Wiecznie żywa moc Fina

2015-12-13 16:54:02; Aktualizacja: 8 lat temu
Wiecznie żywa moc Fina Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Niesamowite zaangażowanie, ogromna wola walki, szybkie akcje na jeden kontakt i przednia zabawa na trybunach: Lech wygrał, ale Zagłębie dotrzymało mu kroku.

Pressing według Kolejorza

Już pierwsze minuty spotkania były bardzo dobrym prognostykiem. Obie drużyny rzuciły się sobie do gardeł i od samego początku wykazywały wyższy poziom zaangażowania, na który po prostu miło się patrzyło. To Lech narzucał warunki gry, ustalał rytm meczu, ale Zagłębie wcale nie odstawało (nawet pomimo przeciągłej chwili, gdy zaszyło się na własnej połowie i ani myślało, by wychylić się choćby na moment).  „Kolejorz” grał szybko, zagęszczał środkową strefę, od razu po odbiorze przesuwał się z piłką w wyższe sektory boiska, nie wahał się i był maksymalnie skoncentrowany na tym, co się dzieje.

Poznaniacy natychmiastowo przenosili się w boczne sektory, gdzie nie tylko wykazywali się dużą ruchliwością, ale bez większych problemów, organizując się w trójkącie, byli w stanie zmylić miedziowych i przypuścić zmasowany atak na pole karne Polacka.

Zresztą, podopieczni Urbana po prostu wiedzieli, co w danym momencie powinni uczynić z piłką. Wzorowy pokaz pressingu dali w 16. minucie, gdy zamknęli Zagłębie w kleszczach w ich własnej twierdzy, ustawili się blisko przeciwnika i zmusili go do błędu. Fakt, że goście zbyt długo bawili się futbolówką, ale to „Kolejorz” przycisnął i dzięki temu zdołał strzelić gola. Za klucz do sukcesu można uznać ruchliwość Lecha – niesamowitą energię i pasję bijącą od poznaniaków.

Sama bramka również zasługuje na uwagę, bo nie dość, że Hamalainen zachował się jak rasowy snajper gasząc sobie piłkę na klatce piersiowej, a następnie uderzając z pół woleja, to jeszcze Kędziora znalazł się w samym centrum wydarzeń w razie czego, będąc w stanie odegrać. Całość akcji rozpoczął Pawłowski, który po raz kolejny był generatorem energii. Były zawodnik „Miedziowych” był bardzo aktywny, większość akcji przechodziło jego stronę, szybko poruszał się po murawie, wdawał w drybling i z niesamowitą łatwością dochodził do sytuacji bramkowych. Inna sprawa, że poznański pomocnik nie za bardzo potrafił je wykorzystać i był po prostu niechlujny w wykończeniu.

Lech w obronie również spisywał się praktycznie bez zarzutów. Dobrze zagęszczał środek, minimalizował odległości pomiędzy poszczególnymi zawodnikami i blokował dostęp do własnego pola karnego. Nieco rozluźnił się po bramce i wówczas Zagłębie mogło dojść do głosu wietrząc swoją szansę w szeroko rozciągniętej defensywie „Kolejorza”, ale skończyło się na strachu. Trzeba jednak przyznać, że choć atak poznaniaków wyglądał naprawdę konkretnie, a obrońcy z nudów organizowali notoryczne wypady w pole karne lubinian (no, do Kamińskiego już się można było przyzwyczaić, ale jak taki Arajuuri przyszarżuje, to lepiej nie być w pobliżu!), to środek pola zaliczył za dużo strat. Tetteh wsławił się w pomocy w bocznych sektorach obleganych przez „Miedziowych”, kilkakrotnie podłączył się do ofensywy i posłał fajną piłkę (np. na Linettego, gdy Kubicki nie utrzymał linii) ale na swojej nominalnej pozycji notował bardzo dużo strat. Linetty również miał głowę w chmurach i wyglądał tak, jakby w ogóle zapomniał, że już  gra mecz.

Zaproszenie do tanga

Nieco oszołomione Zagłębie wcale nie zamierzało dać po sobie poznać, że „Kolejorz” nieco wybił ich miedziowe trybiki z równowagi. Wręcz przeciwnie, na początku wydawało się, że mecz będzie toczył się box-to-box, bowiem „Miedziowi” bardzo agresywnie doskakiwali do poznaniaków, natychmiastowo skłaniali się do odbioru i również starali się przenosić piłkę w boczne sektory. Podopieczni Stokowca mieli jednak spory problem z realizacją założeń strategicznych i wdrożeniem unikalnego pomysłu, bo po prostu brakowało im dokładności.

Bramka podrażniła gości, którzy od razu zabrali się do organizacji w ofensywie. Szybko zdobywali teren wykorzystując błędy Linettego i Tetteha, a następnie starali się namieszać w bocznych sektorach. Wychodziło im to naprawdę sprawnie.

Zagłębiu nie można było odmówić niesamowitego zaangażowania, bijącego od niego na kilometr. Nie wychodziło środkiem, bo był zagęszczony? No to trzeba doskoczyć do przeciwnika i za wszelką cenę odebrać mu futbolówkę! Woźniak poślizgnął się na wyboistej murawie? Demotywacja nie wkrada się w szeregi, bo Lech również popełnia błędy! I rzeczywiście, „Miedziowi” kilkakrotnie byli blisko strzelenia gola, tylko po prostu brakowało im jakości.  Zresztą, gra obu drużyn była naprawdę podobna: nastawiano się na szybkość, odbiór, pressing i konsekwencję w dążeniu do celu. Jedyne, czego brakowało, to sytuacje bramkowe…

Ekstraklasowy kanion

Lech nie forsował tempa, na siłę nie starał się pognębić Zagłębia, podwyższając wynik, co… wykorzystał przeciwnik do swoich wypadów pod pole karne Buricia. „Miedziowym” brakowało jakości, czasami tracili tempo akcji, w kluczowych momentach nie potrafili wykończyć świetnej piłki i umieścić jej w siatce, ale nie można im było odmówić zaangażowania. Bardzo ofensywne ustawienie było widoczne chociażby za sprawą postawy Cotry, który notorycznie przebywał w wyższych sektorach boiska, starając się puścić jakąś bombę w okolice twierdzy „Kolejorza”. W drugiej części spotkania dobrze obstawiał go Jevtić, który naprawdę nieźle popracował w obronie. Podopieczni Stokowca fajnie operowali piłką do 30. metra – coś się klarowało, pojawiały się zalążki akcji, na ich grę patrzyło się naprawdę miło, ale im bliżej „szesnastki”, tym było coraz ciężej. Nieźle pokazywał się Woźniak, Rakowski wsławił się w naprawdę efektywnym rozgrywaniu, ale co z tego jak chwilę później piłki nie docierały ponad skoncentrowanych w polu karnym piłkarzy. Inna sprawa, że „Miedziowi” naprawdę mało wykorzystywali dzisiaj Papadopulosa. Czech był nieco na uboczu.

Formacje znacznie się rozluźniły, pojawiło się więcej miejsca, a gra stała się rozciągnięta, często szarpana. Arbiter nie szczędził kar indywidualnych, gwizdek był naprawdę często w użyciu przez co drugą połowę oglądało się nieco gorzej. Poza kilkoma naprawdę klarownymi sytuacjami…

Choć w drugiej części meczu było znacznie mniej „drużynowych” akcji, wyczucia na jeden kontakt, komunikacji dopełnionej finezyjnymi podaniami, to wymusiły to wydarzenia boiskowe. Gra stała się bardziej rozciągnięta, w środku pola pojawił się kanion łatwy do pokonania przez piłkarzy obu drużyn. Szczególnie aktywny był Pawłowski, który notorycznie był najbardziej wysuniętym zawodnikiem i… dwukrotnie wyszedł na czystą pozycję. Raz otrzymał świetne podanie od Hamalainena, wygrał pojedynek z Guldanem, wyrzucił się nieco na bok i ustalił wynik gry, a chwilę później przejął piłkę od Linettego, śmignął sprzed nosa Kubickiemu, ale Polacek wyciągnął jego uderzenie. Były zawodnik „Miedziowych” mógł irytować nieczystym przyjęciem, zbyt częstym wikłaniem się w drybling, ale ogólnie prezentował się naprawdę fajnie – był zaangażowany, biegał naprawdę dużo, mocno pracował w każdym sektorze boiska i gdyby nie był taki niechlujny, mógłby ustrzelić hattricka.

O rozluźnieniu formacji świadczą również akcje Zagłębia. Podopieczni Stokowca nie mieli większych problemów, by przedrzeć się pod pole karne Buricia. Dopiero później rodziły się spore problemy. Mimo ogromnych chęci do gry, pasji i mocy widocznych w każdym kontakcie z piłką, „Miedziowi” nie zdołali ukłuć, choć mieli ku temu niezłe okazje. Papadopulosowi zabrakło szczęścia i choć wygrał pojedynek z Arajuurim, to Burić wyciągnął jego strzał, a Krzysztof Piątek uderzył prosto w bramkarza, gdy wyszedł z nim sam na sam.

Role się odwróciły. Teraz, w Ekstraklasie, nikt tak dobrze nie punktuje jak właśnie Lech Poznań. Urban dokonał czegoś naprawdę niesamowitego: zbudował filary pod prawdziwą drużynę, w której każdy trybik jest szalenie ważny i zazębia się z kolejnym i kolejnym, by w końcu napędzić całą lokomotywę do rajdu w górę tabeli. Choć Zagłębie miało swoje szanse i naprawdę walczyło jak równy z równym (świadczy o tym ilość podań, ich dokładność, które były niemalże identyczne jak w szeregach „Kolejorza” oraz sam styl gry), to zabrakło mu jakości w kluczowych momentach spotkania. Jedno jest pewne: coś dobrego zadziało się w ekipie z Poznania. "Coś", co pozwoliło wygrać 6 meczów z rzędu i nie licząc dzisiejszego starcia zanotować 361 minuty bez straconej bramki. To o czymś świadczy.