Chaotyczna Lechia vs sinusoidalny Lech

2015-11-28 21:35:49; Aktualizacja: 8 lat temu
Chaotyczna Lechia vs sinusoidalny Lech Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Lokomotywa łapiąca skurcze destabilizujące żelazną organizację kontra radosny, bardzo niemrawy futbol „Lwów Północy”.

W dobie wybijającej się na pierwsze strony żywej nienawiści na linii Lech-Legia, coraz to bardziej wyszukanych bluzgów i ściganiu się na każdym polu działań, często zapomina się o kibicach Lechii, którzy są zdolni wytworzyć na trybunach prawdziwe piekło, gdy tylko poznaniacy przekroczą granicę miasta. Wszystko przez kwestie stricte-kibicowskie i pogardę do drużyny zza miedzy trzymającej się blisko z „Kolejorzem”. Nieważne w jakiej fazie sezonu odbywa się mecz, czy jak bardzo osłabione są oba zespoły: każda taka konfrontacja ma podwójne znaczenie i trzeba ją rozpatrywać w sposób indywidualny. Nawet w momencie, gdy gdańszczanie zostawiają w swojej defensywie wyrwy zdolne zabić każdego, kto nieopatrznie postawi stopę, a poznaniacy mają problem z równym rytmem gry przez całe spotkanie.

Różne odcienie Lecha

„Kolejorz” potrafi doprowadzić swoich kibiców do skrajnej rozpaczy, by za chwilę wprowadzić ich w stan szalonej euforii, której nikt i nic nie są w stanie powstrzymać. Trener Urban ma pomysł na tę drużynę, potrafi do niej dotrzeć i ma niezłego „czuja” do zawodników, ale jego ekipa wciąż potrzebuje stabilizacji wyrównującej poziom gry przez ciągłość spotkania. Poznaniacy potrafią zacząć starcie wysokim pressingiem zmuszającym rywala do błędu, przyklejając się do niego i nie pozostawiając mu ani centymetra boiska na rozwinięcie skrzydeł. Wówczas zwykle są w stanie realizować swoje założenia taktyczne poruszając się szybko w bocznych sektorach i przesuwając piłkę na jeden kontakt w obrębie mobilnego trójkąta, który regulują w zależności od potrzeb, strefy i stopnia organizacji przeciwnika.

Taka gra wymaga sporego stopnia koncentracji oraz, co chyba ważniejsze, zrozumienia między zawodnikami. Żeby Pawłowski mógł szarpnąć do przodu, musi rozumieć balans ciała Kadara, a żeby Linetty grający na „10” miał pewność, że może zejść do boku, niezbędnym jest wspomaganie Hamalainena w środkowej strefie ataku. Organizacja przy liniach bocznych jest efektywna tylko, gdy Lech gra szybko i na jeden kontakt, czym może wprowadzić chaos w szeregach najbardziej zbitej defensywy. A do takich ta Lechii na pewno nie należy.

Z drugiej jednak strony, zmiany Urbana w meczu z Belenenses nie przyniosły wymiernych korzyści. Na placu boju zameldowali się Pawłowski oraz Hamalainen, ale nie zdołali przechylić szali zwycięstwa na stronę poznaniaków. Być może na murawie zameldowali się zbyt późno i zetknęło się to z porażająco słabą dyspozycją skrzydłowych – przesadzonym nie jest stwierdzenie, że gdy na boisku jest Formella, Lech gra bez jednego skrzydła.

Pojawienie się na murawie tych dwóch naprawdę dobrze dysponowanych ostatnimi czasy graczy nie wniosło odpowiedniego ożywienia w szeregi lechitów. Ich wejście na boisko zbiegło się z rozluźnieniem formacji Portugalczyków, ale tym razem „Kolejorzowi” brakowało wykończenia. Lechici nie byli w stanie postawić kropki nad „i”. Nie było zrozumienia, wkradł się chaos, a mechaniczne, całkowicie pozbawione jakości dośrodkowania Lovrencsicsa tylko doprowadzały do skrajnej rozpaczy i chęci zmiany kanału. Nawet Gajos miał problemy z odnalezieniem się na murawie – jego podania nie docierały do adresatów. Można to odnieść do meczu z „Miedziowymi”, gdy nie radził sobie z Dąbrowskim i być może pomocnik źle się czuję akurat w takim zestawieniu, nie za bardzo mając do kogo dograć. Ofensywie Lecha brakowało mózgu operacji. Nie była to sytuacja jednorazowa. Już w starciu z Zagłębiem, poznaniacy poruszali się jak w slow-motion, brakowało mechanizmów i gołym okiem był widoczny brak kilku, zwykle kluczowych ogniw. Bez nich lokomotywa nie była w stanie nie tylko zdobywać terenu, ale i wykrzesać z siebie jakiekolwiek zaangażowanie. Nie było precyzji, płynności, a wszystko naznaczyła pogłębiająca się z każdą, kolejną minutą apatia.

Destabilizujące roszady

Pogoń wykorzystała zaledwie kilka, naprawdę prostych schematów, by doprowadzić do potężnego zamieszania w szeregach „Kolejorza”. Przede wszystkim w obliczu stałych fragmentów gry zdecydowała się wbiegać znacznie głębiej w pole karne przeciwnika, co doprowadziło do problemów z kryciem, a do tego atakowała większą ilością zawodników i wykorzystywała swoją niespożytą energię do ruchliwości w okolicach „szesnastki”. To podcięło skrzydła lechitom, pojawiła się demotywacja, a przy okazji nie było nikogo, kto przytrzymałby piłkę w środkowej strefie boiska i nieco uspokoił grę. Niemniej jednak, do Linettego nie można mieć większych zastrzeżeń – jasne, młody pomocnik mógłby wziąć przykład z Tetteha, który jak zastawi futbolówkę ciałem to już nie ma mocnych, ale nadrabia sprintami i odwalaniem tej najgorszej, czarnej roboty. 20-latek biega od jednego pola karnego pod drugie, specjalizuje się w przechwytach i nieustępliwą walką do końca.

Wygląda więc na to, że wystarczy jedynie zagrać trochę szybciej i bardziej zdecydowanie, agresywnie, by doprowadzić do popłochu w szeregach poznańskiego Lecha. Co prawda Lechia ogólnie ma z tym problemy i jakoś nie widzę jej w roli głównego inicjatora gryzącego trawę w każdym sektorze boiska, ale to jakiś pomysł. Zwłaszcza, że wciąż rotowana defensywa poznaniaków miewa ogromne kłopoty ze stabilizacją. Idealnie było to widoczne w spotkaniu z Belenenses, gdy lechici z Dudką i Kadarem na środku oraz z „obstawionymi” przez Douglasa i Kędziorę bokami, stanowili łakomy kąsek dla Portugalczyków. Szkot zapominał o flance, o swoich nominalnych obowiązkach, co wymuszało powroty Formelli, a na przeciwległej stronie zbyt często decydowano się na odbiory „na raz”, które były spóźnione. Dudka natomiast nie za bardzo odnajdywał się na murawie. Najbardziej pewnym punktem okazał się być Kadar, ale on zdecydowanie lepiej wygląda na boku. Co prawda Węgrowi podoba się pozycja stopera, ale jego ofensywne wejścia bocznymi sektorami są naprawdę dobre. Przy okazji nie zaniedbuje on swoich nominalnych obowiązków wykazując się potężną nieustępliwością. Dla Lecha idealnym rozwiązaniem byłby powrót do składu Arajuuriego dzierżącego berło stoperów wraz z Kamińskim, co umożliwiłoby węgierskiemu obrońcy zejście na flankę.

Gdańskie kratery

Lechia strzela niemalże tyle samo, co traci i zdecydowanie przyczyną nie jest drewniany bramkarz. Marić robi co może (no, pomijając występy przeciwko Legii, gdy ktoś go ewidentnie podmienia), ale sam nie zablokuje dostępu do bramki, potrzebne jest wsparcie, którego właściwie nikt mu nie udziela. Tak na dobrą sprawę można mówić o „fasadzie obrony”, a nie ścisłej linii, która wykazuje się wzajemnym zrozumieniem i obcy jest jej chaos.

Przed starciem z „Kolejorzem” mamy naprawdę ciekawą sytuację. Wiadomo, że poznaniacy lubią grać szybko w bocznych sektorach, a… w ten sposób bardzo łatwo można doprowadzić do chaosu w obronie Lechii. Lechiści co prawda usiłują zachowywać dobre odległości w formacji i wobec przeciwnika, ale brakuje mechanizmów i tak naprawdę nikt nie wie za co jest odpowiedzialny. Legii wystarczyły 2-3 szybkie podania, by przenieść się w okolice „szesnastki” i zadać ostateczny cios.

Problemy „Lwów Północy” nie pojawiają się tylko w obliczu zmasowanego desantu. Wręcz przeciwnie, łatwo ich zaskoczyć także… w zwykłej kontrze nawet, gdy pozornie zachowana jest odpowiednia liczebność. Doskok gdańszczan jest pozbawiony agresji, zdecydowania i takiego naturalnego impulsu: widzisz rywala, starasz się odebrać piłkę. Trudno się dziwić, że Lechia masowo traci gole, jak jest aż tak niemrawa.

Już na samym początku pechowego starcia z Cracovią, lechiści dali popis swojego kompletnego braku koncentracji w obronie. Kąśliwe dośrodkowanie bardzo zwrotnego Jaroszyńskiego jeszcze można zrozumieć, ale już zachowanie Gersona i Janickiego jest całkowicie niezrozumiałe. Żaden z nich nie pokusił się o doskok do Jendriska jakby nogi zapuściły korzenie w krakowskiej murawie.

Niewiele lepiej zachowali się podopieczni Heesena w obliczu ataku pozycyjnego. Choć okolice „szesnastki” zostały naprawdę mocno obstawione i nikt nie mógł sobie wyobrazić, że da się tam jeszcze wcisnąć piłkę… zrobił to Budziński. Po tej akcji padł gol Rakelsa.

Ciemne chmury na horyzoncie

Gdańszczan stać na przebłysk geniuszu. Nagle ni stąd, ni zowąd potrafią urwać się defensywie gości, pomknąć z piłką przy nodze pod bramkę rywala i jeszcze oddać celny, mocny strzał. Ewentualnie Borysiuk robi show strzelając z dystansu. Takie sytuacje są jednak rzadkością. Zwykle brakuje narzuconego, stałego rytmu gry i właśnie akcje z dobrą regulacją tempa należą do wyjątkowych. Każdy, nawet najmniejszy kontakt Lechii z piłką naznaczony jest potężnym marazmem, a całość prezentowanego przez nią futbolu można nazwać „chaotyczną nudą”. Sam Borysiuk w środku pola nie wystarczy, by podopieczni Heesena stali się drużyną i jak jeden organizm przesuwali się po murawie. W spotkaniu z Lechem zabraknie także Maka, który stanowił jasny punkt zespołu: to właśnie on jednym sprintem był w stanie przedrzeć się przez zasieki rywala i sprytnie zaskoczyć bramkarza.

Sytuacji gdańszczan nie poprawia napięta sytuacja kadrowa. Jesteśmy bombardowani doniesieniami z klubu o roszadach, które doprowadzają do potężnej destabilizacji w szatni. Za szczególnie zaskakujące można uznać informację o przesunięciu do rezerw Bąka, który co prawda nie grzeszył formą i od dłuższego czasu nie wystąpił w pierwszym składzie, ale… dopiero wczoraj otrzymał oficjalne pismo ze stemplem sprzed 2 tygodni. Żeby tego było mało, Wiśniewski miał usłyszeć od szkoleniowca, że może sobie szukać nowego klubu. 33-letni pomocnik to już prawdziwa legenda klubu: dumnie reprezentuje barwy Lechii od 10 lat i nie będzie przesadzonym stwierdzić, że za tę drużynę dałby się pokroić. Popularny „Wiśnia” zawsze wdaje się w żywe dyskusje, nie boi się cierpkich słów, jest w stanie utrzymać w ryzach szatnię i nie bawi się w owijanie w bawełnę – mówi jak jest i nie boi się konsekwencji, choć czasem obrywa za cięty język. Być może właśnie to jest „jedna z kar”. Oba te wydarzenia zbiegły się z zakontraktowaniem nowego, kolejnego bramkarza, którego przeszłość ściśle wiąże się z Manchesterem United oraz włączeniem do pierwszego składu perspektywicznych Juliusza Letniowskiego i Adama Gołuńskiego.

Wszelkie typy? Do kosza!

W ekipie Lechii na próżno poszukiwać choćby delikatnych, mglistych symptomów optymizmu. Lechiści mają dziurawą defensywę, problemem jest dla nich przeniesienie się pod bramkę przeciwnika, ich ruchy naznaczone są ogromną sennością, a pomysł na grę już dawno nie był widoczny. To wszystko dopełniają niestabilna sytuacja w szatni, spore roszady, przedziwne decyzje kadrowe i nagłe angażowanie młodzieży w życie pierwszej drużyny (ktoś mógłby powiedzieć, że jest to jednym ze sposobów na uspokojenie czujności kibiców). „Lwy Północy” znalazły się w naprawdę trudnym położeniu i gdyby w futbolu wszystko dało się wyliczyć… przegraliby ten mecz. Nawet biorąc pod uwagę rozłożenie drużyn w tabeli i to, że Lech wciąż wisi nad pierwszoligową przepaścią.

Piłka nożna nie należy do przewidywalnych sportów, a jej odmiana ekstraklasowa to już w ogóle zupełnie inna para kaloszy. Tutaj lechiści mogą zagrać mecz życia, a poznaniacy zapomnieć do czego służy futbolówka. Role mogą się odwrócić, marazm może zostać przeniesiony na inną drużynę albo w ogóle będziemy świadkami nudnego starcia, które będą zdolni ocalić jedynie kibice prezentujące najróżniejsze przyśpiewki. Tak, na pewno na trybunach zamelduje się grupa Arkowców. Pozostaje jedynie poczekać do niedzieli i… dać się miło zaskoczyć.