PRZYBECKI: Na pierwszych metrach jestem szybszy niż Bolt!

2018-03-20 15:16:00; Aktualizacja: 6 lat temu
PRZYBECKI: Na pierwszych metrach jestem szybszy niż Bolt! Fot. FotoPyK
Jan Mazurek
Jan Mazurek Źródło: Transfery.info

Biega szybko jak Usain Bolt. Skacze wysoko jak Michael Jordan. A od lat jest tylko przeciętnym ligowcem. Miłosz Przybecki w dłuższej rozmowie z nami opowiada o swojej niespełnionej karierze.

Jak Józef Wojciechowski pomylił go z Danielem Sikorskim, nawet mimo braku podobieństwa? Czy na słynnych lunchach ekstrawaganckiego prezesa panowała miła atmosfera? Jak to możliwe, że jest szybszy do samego Usaina Bolta? W czym Kamil Mazek nie ma z nim szans? Dlaczego obawia się, że po karierze zostanie zapamiętany z 30 sekund jednej akcji z 2017 roku? Na te i na inne pytania odpowiada w dłuższej rozmowie z nami, skrzydłowy Ruchu Chorzów, Miłosz Przybecki. 

***

Zaczynamy od Bolta, Jordana czy Wojciechowskiego?

(śmiech)

Ekstraklasowy zestaw tematów.

Właściwie jest mi to obojętne, ale jeśli muszę wybrać, to możemy zacząć od Józefa Wojciechowskiego.

***

Jak to możliwe, że swojego razu pomylił cię z Danielem Sikorskim? Nie jesteście do siebie specjalnie podobni.

Zostaliśmy zaproszeni na obiad z szefostwem. Po chwili prezes wstał i zaczął się nam przyglądać. W pewnym momencie dłużej zawiesił wzrok na mnie. Wyrzucał mi, że nie strzelam bramek, jestem nieskuteczny, nie radzę sobie i generalnie powianiem wziąć się do roboty. Pomyślałem sobie: „Kurczę, ciekawie się robi, przecież jeszcze nawet nie zdążyłem zagrać jednego meczu  dla Polonii, a tu już pretensje”. Ale nagle Wojciechowski wypalił:

- Sikorski, co tak się patrzysz na mnie i nic nie mówisz?!

Wstałem.

- Przepraszam prezesie, jestem Przybecki, a nie Sikorski, to się patrzę.

Taka akcja. I w następnym meczu zagrałem w pierwszym składzie. Śmiesznie bywało. 

Wojciechowski miał większy wpływ na ustawienie pierwszej „11” niż kolejni trenerzy, których zmieniał jak rękawiczki?

Trudno powiedzieć, ale wiadomo, że na trenerach ciążyła duża presja. Prezes wkładał w klub dużo pieniędzy, więc miał wielkie oczekiwania, trochę zapominając o tym, że nie można mieć wszystkiego od razu. Czy miał bezpośredni wpływ na skład? No… wydaje się, że miał. Nawet spory (śmiech). 

Dużo śmiechu było z jego nadgorliwości?

Trochę na pewno, ale z drugiej strony prezesa spotykaliśmy zazwyczaj, jak coś nie szło, więc nikomu do śmiechu wtedy specjalnie nie było. 

Słynne lunche…

Byłem na dwóch, może trzech, zawsze w kryzysowych momentach, kiedy za dobrze z wynikami nie było. To nie były spotkania w przyjaznej atmosferze, ale spokojnie, nie zawsze bywało nerwowo. Słyszałem od chłopaków z dłuższym stażem w Polonii, że wcześniej prezes potrafił wyprawić taki sam lunch dla całej drużyny, tylko po dobrych meczach. Taki biznesowy zwyczaj. 

W tamtej Polonii było sporo głośnych nazwisk. 

Przychodziłem ze skromnego Radzionkowa, a tutaj szatnia pełna gwiazd Ekstraklasy, zawodnicy z pokaźnymi CV, imponowało mi to. No ale nie byłem tam przecież, żeby kogoś podziwiać, a przez pierwsze pół roku za dużo nie pograłem. Chyba tylko dwa mecze przez całą pierwszą rundę. Tyle co nic. Pojeździłem na młodzieżową reprezentację i trafiłem na wypożyczenie do Korony, które miało mi pomóc, ale zerwałem więzadła i czekała mnie dłuższa przerwa. A do Polonii wróciłem, kiedy wszystko zaczęło się zmieniać. Trenerem był Piotr Stokowiec, sporo zawodników opuściło klub, powoli robiło się nieciekawie. Chociaż wyniki tego nie pokazywały.

To czasy Ireneusza Króla. W Warszawie mówiło się o nim „złotousty”. 

Mhm… wiemy, jak było w Polonii. Przyszedł nowy prezes, były duże zaległości, problemy finansowe, potem upadłość klubu. Szkoda wspominać. Nic miłego. Swoją drogą, naprawdę szkoda, że klub z takim zapleczem upadł. Wierzę, że jeszcze kiedyś wróci do elity.

Jako młody piłkarz zaprzątałeś sobie w ogóle głowę tymi zaległościami? Nie miałeś trzydziestu lat i rodziny na utrzymaniu.

Na pewno w mniejszym stopniu. Potrzebowałem właściwie tylko pieniędzy na życie. Nie miałem jakichś wielkich zobowiązań, myślałem tylko o piłce i regularnej grze, ale jednak… na to życie trzeba mieć. Tam bywało ciężko. Niektórzy mieli roczne zaległości. Osiem-dziewięć miesięcy obsuwy to była norma. Wiadomo, miałem mniejszy kontrakt niż inni, ale na dłuższą metę to było nie do zaakceptowania. 

Pomagaliśmy sobie wszyscy nawzajem. Szatnia była zgrana, wyniki mieliśmy dobre, trener Stokowiec świetnie nas ułożył, wykorzystywaliśmy - mimo ciężkich warunków - nasze umiejętności do maksimum. Szanowali nas. 

Piłkarsko to był twój najlepszy okres w karierze.

Można tak powiedzieć. Byłem efektywny. W szesnastu spotkaniach zdobyłem jedenaście punktów w punktacji kanadyjskiej. Trzy gole, osiem asyst. Najlepszy okres w karierze? Do tej pory tak, ale nie poddaję się jeszcze. Sporo przede mną.

***


Dlaczego w twoim rodzinnym mieście koledzy wołają na ciebie „sarna”?

Heh, przyjęło się to po moich braciach. Nie wiem, dlaczego tak na nich wołali. Jeden brat był wysoki i miał dobry wyskok, drugi był szybki i ich znajomi mówili na nich „sarny”. Do mnie szybko zaczęto wołać „młody sarenka”. A potem naturalnie skreślono ten epitet „młody”. I stąd to pochodzi. A, jeszcze jedno. Siostra też była „sarenką” (śmiech). W sumie, to do końca sami do tej pory nie orientujemy się, o co w tym wszystkim chodziło.

Czyli nie chodziło o twoje predyspozycje fizyczne?

Właśnie nie do końca. No… po prostu nie wiem.

Ale, wracając do początku, raczej nieprzypadkowo spytałem o tego Bolta i Jordana.

Szybki jak Bolt i skoczny jak Jordan? Ładne. Pamiętam jak w Polonii wszyscy fascynowali się moimi zdolnościami fizycznymi. Pojechałem z Pawłem Wszołkiem na specjalne badania, gdzie robili nam pomiary wyskoku i siły. Nawet był taki filmik kiedyś, gdzie wyskoczyłem ponad metr do góry. Kamera nie była w stanie tego objąć do końca. I zrobiło się o tym głośno. Że drugi Jordan. A z tym Boltem też śmiesznie, bo kiedyś wyszło, że sam start i jakiś tam dystans na początku mam nawet lepszy od jamajskiego mistrza. Nieźle. 

Patryk Lipski wspominał, że ciekawie obserwowało się twoje starcia sprinterskie z Kamilem Mazkiem. Jak biegłeś, to podobno trząsł się parkiet…

Predyspozycje sprinterskie ma się od urodzenia. Można to szlifować i poprawiać, ale nie tak znacząco. Nie będzie tak, że jesteś wolny, wykonasz serię zaplanowanych ćwiczeń i nagle stajesz się szybki. Dar od Boga. Albo masz, albo nie. Na boisku szybkość się przydaje. W szczególności na skrzydle. Wiadomo, że super byłoby mieć lepszą technikę, ale nie da się mieć wszystkiego jak Cristiano Ronaldo. Mam swoje ograniczenia, ale pracuję nad nimi. 

Wiadomo. Ścigałeś się z Mazkiem, bo sporo się o tym wspomina?

Mieliśmy badania szybkościowe na trzydzieści metrów. 

Podobno był od ciebie szybszy na dystansie pięciu metrów i wolniejszy właśnie na wspomnianych trzydziestu metrach.

Może za pierwszym razem, jak przyszedłem do klubu i nie byłem jeszcze taki pewny swego (śmiech). Potem już ja regularnie byłem szybszy na obu dystansach. 

Myślę, że on powiedziałby coś innego.

Powiem tak: Kamil nie ma ze mną szans! (śmiech)
***
Przy Cichej stabilnie?

Teraz?

Tak. Wcześniej wiadomo, jak było.

Władze starają się, żeby było coraz lepiej. Widać to. Dalej są małe zaległości, ale i tak jest lepiej niż było. Wiadomo, że mają jeszcze trochę do spłaty z dawniejszych czasów i wszystkim w klubie bardzo zależy, żeby wszystko zostało uregulowane, bo w innym razie sytuacja może być nieciekawa. Nie może stracić punktów przy „zielonym stoliku”. W walce o utrzymanie nie można sobie na to pozwolić. Trzymam kciuki za górę.

Uchodzisz za gościa, który robi atmosferę w szatni.

Czasami ktoś tak o mnie mówi. To fajne, że ktoś to zauważa. Jestem otwarty, lubię sobie pożartować. Dobra atmosfera w szatni jest ważna.

Po spadku trudno o nią.

Na pewno. Tym bardziej, jak odchodzi pół drużyny.

Ciężko jest zawodnikowi w szatni, przyglądającemu się temu, jak odchodzi połowa składu? W lecie miałeś okazję obserwować taki exodus z Ruchu.

Spadek jest destrukcyjny. W naszych lokalnych warunkach wiążą się z nim zawsze ogromne zawirowania, dochodzi do wielu zmian. Kilkunastu zawodników odchodzi, kilkunastu przychodzi. Ruch był tego idealnym przykładem. Odeszło trzy czwarte ekstraklasowego składu. Został Marcin Kowalczyk, Maciek Urbańczyk, ja i jeszcze kilku młodszych chłopaków. I trzeba było się jakoś pozbierać. Nie było łatwo. Na początku były myśli o powrocie do Ekstraklasy. Myśli. To kluczowe, bo boisko brutalnie zweryfikowało nasze oczekiwania. Pozostaje nam walka o utrzymanie. Do końca sezonu.

***
Miałeś dwa zerwania więzadeł.

Nic przyjemnego.

Nie wątpię. Wielu zawodników ma problem, żeby potem wrócić do optymalnej formy fizycznej. Kontuzje się nawarstwiają.

W moim wypadku było trochę inaczej. Te kontuzje dobrze na mnie wpłynęły. Pierwszy raz więzadła zerwałem sobie w czasach opalenickich. Chłopaki powoli szli na wypożyczenia do seniorów, próbowali swoich sił w dorosłej piłce, a ja dalej grałem w juniorach. Zaczynałem się niecierpliwić. Nic się nie działo, żadnych ofert i propozycji. Pojechaliśmy na sparing do Gdyni i pechowo zerwałem więzadła krzyżowa. Jezu, jak ja byłem wtedy załamany. Myślałem, że to koniec. 

Przewidywana roczna absencja była jak wyrok. Dla młodego chłopaka to mocny cios. Taka przerwa od piłki była dla mnie niepojęta. A ten czas wcale nie okazał się być taki stracony jak myślałem. Dużo mi dał do myślenia. Rehabilitacja dwa razy dziennie, indywidualne ćwiczenia, dużo pracy. Byłem młody, dużo osób mnie wspierało i jakoś z tego wyszedłem. Niedługo potem poszedłem na wypożyczenie do Sokoła Pniewy i czułem się dobrze. Wypatrzyli mnie w Ruchu Radzionków i moja kariera ruszyła. Paradoksalnie, po kontuzji byłem… szybszy. A to przecież mój największy atut. Wróciłem, jakkolwiek banalnie to nie brzmi, silniejszy. 

Druga kontuzja to już czasy Korony Kielce. 

Poszedłem na wypożyczenie, na obozach wszystko fajnie, dobrze się czułem w Kielcach, szybko złapałem wspólny język z trenerem Ojrzyńskim. Szkoda, że nie mogłem z nim dłużej popracować, bo to dobry człowiek i kompetentny trener. 

Graliśmy ostatni sparing zagranicznego zgrupowania. Wszyscy myślami byli już w Polsce, a tu bach. Poszły krzyżowe. Znów załamanie. Straciłem szansę na grę w Ekstraklasie. Przy samym wyjeździe do domu. Bolało. Tym bardziej, że cel był naprawdę blisko. Nie ma nic gorszego.

Ojrzyński był zwolennikiem twojego talentu fizycznego. Twierdził, że piłkarzy o takim potencjale jak ty trzeba prowadzić indywidualnie.

Indywidualny tryb treningów wdrażał ze mną przede wszystkim Piotr Stokowiec. To jest gość, który ma fenomenalną wiedzę i świetnie mi się z nim pod tym względem współpracowało. Na obozach miałem na przykład osobne tlenówki rano. Różnie bywało. Nie można wsadzić wszystkich do jednego worka i kazać im wykonywać te same ćwiczenia. Trening musi być - przynajmniej w jakimś stopniu - spersonalizowany. Sztab szkoleniowy wie, jakie kto ma predyspozycje i musi analizować, komu jaki przydzielić obciążenia i na jakich aspektach się skupiać. 

Ja miałem problemy tlenowe, szybkościowo zawsze było świetnie, ale właśnie w tym elemencie musiałem się rozwijać. Tak samo z siłą. W nogach zawsze miałem petardę, ale potrzebowałem większej dynamiki. I na tym się skupiałem. Pasowało mi to.

Kontuzje uczyły pokory?

Trzeba mieć mocną psychikę. Przez sześć miesięcy dojeżdżasz trzydzieści kilometrów dwa-trzy razy dziennie na rehabilitację i nie możesz odpuszczać, jak chcesz wrócić do zdrowia. Trzeba mieć samozaparcie. Rano pierwsza sesja, potem obiad, chwila odpoczynku i druga sesja. Było ciężko, ale dałem radę. Teraz nic mnie nie zaskoczy. 

***
Bywałeś niepokorny?

W jakim sensie?

Czy zawsze miałeś dużo do powiedzenia?

Zależy komu. 

Podobno w pewnym momencie kariery byłeś bardzo pewny siebie. Bezczelnie wręcz. 

Może był taki moment, że poczułem się za pewnie, ale… boisko zawsze weryfikuje. Jak idzie dobrze, to czułem się pewnie. Problem pojawiał się, gdy nie szło. Wtedy było gorzej i brakowało tego zdecydowania. Nie ukrywam, że w karierze znalazłem się na kilku zakrętach. Zaliczyłem kilka gorszych rund, nieudanych przygód, nie pokazałem wszystko na co mnie stać. 

***


Robisz karierę na miarę swoich możliwości?

Nie. Cały czas pracuję, bo stać mnie na dużo lepszą grę. Moi trenerzy mogą potwierdzić, że na treningach wypadam dużo lepiej niż w meczach. Nie jestem już młody. Dojrzałem. Nie jestem już taki elektryczny jak byłem kiedyś. Wydaje mi się, że najlepszy czas w mojej karierze jeszcze może nadejść.

W Ekstraklasie?

Na pewno. Chcę tam wrócić. Najpierw chcę jednak utrzymać Ruch w I lidze i nie myślę o przyszłości. Inaczej byłbym niepoważny. Ruch zasługuje na Ekstraklasę. Bez wątpienia. Każdy wie o tym, że kiedyś tam wróci. Może nawet ze mną?

Z czego może zostać zapamiętany Miłosz Przybecki? Podpowiem, że z 30 sekund pewnego meczu z 2017 roku…

Domyślam się o co chodzi. 

Mecz z Koroną Kielce. Nie trafiłeś w pustą bramkę z niewielkiej odległości.

Zdarzyło się. Będzie się to za mną ciągnąć. Ale czy tylko z tego będę zapamiętany? Nie chciałbym, żeby tak było, coś tam chyba jeszcze zrobiłem. Jedna sytuacja nie powinna decydować o moim obliczu.

Rozmawiał: Jan Mazurek