W cieniu El Clasico: Legia wywierciła dziurę w brzuchu Pawełka

2015-11-21 19:07:45; Aktualizacja: 9 lat temu
W cieniu El Clasico: Legia wywierciła dziurę w brzuchu Pawełka Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

W Warszawie nikt nie wpadł na pomysł, żeby wziąć przykład z Termaliki i Piasta – zamiast kanonady bramek, męcząca organizacja Śląska i wielkie wejście Prijovicia.

Prosty cel: nie dać się stłamsić

Analizując mecze Legii można odnieść wrażenie, że najbardziej logicznym patentem na stołeczną drużynę, byłoby odcięcie od podań Nikolicia i maksymalne zagęszczenie własnej formacji defensywnej. Właśnie taką strategię starał się wprowadzać w życie Śląsk od pierwszych sekund tego spotkania. Nie chował się po kątach, nie starał się upatrywać swoich szans w kontrach, a zdecydowanie zabrał się za przejmowanie inicjatywy budując swoją grę od tyłu. Podopieczni Pawłowskiego nie bali się grać przez linię obronną, nawet wykorzystując Pawełka, próbując w ten sposób nieco wciągnąć Legią na własną połowę i następnie uderzyć ze zdwojoną siłą. Goście nie ograniczali się jedynie do działań mających na celu powstrzymywanie zmasowanych ataków „Wojskowych” – w ofensywie wcale nie pozostawali dłużni.

Choć mogłoby się wydawać, że Śląsk będzie próbował posyłać długą piłkę na swoje skrzydła i prostymi środkami dostawać się pod bramkę Malarza, to pokazał, że ma na ten mecz swój własny pomysł. Wrocławianie nie obawiali się, że krótkie i szybkie podania w bocznych sektorach boiska zostaną przecięte, czym mocno zaskoczyli Legię i kilkakrotnie w ten właśnie sposób rozmontowali jej szeregi. Kluczowa była maksymalna koncentracja na wydarzeniach boiskowych, która nie tylko umożliwiła gościom osiągnięcie wyższego poziomu posiadania w pewnym momencie pierwszej połowy, ale i poważne zagrożenie bramce Malarza. Zdecydowanie najlepszą sytuację miał Kiełb w 35. minucie, gdy wyszedł sam na sam z bramkarzem przeciwnika i… nie trafił do siatki. Za rajd powinien podziękować Broziowi i Lewczukowi, między którymi doszło do nieporozumienia: ten pierwszy zagrał do tyłu, natomiast były zawodnik Zawiszy był za daleko i nie zdołał szybko doskoczyć do zawodnika wrocławian. Trzeba jednak przyznać, że pomimo budowania fortecy na tyłach, Śląsk był w stanie wychodzić większą liczbą zawodników i czynił to z powodzeniem.

Zdezorientowana Legia

„Wojskowi” widząc samowolkę i potężną inicjatywę bijące jasnym blaskiem z wrocławskiej „jedenastki” zdecydowali się w końcu zakasać rękawy i wziąć sprawy w swoje ręce. Bardzo żwawo i ochoczo, przy wtórze tysięcy krzyczących jedno gardeł, legioniści przedzierali się w okolice „szesnastki” rywala, ale w żaden sposób nie potrafili sforsować jego zasieków. Szarpał Guilherme, podaniami szukano Nikolicia – bezskutecznie. Defensywa Śląska ustawiała się naprawdę dobrze (czasem 4 obrońców zajmowało jedynie 10 metrów, częściej z tyłu, w jednej linii ustawiała się 6 zawodników). Potrzeba było znacznie cięższej artylerii.

Zbawienna cierpliwość jest w stanie zdziałać cuda. Choć wrocławianie wytrzymali pierwszy szturm, to napór Legii wcale nie zelżał. Jasne, spora część gry toczyła się w środku pola i nasuwały się skojarzenia o meczu walki, błagalne spojrzenia w kierunku wcale nie ciekawszego El Clasico, czy rozterki egzystencjalne, ale ostatecznie, w krytycznym momencie… zaczynało się coś dziać. Zresztą, ogólnie Śląsk należy pochwalić za maksymalne zwężanie pola gry, które pozwalało mu na choć namiastkę kontroli nad meczem. Z czasem, gdy podopieczni Pawłowskiego uwierzyli, że mogą coś ugrać, rozluźnili swoje formacje i właśnie w tym Legia zaczęła upatrywać swoich szans.

Gospodarze wykazywali się ogromną łatwością w rozprowadzaniu futbolówek – wrzucali wyższy bieg jakby to było coś zupełnie naturalnego, rozciągali grę na bok i bombardowali pole karne przeciwnika. Takie rozluźnienie wrocławian umożliwiło aktywację Kucharczyka, który w początkowych fragmentach meczu chował się za podwójną gardą. Nieco odetchnął po upływie 30 minut i od razu wywołał powszechny język zawodu. Snajper „Wojskowych” wyszedł sam na sam, popisał się turbo-przyspieszeniem i przeniósł futbolówkę nad poprzeczką będąc na około 8. metrze.

50. mecz Lewczuka

Ekstraklasa rządzi się własnymi prawami, ale czas dosięga nawet ją – nawet, gdy możemy odnieść wrażenie, że polska liga dopuszcza się karygodnego zakrzywiania czasoprzestrzeni. Pewnie nawet były zawodnik Zawiszy nie zdołał się zorientować, że dobił do małego jubileuszu w barwach stołecznego klubu. 30-letni defensor rozegrał dzisiaj całkiem niezłe zawody. Od pierwszych sekund meczu w jego poczynaniach widoczne były ogromny spokój i opanowanie, zwłaszcza w chwilach wzmożonego nacisku przeciwnika. Jego stabilność testowali zarówno Dankowski, jak i Kiełb, ale defensor dobrze utrzymywał się na nogach, trzymał piłkę blisko przy nodze i nie pozwalał rywalowi na rozwinięcie skrzydeł. Ustawiał się w większości przypadków naprawdę dobrze, meldował się na posterunku i był swoistym spojeniem formacji: potrafił uruchomić ofensywę wchodząc głębiej w defensywne szeregi przeciwnika, ale przy tym nie zaniedbywał swoich nominalnych obowiązków. Wymowny był obrazek ofensywnej wyprawy Lewczuka, gdy w geście bezradności rozłożył ręce. Również w obliczu stałych fragmentów gry wykazywał się sporą dozą aktywności i potrafił nieźle wywalczyć sobie pozycję (raz jego główka mogła ostro namieszać pod bramką Pawełka).

Trzeba jednak przyznać, że wrocławianie porządnie napsuli mu krwi i niejednokrotnie musiał chwytać się faulu, by powstrzymać ofensywne wycieczki przeciwnika. Choć z Dankowskim początkowo miał w miarę łatwą sprawę i przestawiał go bez większych trudności, to później młody zawodnik nieco się rozkręcił i coraz mocniej naciskał na obrońcę. Śląsk wchodził głębiej w obronę Legii, więc i on starał się aktywować tę swoją lepszą stronę mocy. Lewczuk pokazał jednak, że nie z nim takie numery i zdecydował się przytemperować 19-latka bez pardonu kładąc go na ziemi. Zdecydowanie cięższe życie miał ze zwrotnym i bardzo ambitnym Kiełbem, który niedoskonałości techniczne nadrabiał bardzo wysokim poziomem zaangażowania. Dwukrotnie dał się oszukać  byłemu graczowi Korony – raz w 35. minucie, gdy miał tę swoją „setkę”, a Lewczuk nie dogadał się z Broziem, a potem na samym końcu pierwszej połowy, kiedy pozwolił mu się wyprzedzić.

Rozpaczliwe szczęście i Pawełek

Początek drugiej połowy należał do „Wojskowych”, którzy na ponad kwadrans zamknęli Śląsk we własnym polu karnym i ani myśleli, by go wypuścić z morderczego uścisku. Bombardowali twierdzę Pawełka niezliczoną liczbą dośrodkowań, przedzierali się przez coraz mocniej zdekoncentrowane szeregi defensywy i niesamowicie psuli krew wrocławianom wyprowadzając ich z równowagi. Choć wydawało się, że to zadanie należy do niemożliwych, gdy wzięło się pod uwagę naprawdę niezłą organizację gości przez całą pierwszą połowę, to w końcu szwy puściły i całe pasmo błędów wylało się na warszawską murawę. Na nic fenomenalne parady Pawełka, na nic jego wielkie zaangażowanie. Zamek upadł.

Prijoviciowi wystarczyły zaledwie 2 minuty, żeby po pierwsze odnaleźć się na boisku, a po drugie pokonać naprawdę stabilnego Pawełka. W obliczu jego uderzenia nie miał już najmniejszych szans na skuteczną interwencję. W 73. minucie Guilherme posłał dośrodkowanie na długi słupek, gdzie znajdował się totalnie niepilnowany Kucharczyk, który bez przyjęcia, zupełnie nieczysto, trochę szczęśliwie posłał piłkę na przeciwległy słupek, ponad bramkarzem Śląska. Tam już czyhał „nowy na boisku”, który nic sobie nie zrobił z bliskiej obecności Pawelca i po prostu, jakby to było coś zupełnie naturalnego, wyprowadził swój zespół na prowadzenie. Wszystko w obliczu niesamowitej atmosfery, jaka zapanowała na trybunach: Nieznani Sprawcy na swoje dziesięciolecie przedstawili aż 4, naprawdę świetne oprawy sprawiając, że ten wieczór zapadł w pamięci wszystkim kibicom Legii.

Po wielkich mękach, po rozpaczliwej obronie Częstochowy, którą zaprezentowali podopieczni Pawłowskiego, twierdza Pawełka upadła. Trzeba przyznać, że naprawdę niewiele na to wskazywało. W porządku, Legia atakowała, naciskała, robiła wszystko, żeby naruszyć wrocławskie szeregi i zburzyć choć jedną ścianę, ale brakowało jej skuteczności, wykończenia, postawienia swoistej kropki nad „i”. Z zimną krwią uczynił to rezerwowy dając 3 punkty stołecznej drużynie. A Śląsk? Śląsk może sobie pluć w brodę, że uległ w najmniej spodziewanym momencie i jeszcze w obliczu stosunkowo kuriozalnej bramki. Wrocławianie nie zagrali tragicznego meczu, ale bronili się zdecydowanie zbyt długo, cofnęli się zbyt głęboko i nie byli już w stanie powrócić do rytmu z pierwszej połowy, w czasie której jeszcze starali się odgryzać w groźny sposób.