Drżące ciało Lwów Północy: fasada defensywy

2015-11-06 11:31:32; Aktualizacja: 9 lat temu
Drżące ciało Lwów Północy: fasada defensywy Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Lechiści swoją grą nie są w stanie porwać tłumów, ale nieco poprawili skuteczność i… pochwycili za kark niesforne szczęście zmuszając je do współpracy.

Od kilku dni ponad Gdańskiem unosi się senna mgła delikatnie rozmywająca kontury świata. Zmiękcza je, powoduje zmrużenie oczu w celu zyskania choć namiastki ostrości, a gdy już dostrzeże, że ktoś ulega jej względom, poddaje się… namawia do przeciągłej drzemki, otacza swoim mlecznym ramieniem i zabiera w okolice posiadłości Morfeusza. Jej panowanie najmocniej akcentowane jest właśnie w listopadzie, gdy dzień staje się coraz krótszy, a zimno przenikliwe. W takich warunkach melancholia wypełnia trzewia, podświetlając najbardziej dręczące problemy. Tak wyraźnie wyodrębnia je z bezkształtnej masy, że nawet podopieczni Thomasa von Heesena nie są w stanie umknąć od oceny swoich poczynań. Fortuna w każdej chwili może wykorzystać pochmurną noc, by wymknąć się ze stadionowych lochów, a wtedy pozostanie tylko ona: gra, która nie wzbudza emocji.

Decyzyjność w slow motion

Gdzieś tam, gdzieś w najciemniejszych zakamarkach stadionu znajduje się centrum dowodzenia. Maleńka kabina została wyposażona w odbiorniki najwyższej jakości, pozwalające przełączać obraz pomiędzy zawodnikami, zmieniać kąt widzenia i… sterować ich ruchami. Wydaje się jednak, że za konsolą nie siedzi mistrz gry w FIFĘ, a staruszek odkrywający nową funkcję zwalniania tempa. Tak to przynajmniej wygląda z poziomu murawy: lechiści wykazują ogromną tendencję do usypiania widzów niemrawymi poczynaniami. Co więcej, przekłada się to na mecze w ich wykonaniu. Gdańszczanie dobrze się ustawiają, obstawiają swoich przeciwników, odcinają im drogę do własnej bramki, ale brakuje ruchu podkreślającego dominację, zaznaczającego granicę. Istotne jest, że te błędy powtarzają się w każdym, kolejnym spotkaniu.

Flegmatyczna fasada obrony

Pozornie wydaje się, że Lechia ma sytuację pod kontrolą. Górnik dobrze rozstawił się pomiędzy poszczególnymi częściami formacji rywala, ale Korzym teoretycznie nie powinien wyjść na czystą pozycję (obstawiają go Janicki i Wojtkowiak), a Gergelowi dośrodkowanie utrudniają Wawrzyniak i Gerson, którzy są w stanie zamknąć go w kleszczach. Ostatecznie brakuje zdecydowania w odbiorze. Pomocnik zabrzan widząc całkowity brak agresywnego doskoku ze strony przeciwnika, miękko dośrodkowuje w pole karne, gdzie piłkę powinien wyciągnąć Janicki. Mija się z nią tym samym umożliwiając Korzymowi wkroczenie pomiędzy dwóch obrońców. Wojtkowiak mógłby jeszcze pokusić się o interwencję (były gracz Korony bardzo długo układał sobie futbolówkę na nodze), ale jego można rozgrzeszyć: nie chciał sprokurować karnego. Ostatecznie Górnik wychodzi na prowadzenie. Osobną kwestią jest pozostawienie Magiery, który w razie czego mógłby pokusić się o dobitkę.

Można było odnieść wrażenie, że gospodarze w pełni kontrolowali to spotkanie. Błędy się zdarzają, a Lechia wraz z ostatnim gwizdkiem meczu z Górnikiem zamknęła swoje posiadanie na poziomie 63%, wymieniła dwa razy więcej podań i ponad 70% z nich było udanych (dla porównania: zabrzanie osiągnęli 50-procentową skuteczność). Już nie wspominając o tym, że oddali dwa razy więcej strzałów – inna kwestia, że skutecznie odstraszały gdańskie mewy. Statystyki nie grają. Podopieczni Heesena wykazali się ogromną niefrasobliwością w czasie nielicznych kontr przeciwnika. W samej końcówce pierwszej połowy po raz kolejny (!) pozwolili na niemalże porównywalne liczebnie wyjście. Gerson mógł odciąć drogę Madejowi, Wawrzyniak był w stanie go wesprzeć. Żaden z nich nie zdecydował się na konkretne wejście, nawet pójście na raz (no dobra, chwilę później, w polu karnym). Janicki po raz kolejny przyjął postawę wolnego elektronu, który nie pilnował nikogo, a Wojtkowiak dał się z łatwością wyprzedzić Korzymowi.

Kluczowym w zrozumieniu tego, co zadziało się w polu karnym Lechii w starciu z Termaliką, wydaje się być… rzut oka Wawrzyniaka. Już pal-sześć, że Jarecki pokonał kilkanaście metrów i żaden z bocznych obrońców nie zdecydował się na przerwanie mu biegu, nie mówiąc już o utrudnieniu dośrodkowania. Ważny jest sam moment przed miękkim dośrodkowaniem. Zza pleców reprezentanta Polski wyrasta całkowicie niepilnowany Dawid Plizga i to właśnie on za chwilę odda strzał lewą nogą. Mało tego, gdyby futbolówka nie dotarła do byłego gracza „Jagi”, sięgnąłby ją Foszmańczyk, który spokojnie rozbijał obóz między Gersonem a Wawrzyniakiem lub ewentualnie Juhar szturmujący przestrzeń Janicki-Gerson. Odległości pomiędzy defensorami Lechii zostały szczelnie wypełnione przez podopiecznych Mandrysza.

Jedyną powtarzalnością w grze Lechii jest… ta obecna w błędach. Termalica zachowała się tak samo jak kolejkę wcześniej Górnik Zabrze. Wykorzystała kontry, które powodują zaburzenie mocy pomiędzy obrońcami gdańszczan. Plizga świetnie wyrwał przed Wawrzyniaka i Borysiuka, a następnie nawet nie zwrócił uwagi na zwężającą się defensywę gości, która miała go osaczyć. Gerson, Borysiuk i Janicki obstawili go z 3 stron, przed sobą miał Maricia, a i tak żaden z nich nie pokusił się o zamknięcie mu drogi do bramki. Ani przed polem karnym, ani w samym. „Spokojnie” go obwarowali, łypiąc tylko okiem na to, co po chwili uczyni – no i ze stoickim spokojem spoglądali jak dwukrotnie uderza na ich twierdzę. W razie czego, na obieg wychodził Foszmańczyk, którego – tu niespodzianka – również nikt nie pilnował.

Kombinacyjna gra uwidacznia brak mechanizmów

Zarówno Termalica jak i Górnik przedostawały się do bramki Maricia zdecydowanie prostymi środkami: obie drużyny wykorzystywały potęgę kontrataku przy czym ta pierwsza ekipa była wiodącą, stworzyła sobie więcej okazji, prezentowała się bardzo konkretnie i jeśli futbol byłby sprawiedliwy… powinna wygrać. Nieco inaczej wyglądał mecz Lechii z Legią, w którym „Wojskowi” nie tylko odsłonili rażące błędy w defensywie, brak decyzyjności i skutecznego odbioru, ale i absencję mechanizmów pomiędzy zawodnikami. Poszczególne formacje po prostu się nie zazębiają. Jeszcze jakoś wygląda to w obliczu ataku, gdy czasem można dostrzec przyspieszenie tempa, nie brakuje zmasowanych szturmów, ale sama obrona porusza się jak we mgle. Lechiści potrafią się dobrze ustawić, wiedzą o co chodzi w futbolu i jak w łatwy sposób obwarować rywala, ale stracili instynkt, który przecież tak z powodzeniem był wykorzystywany chociażby w meczu z Jagiellonią.

Wystarczyło nieco przyspieszyć, by podopieczni Thomasa von Heesena znaleźli się w potężnych opałach i stracili bramkę. Wszystko zaczęło się od dobrego podania z obrony, które uruchomiło Guilherme. Architekt tej akcji świetnie odnalazł się w gąszczu defensywy Lechii – zdecydowano się go otoczyć, ale po raz kolejny zabrakło decyzji o przerwaniu ataku, nawet najmniejszej interwencji. Sytuację pogorszyło wypuszczenie na obieg Jodłowca. Nie miał najmniejszych problemów, by przedrzeć się przez Gersona i pomknąć flanką. Jakby to było coś zupełnie naturalnego.

Podpalony atak

Brak impulsu, który swoim ładunkiem podziałałby elektryzująco na lechistów pobudzając całą formację do koncentracji, widoczny jest także w ataku. Lechia nie tylko w obronie nie wie, co ma uczynić z futbolówką, ale i ofensywny wytrych mocno kuleje. Załóżmy, że „Lwy Północy” przejmą piłkę w środkowej części boiska, ocenią sytuację i w końcu zdecydują się posunąć nieco do przodu. Gra jest rozciągana, flanki eksploatowane, a wszystko czynione wolno, bardzo niekonsekwentnie, chaotycznie. Dobrze widoczne było to w spotkaniu z Górnikiem, gdy gdańszczanie naprawdę byli pod grą, a mimo to nie potrafili przechylić szali zwycięstwa na swoją korzyść. Dodatkową rolę odegrał tutaj Adam Buksa, na którego rywalizacja działa w „skrajny” sposób. Młody napastnik zachowywał się tak, jakby był ogarnięty gorączką. Spod jego nóg bił ogień, ale nie potrafił wykorzystać go w twórczy sposób (poza asystą). Agresywnie doskakiwał do przeciwników, urządzał sobie rodeo, wkładał nogi nie tam, gdzie potrzeba i o mały włos nie wyleciał z boiska. Trzeba jednak przyznać, że wyglądało to jak personifikacja wewnętrznej duszy Lechii, która chce coś ugrać, a nie może, podpala się, ale wtedy popełnia głupie błędy.

Punkty to nie wszystko

Po 14 kolejkach Lechia zgromadziła na swoim koncie 18 punktów, jej bilans nie poraża, a o stylu lepiej nie wspominać. Choć gdańszczanom udaje się utrzymywać szczęście na smyczy, to w pewnym momencie może się z niej zerwać na dobre. Źródła problemu można upatrywać na wielu frontach. Być może w drużynie jest zbyt dużo indywidualności, być może senna mgła przylepiła się do gdańskich szeregów i odpuści dopiero wraz z wynurzeniem się słońca, być może… sytuacja jest jeszcze bardziej złożona. Niewątpliwie lechiści pod dowództwem Thomasa von Heesena poprawili swoją wytrzymałość. Już nikt z centrum dowodzenia nie odcina im zasilania po pierwszej części spotkania, Krasić odsunął widmo zawału na boisku, a skrzydła potrafią szarpnąć silnie i skutecznie. Można jednak odnieść wrażenie, że Lechia nie została właściwie zbudowana skoro największą niestabilność biało-zielony system odczuwa na tyłach swoich szeregów. To tam pojawia się najwięcej błędów, które przesądzają o losach meczów. Defensywa w takim ustawieniu porusza się od dłuższego czasu i choć wszystko zbiegło się ze słabszą formą Janickiego, to przynajmniej boki obrony powinny dobrze pracować. Tylko, że samemu ustawieniu nie można mieć zbyt wiele do zarzucenia: zgrzyt pojawia się w realizowaniu założeń taktycznych. Lechiści mają problem z odrzuceniem na bok asekuracji i szybkim wpleceniem decyzji w poczynania boiskowe. Cały proces od przyjęcia piłki przez rywala, po ocenę sytuacji i w końcu postanowienie o odbiorze zajmują zbyt dużo czasu. Pozostaje więc pytanie: czy czas jest w stanie odegnać chaos coraz silniej przyklejający się do ciał gdańszczan? Najbliższe mecze powinny przynieść odpowiedź.