Bez lidera ani rusz. Cierpienia poznańskiego Lecha
2017-11-26 19:59:00; Aktualizacja: 6 lat temuZwycięstwo Kolejorza nie było naturalną konsekwencją śladowych zmian, jakie zostały przeprowadzone w taktyce drużyny. Błędy są nadal widoczne, a sprawa problemu wciąż pozostaje otwarta.
Chyba każdy zna to uczucie, gdy nauczyciel rzuca jakieś pytanie w eter, a ty uparcie wbijasz wzrok w ławkę, jakbyś chciał wywiercić w niej dziurę, żeby tylko nie zostać wywołanym do tablicy. Teraz wystarczy zamienić ławkę na murawę, a uczniów na piłkarzy. W meczu z Wisłą Płock widać było jak na dłoni cały proces spychania odpowiedzialności – i to nie tylko w środkowej strefie, także w ataku, czy w linii obrony.
***
Lech ma mnóstwo problemów i każdy kolejny przylepia się do poprzedniego tworząc coś na kształt efektu śnieżnej kuli. Błędy są powtarzalne, ale zależne od meczu. Raz na pierwszy plan bardziej wybija się dramatyczna postawa w obronie, kiedy indziej przebija ją nieudolność w ataku albo bicie głową w mur. Jedna kwestia pozostaje niezmienna niezależnie od formacji: brak wyraźnego podziału zadań. Kolejorz wygląda jak zlepek indywidualności, które nijak nie potrafią ze sobą współpracować, a przy okazji nie są w stanie pokazać czegoś w pojedynkę. Bo to nie jest tak, że Lech nie ma w ogóle kreatywnych zawodników, którzy mogliby samodzielnie coś wyczarować – wręcz przeciwnie, jest takich wielu. Tylko że kiedy trzeba rozegrać… nie ma nikogo, kto byłby w stanie wziąć odpowiedzialność na swoje barki.Popularne
2. minuta meczu. Dilaver szuka prostopadłego podania na Trałkę albo Gajosa, ale żaden z nich nie pokazuje mu się do gry. Uporczywie wyczekuje chwili na pozbycie się piłki, a przeciwnik wykorzystuje ten czas na odpowiednie ustawienie. Akcja pali na panewce już w momencie zagrania – wszystko jest jasne. Jedyne, co tak właściwie uległo zmianie w porównaniu z poprzednimi spotkaniami, to obszar rozegrania. W spotkaniu z Wisłą Płock, Lech usiłował wykorzystywać całe boisko – akcja z założenia miała być zawiązywana od stoperów, przez bocznych obrońców, którzy następnie szybko uruchamiają środkową strefę i otrzymują podanie zwrotne (ewentualnie ciężar gry jest przeniesiony na przeciwległą flankę). Wszystko w tempo wraz z jego sprawną regulacją. I rzeczywiście, podopieczni Bjelicy próbowali tak grać, ale w jednym rytmie. Momenty przyspieszenia w tym schemacie rozegrania można policzyć na palcach jednej ręki.
Ruch do piłki
Powód takiego stanu rzeczy był naprawdę prosty. Lechici w ogóle nie pokazywali się do gry. Ileż to razy (chyba najwyraźniej w 29. minucie) Gajos stawał przed wyborem kierunku zagrania w środkowej strefie (bezpośrednio przed obrońcami) i musiał się odwrócić, oddać futbolówkę, bo nie miał absolutnie nikogo z przodu do kogo mógłby zagrać. Przeważająca większość podań była kierowana albo wszerz, albo do tyłu. Naturalne, że wówczas akcje traciły tempo, rywal zdołał zawęzić pole gry, a Lech musiał mozolnie konstruować swój atak od nowa.
Podobnie wyglądała kwestia uruchamiania bocznych sektorów boiska. Kostewycz wielokrotnie rozkładał ręce oddając piłkę Dilaverowi, bo nie miał przed sobą nikogo w odpowiedniej odległości – w kolejnych fazach meczu próbował swoich sił w długich podaniach, ale te w przeważającej większości kończyły się stratą. Przeciwległą flankę dotknął zgoła inny problem. Gumny notował mnóstwo strat, które w sporej mierze były naturalną konsekwencją braku komunikacji. Jednym z najczęstszych obrazków w spotkaniu z Wisłą był Lech podzielony na dwie, rozrzucone po całym boisku drużyny: obrona i gdzieś tam hen, daleko z przodu atak. Zawodnik z piłką miał dwie możliwości: albo oddać ją do obrońców przekazując im jednocześnie odpowiedzialność, albo wziąć ją na siebie i posłać długie podanie (zwykle skazane na porażkę). Młody obrońca nie do końca mógł odnaleźć się w sytuacji przez co jego gra była po prostu niedokładna, niezależnie od ustawienia kolegów. Ofensywna strefa Kolejorza zbyt szybko wyrywała do przodu, w ogóle nie zwracając uwagi, jakie możliwości zagrania ma zawodnik przy piłce. Brakowało akcji dwójkowych, wsparcia w rozegraniu, podejścia po piłkę i stopniowego przesunięcia formacji. Można odnieść wrażenie, że właśnie o coś takiego chodziło Bjelicy: żeby jego podopieczni nie grali na hurra, tylko zbudowali coś od tyłu, zagarniając spory obszar gry.
Podział zadań
Przy tym wszystkim nie starczyło już chyba czasu na przydzielenie obowiązków poszczególnym zawodnikom. Nie było wiadomo, kto ma zostać przy Gajosie, gdy ten będzie starał się wprowadzić piłkę, a kto ma pozostać w bezpośrednim kontakcie z jednym i drugim skrzydłem. Jeszcze na początku wydawało się, że takim łącznikiem z sektorem Kostewycz-Jevtić będzie Trałka, ale było to raptem kilka niezobowiązujących wyskoków. Zamiast wykorzystać element zaskoczenia, lechici uparcie klepali wszerz i do tyłu. Spowodowały to dwie nakładające się na siebie kwestie: zawodnik przy piłce nie miał do kogo zagrać, bo wszyscy spychali na siebie inicjatywę (i odwrotnie). Gajos wycofywał do Dilavera, ten oddawał do Kostewycza, doczekał się piłki zwrotnej, uruchomił np. Trałke, który od niechcenia zagrał do przodu. Podobnie z tyłu, gdy niejednokrotnie pozostawali tylko Putnocky i Janicki tak, że ten pierwszy był zmuszony posłać dalekie podanie do przodu. Brakowało też wyraźnego wyznaczenia celów dla pary Jevtić-Radut i ich wymienności pozycji, która mogłaby odegrać sporą rolę w płynnym organizowaniu ataku.
Rumuński pomocnik nie zagrał udanego meczu, ale dwa przykłady z jego udziałem uwypuklają powyższe problemy. W 7. minucie miał na flance tylko Kostewycza (i to z tyłu), a przed sobą/obok siebie nikogo, kogo można by było bezpośrednio uruchomić (akcja zakończyła się stratą). Brak wsparcia w kluczowych momentach był powszechny. Podopieczni Bjelicy nie mieli wyrobionej reakcji na odpowiednie wydarzenia meczowe – nie było czegoś takiego, że aha, trzeba wyjść do podania tylko zamiast tego pojawiało się uporczywe i bezsensowne przywiązanie do jednego punktu w obrębie szesnastki. W 23. minucie natomiast, Radut pokazał ile znaczy dynamiczny przerzut i nagle, bez wyraźnego uprzedzenia, przeniósł ciężar gry na Makuszewskiego, co dało początek udanej akcji. Podobnie było z prostopadłymi podaniami, które zostały całkowicie pominięte.
I wreszcie wraz z brakiem wyraźnego podziału zadań, wiąże się jeszcze jedna kwestia dręcząca Kolejorza od dłuższego czasu. Aspekt psychologiczny. W meczu z Wisłą Płock (jeszcze np. z Sandecją, podobny rozkład sił) Lech nawet w pierwszych minutach nie starał się narzucić swoich warunków. Owszem – utrzymywał się przy piłce i starał się przesuwać pod pole karne przeciwnika, ale było to bardzo mało produktywne. Z jednej strony chciał grać na całej szerokości boiska, a z drugiej był w tym niesamowicie nieudolny ze swoją grą utrzymaną w jednym tempie. Dominowało posiadanie, ale nie było w tym chęci dominacji, jak choćby w spotkaniu z krakowską Wisłą, gdy zawiodła skuteczność, ale faktycznie poznaniacy przejęli inicjatywę.
Problem przykryty zwycięstwem
Lechowi po bólach udało się wywalczyć trzy punkty, ale sam mecz jest zupełnie niemiarodajny w kontekście tych, które jeszcze pozostały w tym roku. Trener Bjelica raczej będzie wolał skoncentrować się na minimalistycznym gromadzeniu oczek niż jakichś inwazyjnych zmianach w taktyce i oczywiście ma to sens. Jego podopieczni w tym momencie nie potrzebują rewolucji, będzie na nią czas zimą. Tylko że wówczas faktycznie trzeba będzie wyciągnąć stosowne wnioski, dokonać kilku roszad i przetasowań, podjąć decyzje. Właściwie na tę chwilę wystarczyłoby wyznaczyć jednego zawodnika, nawet Trałkę, do określania kierunku gry, co mogłoby choć trochę ograniczyć liczbę podań do tyłu/wszerz. Kolejorz potrzebuje takiego lidera, który wskaże, kiedy i w jakim tempie ma się rozgrywać akcja.
Takie uporczywe i pozbawione konkretów przesuwanie piłki na własnej połowie jedynie pogłębia brak decyzyjności wśród podopiecznych Bjelicy. Skonkretyzowanie zadań mogłoby trochę ożywić ataki i zapewnić stabilność. Choćby na krótką chwilę. Na długofalowe rozwiązania przyjdzie czas za miesiąc.