzie mnie pytają o często o to, o czym to jest. Sam nie wiem. To jest taki swobodny przepływ myśli. Nie zawracam sobie głowy tłumaczeniem, o czym to jest. Wiadomo, że są piosenki stricte o czymś. Ale „Plamy na słońcu” to taki zlew myśli, jak na przykład „12 groszy”.

Ale wiadomo, że nad innymi piosenkami siedzi Pan więcej.

Ja generalnie szybko piszę teksty. Teraz mi się wydawało, że może mam nad tym kłopot, ale to się okazało, że miałem po prostu kłopot zacząć pracę. W zeszłym roku obiecałem chłopakom z Proformy, że napiszę teksty i nasza wspólna muzyka. Wcześniej nagraliśmy dwie płyty, ale one nie były w 100% nasze. Teraz cały rok komponowaliśmy, składaliśmy do kupy i zostałem ostatni. Do paru piosenek miałem pomysły, ale tekstów nie było w ogóle. Pojechałem na Teneryfę, potrzebowałem wyciszenia. Rano chodziłem się kąpać do oceanu, mamy taki zwyczaj z paroma osobami. Potem wracałem i nie odchodziłem od pracy, dopóki nie napisałem dwóch tekstów. O nie, nie musiały być kompletnie gotowe, ale miała być już jakaś pierwotna forma.

Ogólnie mam trzy etapy w pisaniu tekstów. Piszę długopisem i piszę tak długo, że jak będę przerzucał na komputer, to już nie będzie ogromnych poprawek. Drugi etap to właśnie przerzucanie na komputer, a trzeci to już śpiewanie w studio. Tam też niektóre rzeczy mogą się zmienić, bo coś się kłóci z muzyką. Na Teneryfie porobiłem te kręgosłupy długopisem. Jestem z nich w sumie zadowolony. To są moje najlepsze teksty od dawna. Poszedłem w stronę niczym nieskrępowanej szczerości. Mam 62 lata, mogę już być tym artystą, który w swojej twórczości pokazuje wszystkie bebechy. Jak nie teraz, to kiedy.

Najlepsze teksty od dawna to znaczy - od kiedy?

Już mi się trochę miesza, ale na pewno te płyty Kultu cztery ostatnie nie są literacko z najwyższej półki.

Wracając do piłki nożnej, to skąd się wzięło Leeds United?

To była pewnego czasu najlepsza drużyna świata, która miała przesrane, bo z jakiegoś powodu władze UEFA jej nie lubiły. Przegrali z Milanem w chyba finale Pucharu Europy. Ja tego meczu nie widziałem, ale ludzie mówili, że to ustawka. No i mecz z Bayernem, który Leeds przegrał 0:2. 50 lat właśnie minęło. Ostatnio widziałem skrót tego meczu. Tam był niepodyktowany karny na Allanie Clarke’u, nie uznano też całkowicie prawidłowej bramki Petera Lorimera. Potem Bayern strzelił dwa gole i nienawidziłem tego Bayernu.

Ogólnie Leeds wtedy było mega mocną ekipą. Wtedy w Europie ogólnie rzadko w klubach grali piłkarze z innych krajów, ale w Wielkiej Brytanii był ten przepływ Szkotów, Walijczyków czy Irlandczyków. No i Leeds było tak mocne, że mieli pierwszego bramkarza reprezentacji Szkocji i pierwszego bramkarza reprezentacji Walii. Mieli na wielu innych pozycjach kolejnych reprezentantów Anglii czy Szkocji. Jest w ogóle świetny film fabularny, „Przeklęta liga”. Tytuł jest trochę przekręcony, bo w oryginale to było „The Damned United” i on opowiada historię Briana Clougha, który trafiał do Leeds. Clough nazywał Tomaszewskiego błaznem, ogólnie bardzo kontrowersyjna, czasem chamska postać. Miał jednak swój styl. Potem się okazało, że w tym Leeds pracował parę tygodni. Potem prowadził Nottingham Forest, które wyciągnął z drugiej ligi i zdobywał z nimi te Puchary Europy. Zresztą z Derby County też osiągnął sukces, bo awansował z drugiej ligi i od razu w pierwszym sezonie zdobył mistrzostwo Anglii. To był magik. W Leeds się starł z mocnymi osobowościami i to nie wyszło.

Mam takiego kolegę, który też jest fanatykiem Leeds, ale to takim, że należy do klubu kibica. Ma jakąś plakietkę, mieszkał w Anglii przez parę lat. Teraz mi podsyła różne wiadomości, bo niestety Leeds, tak jak Legia, ucierpiało na moim spadku zainteresowania sportem. Ale wiem, że awansowali znowu do Premier League. Tam chyba Polak teraz jakiś gra? Koszulkę dostałem.

Na koniec, żeby zamknąć to w jakichś ramach i podsumować. Okres Pana najżywszego zainteresowania piłką to lata 70-te i 80-te?

Tak.

Więcej na ten temat: Polska Wywiady Muzyka Kazik Kazik Staszewski