Lepsze jest wrogiem dobrego - zlikwidowanie żółtych kartek to beznadziejny pomysł

2013-12-10 18:39:12; Aktualizacja: 10 lat temu
Lepsze jest wrogiem dobrego - zlikwidowanie żółtych kartek to beznadziejny pomysł Fot. Transfery.info
Szymon Podstufka
Szymon Podstufka Źródło: Transfery.info

Sport jest ponadczasowy, czy jednak musi - jak właściwie wszystko - iść z duchem czasu? Na ile można sobie pozwolić, ingerując w pierwotne przepisy? To pytanie znów jest aktualne - pojawia się bowiem propozycja zlikwidowania żółtych kartek.

Na ten pomysł wpadła UEFA, a ogłosił go sam Michel Platini, argumentując go tym, że żółta kartka właściwie nie przynosi obecnie wymiernych korzyści, a na przykład w rugby zawodnicy są karani zejściem na kilka minut z boiska. 
 
Na pewno po ostatnim meczu z Evertonem, wsparłby go Arsene Wenger, który miał ogromne pretensje do swoich rywali za masę fauli w środkowej strefie boiska, co uniemożliwiało jego zespołowi rozwinięcie skrzydeł. No to teraz wyobraźmy sobie, że w 61. minucie z boiska zejść musi na dziesięć kolejnych James McCarthy. Everton - nawet gdyby gola nie stracił - męczyłby się w dziesiątkę niemiłosiernie. Szczególnie, że drugą połowę zaczynał również w dziesięciu, z racji żółtka pokazanego Garethowi Barry'emu na 120 sekund przed końcem pierwszej części gry.
 
Dramat jednak dopiero by się zaczynał - w 77. minucie za przedłużanie wznowienia gry, za żółtą kartkę na kluczowe dziesięć minut schodzi... bramkarz, Tim Howard. Przecież właściwie w każdym meczu zdarzy się, że jeden czy drugi bramkarz (nie mówię tutaj o premedytacji) dłużej wybija piłkę. Jakaż to byłaby okazja do wypaczeń. Do sterowania wynikami za pomocą jednej decyzji sędziego. "Żółtko" dla bramkarza - słuszne czy niesłuszne - to nie tragedia. Ale konieczność zastąpienia go kimś z pola na dziesięć minut - owszem. A ile to by pewnie trwało? Ile czasu golkiper schodząc zdążyłby (w sytuacji analogicznej do Howarda) ukraść? 
 
Nie jestem przeciwnikiem wszystkich nowinek, goal-line stosowana w Premier League jest rozwiązaniem świetnym, dynamicznym i sprawiedliwym. Ale czy grzebanie w przepisach aż do tego stopnia, by usuwać z nich żółte kartki i wprowadzać "ławkę kar" rodem z hokeja jest potrzebne? W wielu dyscyplinach takie grzebanie - przynajmniej w mojej opinii - nikomu nie wyszło na dobre.
 
Choćby w skokach narciarskich, gdzie zaczęto przyznawać punkty za belkę i wiatr. O ile te za dłuższy czy krótszy rozbieg jestem w stanie zrozumieć, o tyle coś tak zmiennego w ułamku sekundy jak wiatr? Jak można w ogóle ruchy powietrza zamienić na punkty, decydujące o końcowym sukcesie? Żeby ten sport był sprawiedliwszy? Nie wydaje mi się, by wprowadzenie go wcześniej zmieniło w wynikach cokolwiek. Małysz nadal byłby wielki, Ammann nadal miałby podwójną wygraną w nieziemskim stylu z Salt Lake City, a Schlierenzauer, Morgenstern czy Ahonen wcale nie mieliby na swoim koncie mniej sukcesów. A teraz? Wygrywaliby inni? Nie. To właśnie było piękne w skokach bez zamieniania wiatru na liczby - że komuś raz powietrze dopisało i niosło go po rekord, by następnego dnia wgnieść go w bulę i wyrzucić poza "trzydziestkę". 
 
Podobnie w Formule 1, gdzie od przyszłego sezonu ma wejść jeszcze bardziej idiotyczny przepis. Przepis gwarantujący podwójne punkty w ostatnim wyścigu sezonu, który może zniwelować wypracowywaną długimi tygodniami potwornego wysiłku psychicznego i fizycznego (kto nie wie, o czym mówię, niech koniecznie wybierze się do kina na "Wyścig"!) przewagę, przez - na przykład - awarię samochodu lidera, który w tym momencie może być 50 (a nie jak dotąd 25) punktów "w plecy".
 
To forsowane przez Platiniego zniesienie żółtych kartek i wprowadzenie kar czasowych postrzegam w bardzo podobny sposób. Jako innowację, która sprawi, że piłka będzie niby bardziej sprawiedliwa, ale tak naprawdę - gorsza. Bo futbol ma być troszkę niesprawiedliwy. Inaczej nazywałby się szachy.
Więcej na ten temat: UEFA Michel Platini