Olé: Pieniądze szczęścia nie dały
2013-06-29 16:11:32; Aktualizacja: 11 lat temu Fot. Transfery.info
Pięć lat temu w nadmorskim Santander oblewano najlepszy sezon w historii, zakończony awansem do europejskich pucharów i półfinałem Copa del Rey. Zwabieni syrenim śpiewem krezusa z Indii, włodarze Racingu zamarzyli o wielkości.
Dziś klub walczy o przetrwanie.
Kantabria — niewielka wspólnota automiczna na północy kraju, odwiedzana licznie przez turystów zwabionych górskimi wędrówkami na południu i błogim wypoczynkiem na jednej z kilkudziesięciu urokliwych plaż na północy. Interesujesz się spaleologią? W takim razie na pewno znasz Altamirę, słynną jaskinię z rysunkami sprzed kilkudzesięciu lat.
Położony w zatoce Santander jest stolicą regionu i jednocześnie ważnym portem. Z pewnością mocno liczy się połów i przetwórstwo ryb, m.in. sardynek. Właśnie sardynce nazwę zawdzięcza jedna z dzielnic miasta, Sardinero; to tutaj w 1913 roku powstał jeden z najstarszych obiektów piłkarskich w Hiszpanii.
PROSPERITY I FAZA DEPRESJI
Po latach amatorskiego kopania futbolówki przez marynarzy i studentów założono klub, pierwotnie nazwany Santander Racing Club. Tłuste lata to przede wszystkim okres narodzin ligi i czasy przedwojenne — Racing należy do elitarnego grona uczestników pierwszych rozgrywek Primera División. Jeszcze przed wybuchem wojny domowej dwukrotnie stawał na ligowym podium, w 1931 roku przegrał mistrzostwo z Athletikiem jedynie bilansem bramek.
Wojna mocno osłabiła pozycję klubu; część piłkarzy nie przeżyła, inni skończyli karierę lub wyjechali. Niestety zawierucha wojenna nie była jedynym nieszczęściem, jakie dotknęło miasto. W czasie gdy oczy świata były zwrócone na Europę, gdzie Niemcy właśnie szykowali się do operacji „Barbarossa”, Santander stanął w ogniu. Wskutek wielkiego pożaru, wznieconego w okolicach doków i rozprzestenionego przez viento del sur, czyli kantabryjski halny, spłonęła większość centrum; bez dachu nad głową został przynajmniej co dziesiąty mieszkaniec.
Trudno sobie to wyobrazić, ale mimo tylu przeciwności udało się wystawić czternastoosobową kadrę, która wystarowała w rozgrywkach. Sukces był jedynie połowiczny — wyniszczona drużyna w try miga spadła z najwyższej klasy. Wkrótce Racing balansował między pierwszą a trzecią ligą i przez długie lata nie mógł złapać wiatru w żagle.
Przełom nastąpił dopiero w latach osiemdziesiątych. Włodarze, stojąc na krawędzi bankructwa, publicznie określili stan klubu jako krytyczny, wręcz zagrażający jego istnieniu. Z pomocą pospieszyli politycy, którzy zaopiekowali się zadłużeniem. Owocem współpracy było nowe Sardinero, wybudowane tuż obok starego obiektu oraz wiele zmian — zdecydowano m.in. o postawieniu na wychowanków (no, może bardziej wymogła to krucha sytuacja finansowa).
POWRÓT DO ELITY
Co zaskakujące, Racing był pionierem w dziedzinie reklam na koszulkach w Primera. Fakt ten dziwi nas mniej, jeśli sprawdzimy, że 60 tysięcy euro wyłożyła Teka — firma o niemieckich korzeniach specjalizująca się w urządzeniach kuchennych i sanitarnych, która parę lat wcześniej otworzyła fabrykę w Santander.
Biało-zieloni wypłynęli na powierzchnię parę lat później. Świeżo po awansie do Primera, pod wodzą Javiera Irurety, zajęli ósme miejsce w sezonie 93/94. W tamtej drużynie bramki strzegł José Ceballos, prym wśród zawodników z pola wiedli Andrej Zyhmantowicz, Dmitrij Popow, Quique Setién, Dmitrij Radczenko czy wychowanek Geli.
Chociaż nie udało się zawojować ligi, nareszcie można było mówić o stabilizacji. U schyłku dekady Racing doczekał się swojego pichichi — tytuł najlepszego strzelca wywalczył Salva Ballesta, któremu partnerował Pedro Munitis, przyszła ikona klubu. Munitis pojechał na EURO 2000, a niespełna rok wcześniej strzelił gola w wygranym meczu towarzyskim z Polską (2:1).
Uciekanie spod gilotyny relegacji stało się hobby racinguistas. Wprawdzie raz zajęli dziewiętnaste miejsce, ale już dwa lata później drużyna wróciła do zabawy. W latach 2003-2006 na koniec sezonu zajmowali kolejno 16-stą, 17-stą, 16-stą i — a jakże — 17-stą pozycję.
Wtedy do Santander wrócił 31-letni już Pedro wiadomo-który. Atak wzmocnił serbski wieżowiec, Nikola Žigić, a kilka miesięcy wcześniej obronę reprezentant argentyńskiej młodzieżówki, Ezequiel Garay. I zaskoczyło. Waleczny, choć niski Munitis znalazł w Žigiciu idealnego partnera, a obu wydatnie pomógł... Garay, który w sezonie 06/07 zdobył dziewięć bramek. Po udanej kampanii zanosiło się na błyskawiczne podzielenie tortu. Miguel Ángel Portugal, który wcześniej prowadził rezerwy Realu Madryt, objął stanowisko sekretarza technicznego u boku Predraga Mijatovicia. Inny z liderów, Žigić, odszedł do Valencii za czternaście milionów euro.
MARCELINO I DEBIUT W PUCHARACH
Na szczęście nie skończyło się na wyprzedaży. Przynajmniej nie tego lata. Siedem i pół miliona euro wydano na Mohammeda Tchité z mistrza Belgii, Anderlechtu; cztery i pół miliona przeznaczono na transfer Ebiego Smolarka z BVB, a za darmo przybyli niechciany na Mestalla Jorge López oraz doświadczony Aldo Duscher z Deportivo.
Marcelino García Toral poukładał puzzle na nowo, czyniąc z Racingu rewelację rozgrywek. Tak, jak zrobił to sezon wcześniej z beniaminkiem Recreativo i tak, jak robi to obecnie z Villarrealem. Drużyna momentami biła się o awans do Ligi Mistrzów (sic!), po raz pierwszy w historii awansowała do półfinału Copa del Rey — zwyżka formy cieszyła tym bardziej, że towarzyszyła jej żywiołowa reakcja kibiców, którzy nareszcie zaczęli wypełniać stadion po brzegi. Takich sukcesów nie pamiętał nikt.
Sielanka nie trwała długo. Ebi Smolarek odszedł po zaledwie roku gry, w ostatnim dniach otwarcia okna transferowego wypożyczono go do Boltonu. Marcelino odszedł za pieniędzmi lepszym projektem sportowym do Realu Saragossa, a klub odpadł z Ligi Europy już po fazie grupowej. Racing ukończył rozgrywki na dwunastym miejscu, w głównej mierze dzięki powrotowi i wspaniałej postawie Žigicia w rundzie rewanżowej. Rok później było jeszcze marniej, drużyna salwowała się przed spadkiem dopiero w 38. kolejce, szczęśliwie uciekając ze strefy spadkowej.
Czarne chmury miały dopiero nadejść. Francisco Pernía, prezydent od 2006 roku, zbudował pozycję klubu na grząskich fundamentach — wydawał zdecydowanie więcej niż mógł.
MISTER ALI
Pogrążony w zobowiązaniach Racing wpadł w spiralę długów, płynność finansowa była poważnie zagrożona. Niczym kania dżdżu potrzebowano zastrzyku gotówki, a precyzyjniej piętnastu milionów euro. To mniej więcej sześć razy tyle, ile zarobiono na transferach latem 2010 roku.
Wtedy pojawił się on, dżin spełniający największa marzenia skinięciem ręki. Przyleciał własnym odrzutowcem, którym zaparkował na pobliskim Parayas, robiąc przerwę między jednym interesem a drugim. „Nie widzę powodu, dla którego w Santander miałoby nie być trzeciej siły tej ligi” — powiedział, a w mieście wybuchła euforia. Ali Syed, 37-letni wówczas krezus z Indii, w styczniu 2011 roku nabył większościowy pakiet akcji. Transakcja została zaakceptowana przez CSD.
Głosy rozsądnych kibiców i dziennikarzy zostały zagłuszone. Pierwszy raz od dawna, Racing trafił na główne strony „Marki” i „Asa”. Każdy mówił teraz o nim, każdy z z wypiekami oczekiwał wielkich transferów. Teraz będzie się działo.
Lampa dżina zacięła się już w zimowym oknie transferowym. Zamiast spodziewanej ofensywy, skończyło się na angażu Giovaniego dos Santosa. Nikt nie marudził, bo wkrótce z ławką trenerską pożegnał się Miguel Ángel Portugal, którego zastąpił Marcelino. Nie ma się czym martwić, latem na pewno będzie ofensywa.
Ali z miejsca wdarł się na salony. Politycy ścigali się o miejsce w pierwszym szeregu, licząc na wejście w kadr z wybawcą. W kadzeniu nowemu właścicielowi prym wiódł Miguel Ángel Revilla, ówczesny prezydent Kantabrii. Wianuszek potakiwaczy towarzyszył 37-latkowi także przy okazji wejścia na palco, lożę, w której hiszpańskim zwyczajem zasiadają prezydenci grających ze sobą drużyn. Jego zespół podejmował Sevillę, stadion był wypełniony kibicami w biało-zielone barwy. W 39. minucie Iturralde wyrzucił z boiska Christiana i zanosiło się na kolejną stratę punktów. W doliczonym czasie gry, przy stanie 2:2, gospodarze wyprowadzili kontratak. Arana dostrzegł wybiegającego Palopa i celnym lobem oszukał bramkarza. Stadion oszalał. Syed, nieobeznany z prezydencką etykietą, także — wyskoczył radośnie, wymachując rękami ku górze, wprawiając w tym w zakłopotanie osowiałego del Nido [nagranie wciąż jest na YT, wystarczy wpisać w wyszukiwarkę „Ali Syed celebra el 3-2 Racing-Sevilla” — przyp. red.]. Materiał gościł w niemal każdym dzienniku sportowym, a poparcie dla Aliego było niemal bezgraniczne.
KARTY NA STÓŁ
Co skłoniło właściciela olbrzymiej fortuny do wydania pieniędzy właśnie tutaj? Cieplej jest i w Sewilli, i w Walencji. Potencjału ekonomicznego także nie uświadczysz — Santander to stosunkowo niewielkie miasto, odpowiadające liczbą mieszkańców naszemu Rzeszowowi czy Gliwicom.
Pół roku wcześniej urokom inwestora oparło się Blackburn. Angielski klub powątpiewał w jego wiarygodność, a śledztwo BBC wykazało wiele niepokojących faktów. Ahsan Ali Syed podawał się za właściela potężnej spółki Western Gulf Advisory z siedzibą w Bahrajnie. Miał wywodzić się z bogatej rodziny z tradycjami, a wychować się w pobliżu Hyderabad. Już pobieżne poszukiwania dziennikarzy przyniosły efekty: miejscowi nie kojarzyli nawet takiej rodziny. Mimo zarządzania fortuną, Syed nie znalazł się także na liście najbogatszych magazynu „Forbes”.
To dopiero czubek góry lodowej. Ali Syed nigdy nie ukończył, ani nie pojawił się na prestiżowej LSE w Londynie. Jedynie, co zostawił po sobie w Anglii, to zaległy czynsz i podatki. WGA to prawdopodobnie firma-widmo, operująca na zasadzie piramidy finansowej. Schemat działania był prosty. Western Gulf Advisory oferowało pożyczki na inwestycje w zamian za uprzednie wpłacenie 1% na poczet rzekomego sprawdzenia wiarygodności. Zwabiony podmiot płacił należny procent, po czym kontakt się urywał. Zarejestrowano przynajmniej kilkanaście takich przypadków w Australii i Azji.
2B OR NOT 2B?
MIjały tygodnie, a atmosfera się pogarszała. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu — wciąż przeciągała się data realizacji zaległych wynagrodzeń. Piłkarze stopniowo tracili nadzieję, frekwencja na stadionie spadła o połowę, a liczba socios z dziewiętnastu do trzynastu tysięcy. Ślad po Alim zaginął, choć ten znalazł się na liście najbardziej poszukiwanych przez Interpol.
Marzenia o sukcesach wspomagane kredytami i wiara w czarodzieja z dalekiego kraju doprowadziła klub na skraj upadku — ogłoszono postępowanie upadłościowe. Zamiast 50 milionów na transfery, zostało 50 milionów do spłaty, a wszelkie ruchy ograniczono do minimum. Odtąd najważniejsze było utrzymanie się na powierzchni, ale pożar ledwo się zaczynał. W październiku ustąpiła cała Rada, za wyjątkiem indyjskiego lidera. Tydzień wcześniej Francisco Pernía gęsto tłumaczył się prasie i Setiénowi z zakupu Audi S8 z funduszy Racingu.
Walne zgromadzenie akcjonariuszy przypominało nasze relacje obrad z Wiejskiej: co bardziej krewcy fani pomstowali na szefostwo (opozycja), ale prawników wysłanych przez Aliego Syeda zupełnie to nie interesowało (rząd).
W międzyczasie zmieniano trenerów jak kobieta buty — Alejandro Menéndez to dziewiąty szkoleniowiec drużyny od feralnego stycznia 2011 roku. Niebawem Racing znalazłs się w Segunda, a Pedro Munitis postanowił zakończyć karierę. „Ten klub ukształtował mnie jako człowieka, ale i piłkarsko. To zawsze będzie moja drużyna, nigdy nie przestanę być racinguistą” — powiedział drżącym głosem 36-latek. Bez legendy i wieloletniego kapitana, Racing Santander spadł w zakończonym sezonie do Segunda B.
ŚWIATŁO W TUNELU
Finał nie jest taki smutny. „Traktuję Racing jak syna. Kiedy ten sprawia problemy, nie wolno go opuścić” — zarzekał się Ali Syed w wywiadzie dla „El Diario Montañés” jeszcze rok temu. Biznesmen-naciągacz nie zamierzał oddać swojej zabawki dopóty, dopóki nie zmusi go do tego sąd. To może wkrótce nastąpić, bowiem przeciwko niemu, jak i Francisco Perníi trwa właśnie postępowanie; obu panom postawiono poważne zarzuty i wielce prawdopodobne, że sprawa zostanie zakończona wyrokiem skazującym.
Co z klubem? Mimo postępowania, nowy prezydent, Ángel Lavín, oraz kantabryjski rząd mieli związane ręce. Sprawy przybrały korzystny obrót na początku maja tego roku. Ali Syed w końcu zrezygnował ze zdecydowanej większości swoich akcji (zostawia sobie 1%, w starym stylu) i zgodził się na ich sprzedaż. W czerwcu rusza akcja powiększenia kapitału, która oznacza, że władza może zostać przekazana w ręce kibiców. Tak, jak być powinno.
Artykuł pochodzi z magazynu „¡Olé!” — internetowego czasopisma poświęconego hiszpańskiemu futbolowi. Drugie wydanie możesz znaleźć już w sieci. Ściągnij cały numer „¡Olé!” na stronie internetowej: TUTAJ. Magazyn znajdziesz również na Facebooku (www.facebook.com/OleMagazyn/) oraz Twitterze (www.twitter.com/OleMagazyn).