Raz kat, raz Robin Hood. Dwie twarze reprezentacji Polski
2017-10-05 22:18:06; Aktualizacja: 7 lat temuChwała skuteczności! Chłodne wykończenie, mnóstwo bramek i jeszcze więcej wykreowanych sytuacji, a do tego potężny skok morale. Coś jednak zgrzyta… Dzisiaj cichutko, stłamszone przez hurraoptymizm.
Dominacja w Armenii przyszła nader lekko i co chyba najważniejsze, utrzymała się na dość wysokim poziomie przez całe spotkanie. Gdyby za każdą udaną akcję sędzia przyznawał jedno osiągnięcie, Polacy mieliby ich co niemiara i z całą pewnością pobiliby kolejny rekord lub arbiter po prostu nie nadążałby z wyświetlaniem komunikatów. Testowali różne warianty ustawienia, bez większego wysiłku wygrywali pojedynki o pozycje, na pełnym luzie wbiegali w pole karne i przede wszystkim, pakowali piłki do siatki, jakby to było coś zupełnie naturalnego. Ot, obowiązek, który przy okazji daje mnóstwo radości.
Wszystko do momentu, gdy inicjatywa była po stronie Nawałki i jego podopiecznych.
Niekontrolowane miłosierdzie Popularne
25. minuta. Polacy prowadzą już trzema bramkami i nagle… Trach. Następuje wycofanie szeregów. Ktoś mógłby powiedzieć, że teraz gra będzie przebiegać spokojniej: więcej rozegrania, mniej szarżowania, bo kolejny mecz już w niedzielę. Oczywiście byłoby to jak najbardziej logiczne, wzorcowy przykład dobrej gospodarki energetycznej. Plan wymyka się spod kontroli. Znowu. Przeciwnik nie ma za bardzo kim postraszyć, ale to wcale nie oznacza, że nie będzie próbował. Zrobi to i na krótki moment uwypukli problemy Polaków. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za góra kilkanaście dni nikt nie będzie o nich pamiętał, przyćmią je euforia i awans.
Tylko że te błędy pozostaną i wrócą ze zdwojoną siłą, gdy przyjdzie czas na mundial. Reprezentacja Polski strzela drugie tyle, co traci (24:12), ale wciąż ta druga liczba jest niepokojąca i powinna pozostawać gdzieś tam z tyłu głowy. Nie jest to zwykła statystyka, z której można wyciągać wnioski, ale nie trzeba. Wręcz przeciwnie, selekcjoner dostrzega elektryczne zachowanie swoich obrońców i pewnie usiłuje temu jakoś zaradzić. Wina nie leży w jednym elemencie, a całej strukturze defensywy, sięgając aż do środka pola.
Mowa głównie o reakcji na pressing rywala. Naprawdę nie trzeba było wiele, żeby w szeregach Polaków zapanował chaos: wystarczyło maksymalnie 2 zawodników i doskok, nawet nie jakiś gwałtowny albo agresywny. Między Krychowiakiem a Linettym zaczęły przechodzić prostopadłe piłki, później to samo spotkało Bereszyńskiego i Cionka, kilkakrotnie doszło do strat na skrzydle właśnie przez nacisk. Linetty był zmuszany do wycofywania podań nie wiedząc co zrobić w takiej sytuacji, a Pazdan i Glik zaczęli zaniedbywać odległości w obrębie formacji. Tym razem nic strasznego się nie stało. Jeden stracony gol, o którym niedługo nikt nie będzie pamiętał – chociaż może właśnie powinien, bo padł po stałym fragmencie gry (opóźniona reakcja Glika i tym samym przegrany pojedynek w powietrzu). Co więcej, elektryczne zachowanie obrońców miało bezpośredni wpływ na grę całej drużyny. Dobre czytanie gry należało do rzadkości, a w bocznych sektorach reagowano z opóźnieniem (mniej więcej pół tempa), dzięki czemu przeciwnik miał okazję dynamicznie zabrać się z piłką.
Paradoksalnie odległości między poszczególnymi zawodnikami zamiast się zmniejszyć, coraz bardziej się zwiększały. Gospodarze potrafili znaleźć dziury w formacji i skierować w nie prostopadłe piłki. Nie wykorzystali jednak całego potencjału, bo wielokrotnie w okolicach +/- 25. metra dało się odczuć problemy z komunikacją na linii Glik-Pazdan Paradoksalnie, bo jeszcze do 30. minuty meczu Polacy potrafili się bardzo dobrze zorganizować na boisku. Prym wiódł Krychowiak, który zarządzał środkowym sektorem boiska, a po dwóch stronach w półkolu ustawiały się dwie strefy: defensywna i ofensywna, podlegające stałej rotacji. Wszystko wzięło w łeb, gdy rywal na krótką chwilę przejął inicjatywę. W centralnym sektorze mijano się z piłką (dało się we znaki niezbyt konkretne wykorzystanie Zielińskiego i Linettego), mijanki na flankach były zdecydowanie zbyt częste. Szczególnie że reprezentacja Armenii nie grzeszyła kreatywnością i dynamiką – wystarczyłoby zaryglować kilka sektorów boiska, co raczej dało się odczytać w toku rozwoju akcji (kierunek/zawodnik wychodzący na pozycję).
(Zbyt duży) kontrast
Być może ów zgrzyt byłby znacznie mniej odczuwalny, gdyby nie potężna przepaść pomiędzy strefą ataku a obrony. Pierwsza spijała zasłużoną śmietankę i zbierała wszelkie honory, jednocześnie przykrywając problemy wynikające z postawy drugiej. Z drugiej strony, każdy błąd defensywy był kilkakrotnie bardziej widoczny ze względu na festiwal skuteczności oraz marną postawę przeciwnika.
Polakom w ofensywie wychodziło absolutnie wszystko, byli jak wyrafinowany i chłodny kat. Przerzuty na przeciwległą flankę były dokładne, wymienność pozycji Błaszczykowski-Piszczek zawsze w tempo, rola Krychowiaka do pewnego momentu wyraźnie zaakcentowana, a Lewandowski sprawdzał się nie tylko w wykończeniu, ale i wsparciu flanki, czy środkowego sektora. Poza sześcioma bramkami, Polacy stworzyli jeszcze kilka dogodnych sytuacji. Efektownie rozkładali ciężar po obu stronach pola karnego tak, że zawsze była szansa przeciągnąć piłkę po całej jego szerokości (głównie Grosicki-Lewandowski), z łatwością dostrzegali dziury w ustawieniu rywala i wykorzystywali swoje przyspieszenie (również Grosicki, Błaszczykowski), nie zwlekali z uderzeniem na bramkę (Wolski).
A gospodarze nie zrobili nic, żeby ich powstrzymać.
Ten luz również nie był wynikiem tylko i wyłącznie pazerności reprezentantów Polski. Ilekroć pakowali się pod pole karne Armenii, tylekroć mieli mnóstwo miejsca i czasu, żeby dokładnie przymierzyć. Przeciwnik albo zupełnie odpuszczał krycie, gdy po trzeciej bramce miał zupełnie podcięte skrzydła, albo skupiał się zbyt dużą liczbą zawodników na jednym rywalu całkowicie pomijając innego (jak w przypadku pierwszego gola). Chwała skuteczności, bo wysokie zwycięstwo wcale nie musiało być takie oczywiste. Mimo wszystko trudno powiedzieć, że Polacy faktycznie rozegrali solidne zawody i zasłużyli na szóstkę z plusem. Sytuację nieco poprawia charakter jednostki treningowej: od pewnego momentu rotacja w środkowej strefie była tak duża, że trudno było wymagać odpowiedniej komunikacji. Podopieczni Nawałki zrobili to, co do nich należy (nawet z nawiązką), ale i tak powielili stare błędy, czego nie da się puścić mimo uszu.
Defensywa jest niestabilna do takiego stopnia, że jakakolwiek forma pressingu uwypukla wszystkie jej problemy. Począwszy od tych komunikacyjnych w obrębie czwórki, przez łączność ze środkiem pola aż po czytanie gry. Inna sprawa, że rola Linettego także była bardzo szarpana przez co ani nie stanowił wsparcia dla obrony, ani ataku. A przecież na horyzoncie mienią się rywale znacznie bardziej konkretni i lepiej poukładani. Przedsmak mieliśmy z Danią, tamten lodowaty prysznic był zdecydowanie potrzebny, ale póki co niewiele uległo zmianie. Polacy nadal mają w sobie coś z Robin Hooda i w pewnym momencie zaczynają czuć się źle z brzęczącą u boku sakiewką z punktami. Albo to właśnie ten zgrzyt…