Na kłopoty… Banaczek

2015-12-19 20:22:40; Aktualizacja: 8 lat temu
Na kłopoty… Banaczek Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Jeszcze kilka tygodni temu słyszeli o nim tylko najbardziej zagorzali kibice Lechii. Dziś, w biało-zielonym sercu, nosi potężny kredyt zaufania, który wcale nie zalega pomiędzy komorami. To dla niego chluba i codzienna motywacja.

Nie wygląda na człowieka, który każdy problem rozkłada na czynniki pierwsze i świadomie skazuje się na pesymizm. Gdy spogląda na swoją drużynę, jego wzrok nie staje się mętny. Bije od niego ogromny spokój, przezeń przebija się wiara, na twarzy zawsze maluje się lekki uśmiech, a to wszystko wpływa kojąco na ekipę gdańszczan. Jest jednym z nich. Wychował się w Gdańsku, czuje ducha zespołu i potrafi go rozniecić za sprawą choćby nieśmiałej iskry motywującej do działania. Tego się nie zapomina. Chociaż przez ponad dekadę tułał się po świecie i zwiedził wiele klubów, to ostatecznie wiatr przeznaczenia zniósł go na „stare śmieci” i pozwolił zaistnieć jako samodzielny trener ekstraklasowej ekipy. Pewnie nie na długo. Pewnie to był jego ostatni mecz na tym stanowisku. Uczynił jednak coś wyjątkowego: wparował do szatni jako „zwyczajny” asystent i dotarł do zwichrowanej psychiki Lechii Gdańsk.

Przebudzenie mocy

Czasem jedno, pozornie nieistotne wydarzenie może doprowadzić do całkowitej destabilizacji porządku, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Rzut oka na książkę, zapach, muzyka – to wszystko otwiera klapki w naszej podświadomości i uwalnia unikalny strumień myśli. To teraz wyobraźmy sobie, jaki wpływ na ustalony ład ma ktoś nowy na stanowisku trenera. Banaczek stanął przed arcytrudnym zadaniem. Drużyna była rozbita, całkowicie pozbawiona chęci do gry, do zdobywania terenu, do angażowania się całym sercem w wydarzenia boiskowe, a do tego doszły jeszcze kwestie psychologiczne i gęsta atmosfera w szatni. Pojawiły się głosy o odejściu Wawrzyniaka, czy Chrapka, a plotka o możliwym opuszczeniu Gdańska przez Wiśniewskiego przelała czarę goryczy. Potrzebny był ktoś, kto zna zespół i będzie w stanie do niego dotrzeć. Taki lechista z krwi i kości: tylko on był w stanie zrozumieć przeżycia swoich nowych podopiecznych i tak ich poprowadzić, by uwierzyli w swoje możliwości.

Początki zawsze są trudne. Co prawda Banaczek nie musiał aklimatyzować się w nowym otoczeniu, będąc ściśle związanym z biało-zielonymi (w różnych kategoriach wiekowych) od 3 lat, ale tym razem występował w roli głównodowodzącego przetrzebionych oddziałów. W czasie największego sztormu, rzucono go za ster z myślą przecież gorzej być nie może, najwyżej stracimy kolejny maszt. Aż wyszło słońce. Trener przeszedł ze swoją drużyną przyspieszony proces od stabilnego marazmu w meczu ze Śląskiem, od którego aż bolały zęby, ale ostatecznie 3 punkty pozostały w Gdańsku, przez konkretną grę z Wisłą dopełnioną pierwiastkiem dominacji aż po elektryzujące i pechowe spotkanie w Łęcznej, które jedynie uwypukliło bierność defensywy. W tym szaleństwie, które początkowo wywoływało niepohamowaną niczym senność, była jednak metoda. Zespół zaczął się odradzać (mając przy tym naprawdę dużo szczęścia).

Lechia dobrze ustawiała się wobec (dość nieudolnego) pressingu Śląska. Podopieczni Banaczka byli rozstawienie dość szeroko, dzięki czemu odcinali flanki przeciwnika i uniemożliwiali mu agresywne wyjście na czystą pozycję. Dużą rolę odgrywała koncentracja Gersona, który nie tracił ducha nawet w obliczu wysokiego podejścia rywala.

Nieco gorzej wyglądało to w drugiej części spotkania, gdy lechiści stali się znacznie mniej dynamiczni i konsekwentni. Łatwiej tracili futbolówki w środkowej strefie, co nieco podniosło morale w ekipie Śląska i pozwoliło mu na zmasowane ataki. Tutaj kluczowym okazuje się być pierwiastek szczęścia, bowiem Celeban miał dla siebie całe skrzydło i aż się prosiło o dobre wykończenie tej akcji. Żaden z gospodarzy nie pokusił o zablokowanie tamtego sektora, co mogło skończyć się tragicznie. Lechia nie wyciągała wniosków, bo analogicznie, 10 minut później, podobnie zbyt powolnej obronie urwał się Matusik.

Zdecydowanie lechiści byli bardziej skuteczni w odbiorze  w starciu z krakowską Wisłą, która praktycznie nie dochodziła do głosu. Problemem w końcówce spotkania okazał się być chaos zaistniały w polu karnym, gdy Wawrzyniak i Janicki napotkali problemy z komunikacją. Defensywa straciła swoje unikalne mechanizmy przez zaburzenia formy poszczególnych zawodników, więc nie było do końca jasne, kto ma przypilnować pary Bartosz-Jankowski.

Nic nie trwa wiecznie, każda passa kiedyś się kończy, a Fortuna lubi umykać w najmniej spodziewanych momentach. Lechiści na murawę w Łęcznej wyszli nastawieni bardzo agresywnie i przełożyło się to na ich poczynania boiskowe. Stolarski grał chaotycznie, nerwowo, odpuszczał krycie, był spóźniony, a jego podania nie znajdowały adresata. Koledzy również się nie popisali: Janicki w obliczu straconej bramki przyjął postawę silnie ukorzenionego drzewa.

Warto poświęcić nieco więcej uwagi spotkaniu z Górnikiem, które tylko uwypukliło problematyczne kwestie w Lechii. Te wszystkie trudności widoczne w poprzednich meczach związane z brakiem stabilizacji, komunikacji, czy dokładności, w zabójczy sposób wykorzystali podopieczni Szatałowa. Tym razem po przeciwnej stronie barykady nie stanął flegmatyczny Śląsk, który nie potrafił wykorzystywać darów od losu, a skoncentrowani na grze i bardzo skuteczni łęcznianie. W obliczu zmasowanego ataku, lechiści gubili się w swoich szeregach i popełniali naprawdę „głupie” błędy. Janicki nie potrafił dogadać się z Gersonem przez co niejednokrotnie nie było wiadomo, kto ma ruszyć do odbioru, a kłopoty ze zrozumieniem dopełniało ogólne „podpalenie” gdańszczan, którzy bardzo chcieli zapunktować, ale tak naprawdę nie byli w stanie i osiągnęli odwrotny skutek. Inna sprawa, że biało-zieloni nie byli dzisiaj ani trochę stabilni – zaraz po przyjęciu starali się ruszyć z futbolówką, przez co niesamowicie im odskakiwała i narażali się na potężne straty. W ataku było to jeszcze wybaczalne, ale taka niefrasobliwość w linii obronnej kosztowała gdańszczan utratę bramki.   

Kluczowa rola nastawienia

W Lechii zadziała się rzecz prawdziwie niesamowita. Choć gdańszczanom piłka w środku pola odskakuje, pojawiają się przeróżne problemy z przyjęciem, defensywa wciąż nie zachwyca stabilnością, często brakuje dokładności i kogoś na wykończeniu, to jednego odmówić nie można: zaangażowania. Można to uznać za novum, bowiem jeszcze kilka tygodni temu nawet pomimo dobrego rozstawienia na całej szerokości boiska, lechiści nie byli w stanie skutecznie powstrzymać przeciwnika, czy podkręcić tempo akcji. Teraz sytuacja maluje się w znacznie cieplejszych barwach. Podopieczni Banaczka konsekwentnie zdobywają teren, doskakują do rywala i nie pozostawiają mu dużo miejsca na rozwinięcie skrzydeł. Co więcej, w ekipie wykształciły się liderujące jednostki, które pozostawały w cieniu za kadencji Heesena. Jeszcze nie można mówić o renesansie i wlewać strumień nadziei w serca tysięcy kibiców, ale z pewnością nuta optymizmu nikomu nie zaszkodzi.

Pomimo, że dłuższy pressing w jego wykonaniu zakończyłoby się wylądowaniem na oddziale lub ewentualnie rzuceniem na murawę butli z tlenem, Mila wyrasta ostatnio na bohatera Lechii.

Pomocnik ciężko pracuje w niemalże każdym sektorze boiska. Bardzo przydaje się w ataku, gdzie nie boi się gry bark w bark i wejścia między defensywę przeciwnika. Potrafi dobrze utrzymać się przy piłce, obsłużyć kolegę niezłym podaniem i co najważniejsze jest stale pod grą. Podchodzi wysoko, zmusza przeciwnika do błędu, szybko wskakuje pomiędzy szeregi obronne rywala i sieje w nich spustoszenie. Podejmuje ostatnio bardzo dobre decyzje boiskowe – nie holuje zbyt długo futbolówki, gdy trzeba się jej od razu pozbyć, a w razie czego potrafi wytrzymać ciśnienie i przytrzymać ją przy nodze, myląc rywala. Zresztą, jego dobrą grę popierają statystyki. Mila dwukrotnie asystował w meczu z Wisłą, a ze Śląskiem zaliczył asystę drugiego stopnia. Nieco posypało się w ostatnim meczu, który pomocnik został zmuszony zakończyć w… 16. minucie z powodu problemów ze stawem skokowym.

Kluczową rolę odgrywa także w środkowej strefie boiska, gdzie pomaga w odbiorze i rozprowadzeniu piłki na flankę. Dobrze czuje grę, widzi wychodzących na pozycję kolegów i stara się ich od razu uruchamiać.

Wspominałam o butli z tlenem, ale coś mi się wydaje, że pomocnik podpisał jakiś cyrograf, bo ostatnio każdy jego ruch do piłki dopełnia unikalna energia, jakoby gdzieś tam w sobie nosił jej generator. Takie wysokie podejście zakończyło się powodzeniem: Śląsk stracił piłkę w okolicach własnej „szesnastki”.

Nie tylko Mila przeżywa renesans w szeregach trenera Banaczka. Wcale nie gorzej prezentuje się Peszko, który przecież również był szykanowany i wytykany palcami przez swoje skłonności do przechodzenia meczów. Lechista zadziwił wszystkich w spotkaniu z Wisłą, gdy był po prostu wszędobylski. Walczył o piłkę, nie bał się wejść w pojedynek z Głowackim (którego ostatecznie położył na murawę), szybko i bez wahania przemieszczał się z jednego sektora w drugi, raz za razem przekładał Bartosza dorzucając fajne futbolówki w pole karne przeciwnika i nawet, gdy wydawało się, że piłka jest nie do uratowania, szedł za akcją. Peszko co prawda wrócił do swoich „starych” nawyków w spotkaniu z Górnikiem, gdzie był całkowicie bezużyteczny i czasem wręcz irytujący, ale też tam cała drużyna miała problem z konsekwentnym zdobywaniem terenu.

Peszko zmieniał flanki wedle uznania i gdy tylko wyczuł u przeciwnika strach, doskakiwał do niego i zmuszał do błędu. Dobrze wyglądała jego współpraca z Milą.

Podniesione morale w ekipie Lechii widoczne są również w samym ataku, bez wyróżniania poszczególnych zawodników. Gdańszczanie atakują większą liczbą piłkarzy, oblegają pole karne przeciwnika i dobrze rozstawiają się w jego szykach obronnych. W ich poczynaniach widoczna jest spora ruchliwość, dzięki czemu są w stanie spowodować masę chaosu w okolicach „szesnastki” przeciwnika i w efekcie dojść do sytuacji strzeleckiej. W swoim ostatnim spotkaniu w tym roku, biało-zieloni byli w stanie długo utrzymywać się przy piłce, przenosić ciężar gry, gdy wymagała tego sytuacja, popisywali się całkiem nieźle wyglądającymi akcjami oskrzydlającymi i przez sporą część meczu potrafili grać na jeden kontakt. Dość ciekawie prezentował się chociażby Kuświk, który potrafił wkleić się w linię pomocy i zostawić wolną przestrzeń dla szybkich skrzydeł Lechii. Takie zachowanie może się opłacić w momencie, gdy Peszko zagra podobnie jak w meczach domowych, czyli za wszelką cenę będzie przedzierał się bocznymi sektorami boiska.

Drużyna jest najważniejsza

Pewnie wielu pamięta mecz Lechii z Pogonią, gdy w samej końcówce spotkania gdańszczanie mieli na boisku aż 6 obrońców, a i tak stracili gola i to jeszcze po rajdzie prawą flanką, która docelowo miała być najmocniej zagęszczona. Zabrakło koncentracji, doskoku do przeciwnika, a między poszczególnymi obrońcami wytworzyły się wyrwy. Lechiści byli straszliwie zdemotywowani, nawet wiecznie uśmiechnięty Gerson stracił swój życiowy optymizm. Cała energia uleciała z drużyny i nikt nie był w stanie jej podładować. Aż do momentu, gdy Banaczek przejął ster. Wszystko, łącznie z zaangażowaniem i kwestiami taktycznymi, uległo zmianie. Okazało się, że ta uśpiona Lechia potrafi zdobywać teren i powodować ogromne problemy w szeregach rywala. Co więcej, choć w Łęcznej lechiści zdecydowanie nie popisali się stabilnością w defensywie, pojawiły się dziecinne błędy rzutujące na obraz całej drużyny, to morale nie spadły. Gdańszczanie rozegrali naprawdę słabe zawody w obronie: zostawiali swojemu przeciwnikowi zbyt dużo miejsca, ich wybicia były dopełnione ogromną dozą niepewności i niechlujstwa (dlatego Kuświk asystował Piesiowi), w pewnych momentach wydawało się nawet, że ofensywa Górnika działa na zasadzie kryptonitu. Mimo tego nie ustawali w atakach, nie zraziły ich dręczące szeregi kontuzje (w pierwszej połowie boisko musieli opuścić Mila i Kovacević). Szybko odbierali piłkę w środku pola i starali się napierać na „szesnastkę” przeciwnika nabijając posiadanie i zamykając rywala w kleszczach. Ot, zabrakło koncentracji, stabilizacji w obliczu kontry i to przesądziło o losach spotkania.

Drużyna po prostu żyje. Niby to banalne stwierdzenie, ale o wiele lepiej patrzy się na zespół, który w obliczu straty od razu żywo doskakuje do rywala i stara się za wszelką cenę naprawić swój błąd. Już nie wspominając o tym, że gdy tylko któremuś zawodnikowi stanie się krzywda, cały zespół staje za nim murem.

Po faulu na Stolarskim, nawet Kovacević ruszył do obrony swojego młodszego kolegi i wdał się w dyskusję z Mączyńskim. Sytuację próbował załagodzić Makuszewski. Obeszło się bez rękoczynów, ale hasło „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” powoli odciska piętno w gdańskiej psychice.

Wpływ na to musiała mieć poprawa sytuacji w szatni. Banaczek znalazł miejsce na murawie dla tych, którzy rozważali już odejście z klubu. Wawrzyniak ponownie zyskał kredyt zaufania i widać, że nowy trener wcale nie uważa go za piłkarza bez formy. Obrońca pięknie podziękował mu za przywróconą wiarę w jego umiejętności asystując w meczu ze Śląskiem. Szkoleniowiec nie waha się wpuścić na boisko także Chrapka, dla którego nie było miejsca w czasie „rządów” Heesena i nic dziwnego, że w jego głowie pojawiły się myśli o przenosinach do Krakowa.

Przed Lechią wciąż dużo pracy. Nowy szkoleniowiec wykrzesał ze swoich podopiecznych unikalną moc i wyprowadził ich z dołka, ale to wciąż za mało biorąc pod uwagę gdańskie aspirację i postawę innych, ekstraklasowych drużyn. Lechiści wykonali pierwszy krok ku odnowie: zaczęli punktować. Póki co styl nie jest najbardziej istotny. Biało-zieloni mają problemy ze skutecznością, wciąż łapią spore zawiechy, defensywa nie chce funkcjonować tak, jak powinna, ale… zanotowali 2 zwycięstwa na zero z tyłu i pokazali potężną wolę walki na obcym terenie, która nieco złagodziła porażkę. Zwycięstwo w Łęcznej na pewno uczyniłoby tryptyk Banaczka znacznie lepszym w odbiorze, ale i tak należy mówić o sporym postępie. Jeszcze nie wiadomo, kto przejmie drużynę po Nowym Roku, ale będzie miał już pewien fundament do budowy zespołu. Trener-lechista nieźle odnalazł się w nowym-starym środowisku i zrobił kawał dobrej roboty. Dwa zwycięstwa, zwiększone morale i… przybijanie piątek z kibicami: to musi zapaść w pamięci.