Bez jakości, bez zaangażowania: Lech pozbawiony argumentów

2015-11-26 20:09:56; Aktualizacja: 8 lat temu
Bez jakości, bez zaangażowania: Lech pozbawiony argumentów Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: Transfery.info

„Kolejorz” nie pokazał nic konkretnego, podniósł ciśnienie swoją nieporadnością i na własne życzenie stracił niemalże wszystkie szanse na awans.

Z głową w chmurach

Duma, wiara i ogromna szansa. Właśnie tymi trzema elementami emanowali piłkarze poznańskiego Lecha w trakcie wymarszu na murawę. Wysoko trzymali głowy, w oczach pojawił się błysk żądzy zwycięstwa. Szkoda tylko, że zapomnieli o sprowadzeniu się na ziemię i przez większą część pierwszej połowy unosili się ponad murawą, nie mogąc wyczuć gruntu pod nogami. Lechici mieli ogromny problem, żeby opanować piłkę, nie wspominając już o przytrzymaniu jej dłużej przy nodze, czy we własnym posiadaniu. Szczególne zastrzeżenia można było mieć do defensywy poznaniaków, która zaprezentowała wysoki poziom dezorganizacji i elektryczności. Być może dobrym rozwiązaniem byłoby podłączenie ich do machiny generującej prąd – przynajmniej mogłaby komuś uratować życie, bo na pewno nie była w stanie zapewnić spokojnego wieczoru kibicom „Kolejorza”.

Kłopoty rozpoczęły się już na samym starcie spotkania, gdy zaistniało fatalne nieporozumienie na linii Burić-Douglas. Bramkarz Lecha wyszedł z bramki i nie dogadał się ze swoim obrońcą w kontekście przejęcia piłki, więc o mały włos nie padła ona łupem przeciwnika. Później miało być jeszcze gorzej. Już pal sześć brak płynności, czy ogólny chaos. Szkocki defensor zostawiał całą odkrytą flankę wymuszając na Formelli mordercze powroty do obrony. A trzeba otwarcie powiedzieć, że młody pomocnik stabilnością nie grzeszy. Strach było pomyśleć, co może nawydziwiać na tak newralgicznej pozycji. Mimo wszystko, Darek lepiej radził sobie w niższych sektorach boiska i nawet zaliczył kilka udanych interwencji. Przynajmniej widać było z jego strony zaangażowanie i chęć powstrzymania rywala.

Brnąc głębiej również na próżno było wypatrywać symptomów dobrej gry. Kędziora zbyt często decydował się pójść na raz przez co dopuszczał się całkowitego braku kontroli nad przeciwnikiem, a pomagać musiał mu Linetty. Najgorsze cuda wydarzyły się jednak w środkowej strefie defensywy, gdzie w 41. minucie Douglas usiłując wybić piłkę spod nóg Sturgeonowi posłał ją do… Caeiro. Gdyby nie przytomna interwencja Kadara, Portugalczycy mogliby wyjść na prowadzenie. Węgierski dziś-stoper radził sobie naprawdę bardzo dobrze, na tle kolegów wyglądał pewnie, dobrze utrzymywał się przy piłce, ustawiał się adekwatnie do przeciwnika i realnie oceniał sytuację.

Belenenses czuje krew

Choć w pierwszej minucie konfrontacji wydawało się, że Lech będzie chciał przejąć inicjatywę, to na próbach się skończyło. Pressing „Kolejorza” trwał +/- 2 minuty, a potem w życie wprowadzono szeroko pojętą „teorię chaosu”. Na bok odeszło bliskie obstawianie przeciwnika i wychodzenie bardzo wysoko. Poznaniacy ulegli i dali się stłamsić dobrze dysponowanym Portugalczykom. Gospodarze grali naprawdę rozważnie. Zachowywali dobre odległości pomiędzy poszczególnymi częściami formacji, natychmiastowo doskakiwali do lechitów, nie pozostawiając im ani centymetra boiska do rozwinięcia skrzydeł. Co prawda były to działania ledwie destrukcyjne, ale jakże skuteczne – wybijające z rytmu gości. Tak na dobre.

W początkowych momentach wydawało się nawet, że Thomalla będzie chciał w końcu coś udowodnić. Swoją pierwszą akcję miał jeszcze przed upływem 10 minut, gdy nieco spalił w obliczu dośrodkowania Lovrencsicsa, a chwilę później zszedł na bok i płasko dośrodkował w pole karne. Zabrakło kluczowego elementu: wykończenia. Było ono główną bolączką poznaniaków w pierwszej połowie. W środkowej strefie boiska nie meldował się nikt, kto mógłby przytrzymać piłkę i się nią zaopiekować, rozporządzać nią. Mógł to zrobić Linetty, który tak do 30. minuty jeszcze ciężko pracował biegając od jednej bramki pod drugą, starając się mocno przeszkadzać rywalowi i odbierać futbolówki, ale brakowało mu wsparcia i w końcu w jego poczynania wkradła się druzgocąca demotywacja.

Czara goryczy została przelana w 35. minucie, gdy w kierunku poznaniaków zostało wysłane ostatnie ostrzeżenie. Dudka zachował się tak, jakby ktoś przed meczem zrobił mu totalne pranie mózgu i sfaulował Caeiro w polu karnym za co sędzia wskazał „na wapno”. Opatrzność czuwała jednak nad Lechem i Silva nie zdołał dopełnić formalności – posłał futbolówkę wysoko ponad bramką powodując ogólną radość w szeregach „Kolejorza”. Później miało być znacznie gorzej. Choć za jedyny wymiar kary należy uznać żółtą kartkę dla stopera, to cała akcja mocno rozwścieczyła Belenenses, które z każdą, kolejną minutą mocniej napierało na pole karne gości. A spokoju nie było widać nawet na horyzoncie.

Bez iskry i pomysłu

Druga połowa mogła uśpić nawet najbardziej wytrwałego kibica Ekstraklasy, który powinien być przyzwyczajony do meczów na takim „poziomie”. Lech nie był w stanie ani opanować piłki, ani przenieść ciężaru gry, ani nawet szarpnąć w okolice „szesnastki” Ventury. Marazm był akcentowany coraz mocniej. Z każdą chwilą powieki stawały się coraz cięższe. Z każdym beznadziejnym kontaktem z futbolówką załamanie nerwowe mogło się pogłębiać. „Kolejorz” robił miliony obrotów wokół własnej osi, cofał się, zapętlał, a i tak nie był w stanie zakrzywić czasoprzestrzeni.

Zmiany nadeszły dopiero wraz z decyzjami kadrowymi Urbana. Na boisku najpierw zameldował się Tetteh, który wniósł stosowny spokój w grę poznaniaków, był w stanie przytrzymać piłkę, zasłonić ją własnym ciałem i co najważniejsze – nie stracić jej nawet mając przeciwnika na plecach. A jakiś czas później, gdy już wszyscy zdążyli uciąć sobie drzemkę przed odbiornikami, na murawę wbiegli Pawłowski i Hamalainen.

Takie ruchy szkoleniowca zbiegły się wraz z rozluźnieniem formacji Belenenses, co stworzyło dobrą okazję do rozwinięcia skrzydeł. Gdy w końcu Lech pochwycił poważniejszą siłę ofensywną i okoliczności stały się sprzyjające… tak właściwie nic się nie zmieniło. W 75. minucie swoich sił próbował Pawłowski, który po bardzo dobrej przekładance trafił jedynie w słupek. Poznański pomocnik świetnie odnalazł się przed bramką Ventury, balansem ciała zwiódł rywala, ale już nie zdołał umieścić futbolówki w siatce. Poznaniacy starali się napierać, ale w ich poczynaniach widoczna była coraz większa, coraz szerzej pojęta rozpacz. Dośrodkowania Lovrencsicsa irytowały, bowiem Węgier całkowicie wyłączył myślenie i nie był w stanie zachować chłodnej głowy – aktywował mode „wrzutka” i nieustannie bombardował pole karne rywala. Nieważne, czy był 50 metrów od bramki, czy mógł uruchomić dobrze sytuowanego kolegę. Takim centrom brakowało jakości, były niedbałe i tylko zaburzały i tak szarpaną grę. Lech nie zrobił praktycznie nic, by zbliżyć się do awansu. Jego ruchy były ospałe, pozbawione pomysłu i zaangażowania, którymi mógłby zburzyć nawet największe fortece. Zabrakło serca do gry i wykończenia, uniemożliwianych przez brak porozumienia pomiędzy zawodnikami. Jedno jest pewne: po tym spotkaniu niesmak jeszcze przez jakiś czas będzie unosił się w powietrzu.