Wolę parzyć się samemu [WYWIAD]

2015-10-30 11:45:16; Aktualizacja: 9 lat temu
Wolę parzyć się samemu [WYWIAD] Fot. Transfery.info
Mateusz Michałek
Mateusz Michałek Źródło: Transfery.info

W tym tygodniu porozmawialiśmy z Jakubem Schlage.

- Teraz i tak wszyscy mają go za szrot sprowadzany z zagranicy, ale gdyby dostał większą szansę to wszystko mogło potoczyć się inaczej. Myślę, że po trzech, czterech spotkaniach w pełnym wymiarze mógłby odpalić. Był bardzo pewny siebie - mówi o Milosu Lacnym menedżer Jakub Schlage, który sprowadzał go do Śląska Wrocław. Właściciel Jakub Schlage Management nie ukrywa, że małymi kroczkami chce dojść do czołówki na rynku piłkarskich agentów.  

***

- Pańska agencja powstała w 2011 roku?

- Dokładnie. Na początku współpracowałem jeszcze z innymi polskimi agentami, ale potem się usamodzielniłem. Obecnie tworzymy ją razem z Bartkiem Sinieckim. Mamy kilku pracowników w różnych częściach Polski. 

- Skończył pan zarządzanie w sporcie na Uniwersytecie Jagiellońskim. O menedżerce myślał pan już wcześniej?

- Wcześniej zawodowo grałem w koszykówkę. Interesowałem się piłką, ale zawsze bliżej było mi do kosza. W tą pierwszą grał za to mój brat. Świetnie się zapowiadał. Sam grając w kosza zerwałem więzadła krzyżowe. Musiałem coś ze sobą zrobić i postanowiłem pomóc bratu w zrobieniu kariery. Niestety jemu przytrafiło się to samo. I to dwukrotnie. Zacząłem działać z innymi menedżerami, nabierałem doświadczenia. W końcu zrobiłem pierwszy transfer - umieściłem Sasę Kovjenicia w Stali Rzeszów. Potem poznałem Bartka i poszło. Muszę przyznać, że sporo kolegów z parkietu pytało mnie, czy nie zająłbym się ich interesami.

- Nie myślał pan przez chwilę, żeby działać również na rynku koszykarskim? Chociaż pewnie ciężko byłoby to połączyć. 

- Myślałem nad tym, ale uznałem, że na dłuższą metę byłoby to nie do zrobienia. Musiałbym całkowicie skupić się na obu dyscyplinach. Już teraz, pracując przy piłce, nie mam na nic czasu. Nawet jeśli masz współpracowników i skautów, którzy oglądają zawodników, to samemu też chce się to robić. Trzeba jeździć, jeździć i jeszcze raz jeździć. A propozycji od koszykarzy miałem naprawdę wiele. Niestety odmawiam. Koszykówka jest już za mną. 

- Skąd w ogóle ona się wzięła?

- Za młodu grałem też w piłkę, byłem nawet na kilku treningach, ale to koszykówka od zawsze była w moim życiu. Grałem od czwartej klasy podstawówki do 22. roku życia. Występowałem w Wiśle Kraków, w Limanowej... To były niższe ligi i pewnie nie zrobiłbym jakiejś zabójczej kariery, ale to była dla mnie fajna przygoda. Gdyby nie kontuzja, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Patrząc jednak na to, czym obecnie się zajmuję, wiem, że podjąłem dobrą decyzję. 

- Nie ma co ukrywać, że jest pan jednym z najmłodszych agentów na polskim rynku. 

- Było parę sytuacji, gdy trenerzy dziwili się, że przyjechał do nich agent młodszy od zawodnika, którego reprezentuje (śmiech). Ale to już raczej minęło. Czasami zdarza się może jeszcze, że sami piłkarze pytają mnie, dla kogo pracuję. Sporo osób jednak już o mnie usłyszało i pod tym względem na pewno jest łatwiej niż kiedyś. Bo na początku było naprawdę ciężko. Co prawda cały czas nie mam na koncie wielkich osiągnięć, ale mam nadzieję, że małymi kroczkami dojdę do tego, co sobie założyłem. 

- Co było najtrudniejsze na samym początku?

- Zdobycie kontaktów. Nie miałem nikogo w rodzinie ani nawet wśród bliskich znajomych, kto grał na wysokim poziomie i mógłby mi w tym pomóc. Sam musiałem wszystko wypracować i zbudować swoją bazę. Dzwoniłem, jeździłem, spotykałem się... Zaczynałem dosłownie od zera. To znaczy zaczynaliśmy razem z Bartkiem, bo nie chcę przypisywać sobie wszystkich zasług. Wykonał wielką pracę i w sumie to on namówił mnie, żebyśmy działali samodzielnie, a nie pod kimś. Oczywiście pracując z innymi nabyłem doświadczenia, chciałem zobaczyć jak funkcjonuje rynek. Ale nie ukrywam, że się sparzyłem i stwierdziłem, że jak mam się parzyć to wolę to robić samemu. 

- Na czym dokładnie się pan sparzył?

- Nieważne. Ale jak nie wiadomo o co chodzi, to... I tak dalej (śmiech). 

- Z iloma zawodnikami pan obecnie współpracuje?

- Jest to 20-25 zawodników. Cały czas ich pozyskuję. Wielu agentów mówi, że nie chce mieć pod sobą dużej liczby piłkarzy. Nie wiem, na ile to prawdziwe słowa, bo niektórzy tak czy inaczej mają ich o wiele więcej. Jeśli agent ma dobry kontakt z ekstraklasowymi klubami, pracującymi przy nich szkółkami albo ma pod swoimi skrzydłami Lewandowskiego, to można współpracować z 20 zawodnikami. Ja mam obecnie pięć osób, które mi pomagają i chciałbym powiększyć obecne grono klientów. 

- Jakby działał pan kompletnie sam, zdecydowałby się pan na prowadzenie tak licznego grona zawodników?

- Tak. Myślę, że 30 zawodników to optymalna liczba, działając kompletnie w pojedynkę. Tak czy inaczej mam kontakt z o wiele szerszą grupą. Chociażby z piłkarzami z zagranicy, bo nie chcę zamykać się tylko i wyłącznie na Polskę. Okej, jeśli rodzimy klub poszukuje zawodnika na daną pozycję, to w pierwszej kolejności myślę o Polaku, a dopiero potem o kimś z zagranicy, ale bez odpowiedniego materiału tego się nie przeskoczy. Oczywiście mówię już o ekstraklasowym poziomie. 

- Cały czas współpracuje pan z Milosem Lacnym?

- Utrzymujemy kontakt, ale oficjalnie już nie współpracujemy. Sam zadecydował o powrocie na Słowację. Miałem dla niego dwie propozycje z I ligi, ale się na nie nie zdecydował. Zarówno pod względem sportowym, jak i finansowym, były bardzo dobre. Milos musi przede wszystkim się odbudować, pół roku we Wrocławiu było dla niego ciężkie. Również pod względem mentalnym. 

- Jak pan ocenia całą sytuację? Lacny miał zostać w Śląsku na dłużej, tymczasem wszyscy zapamiętają go głównie z nieszczęsnego wywiadu.

- Ten wywiad sporo namieszał. Nie chcę oceniać Milosa i rozstrzygać czy jest dobrym piłkarzem, czy nie. Teraz i tak wszyscy mają go za szrot sprowadzany z zagranicy, ale gdyby dostał większą szansę to wszystko mogło potoczyć się inaczej. Myślę, że po trzech, czterech spotkaniach w pełnym wymiarze mógłby odpalić. Był bardzo pewny siebie i wcześniej udowadniał, że ma smykałkę do strzelania goli. Zabrakło trochę pokory, a tym wywiadem dolał trochę oliwy do ognia. 

- Trochę czy bardzo? Nie było tak, że to tym na dobre zamknął sobie drogę do zespołu?

- Milos wyjaśnił to potem z trenerem. Niby wszystko było okej, ale wiadomo, że niesmak pozostał. Po takich sytuacjach zawsze zostaje. Szkoleniowiec miał taką, a nie inną wizję. Jego zdaniem zawodnik nie nadawał się do gry i miał prawo podjąć taką decyzję. 

- Jak się panu z nim współpracowało? Mówi pan, że był pewny siebie. Chyba aż za bardzo.

- Taka opinia na jego temat krążyła już wcześniej wśród innych słowackich piłkarzy i agentów. Może i jest zbyt pewny siebie, ale dla mnie to dobra cecha. Milos niczego się nie boi. Mam nadzieję, że się odbuduje, zacznie zdobywać bramki i jeszcze pokaże, że niesłusznie postawiono na nim krzyżyk. Trzeba jeszcze powiedzieć, że trochę przyhamowały go kontuzje. 

- Co u Joela Tshibamby?

- Z nim też zimą skończył mi się kontrakt. 

- Jak długo pan z nim współpracował?

- Przez cztery albo pięć miesięcy. Duńskie Vestjaelland koniecznie chciało się go wtedy pozbyć, bo miał bardzo wysoki kontrakt. Nie miał szans na grę, w drugiej części sezonu nie był nawet zgłoszony do rozgrywek. W pewnym momencie Joel przyjechał na testy medyczne do Miedzi Legnica, ale niestety ich nie przeszedł. 

- Latem miał wrócić do greckiej Larissy. 

- Był tam przez dwa, trzy tygodnie, ale okazało się, że oni nie mają kasy. W wakacje zaliczył zresztą ze trzy kluby. Ale działał już na własną rękę. 

- Skąd te wycieczki po klubach?

- Nie powiem, że był rozpieszczony, bo to chyba złe słowo, ale Joel miał wcześniej wysoki kontrakt nie tylko w Danii, ale też w Chinach i na Cyprze. Przyzwyczaił się do tego. Po kontuzji, a z tego co pamiętam miał zerwane więzadła krzyżowe, nie wrócił do formy, a cały czas miał wysokie wymagania finansowe. Ciężko mu było zrobić krok w tył, żeby potem przeskoczyć o dwa do przodu. Nie chciał się z tym pogodzić. Nie potrafił. 

- Pamięta pan jego gola z Manchesterem City w barwach Lecha? Wcześniej Nijmegen. Miał osiągnąć dużo więcej. Ale tutaj chyba też nie pomógł charakter. 

- Faktycznie, mówimy o niepokornym zawodniku i to mogło go zgubić. Nie wypytywałem go o to, ale wcześniej nie współpracował chyba z jednym menedżerem. Latał od jednego do drugiego. Bo zawsze jest tak, że momencie nawet najmniejszego sukcesu agentów pojawia się od groma, a gdy przychodzi porażka, wszyscy znikają. Najlepiej zaufać dwóm, trzem osobom i pracować z nimi przez całą karierę. 

- Pan ma wielu zawodników pod swoimi skrzydłami, z którymi pracuje pan od początku?

- Kilku przejąłem po innych agentach, z którymi współpraca im się nie układała. Nie jestem czołową postacią na rynku. Ale teraz zaczynam współpracę z zawodnikami, którzy nie mieli jeszcze w ogóle styczności z żadnymi agentami. 

- Ale ma pan ambicje, żeby stać się czołową postacią?

- Cały czas do tego dążę. Jasne, że chciałbym to osiągnąć. 

- W porządku. Kim jest Romeu Ribeiro, którego się z panem łączy?

- Współpracowałem z nim latem. Dopytywał o niego klub z Ekstraklasy, ale zabrakło konkretów. Na ten moment zdecydował się pozostać w Portugalii.

- To wychowanek wielkiej Benfiki.

- Dokładnie. Wcześniej grał w Penafiel, gorszym zespole tamtejszej ekstraklasy. Teraz występuje w drugiej lidze. 

- A Dawid Pietrzkiewicz?

- Załatwiałem mu klub w Polsce. Bardzo chciałem mu pomóc, bo nie grał przez rok czasu. Był na testach w Siedlcach, ale zaproponowano mu powrót do Azerbejdżanu i z tego skorzystał. Oby się odbudował. 

- Z czego wynikała roczna przerwa? Tylko i wyłącznie kontuzja?

- Na początku chodziło o drobny uraz, a zimą nie dogadał się z Zagłębiem Lubin. 

- Nigdy w życiu nie widziałem go w akcji. Co pan w ogóle o nim powie?

- To dobry bramkarz. Ma potencjał, ale ostatnio brakowało mu ogrania. Jeszcze w Simurq został uznany bramkarzem roku w Azerbejdżanie. Jakby na to nie patrzeć, jest to osiągnięcie. 

- Pytałem o Portugalczyka. Ma pan obecnie zawodników za granicą? 

- Na ten moment nie. Skoncentrowałem się na młodych Polakach. Dokładnie obserwuję Centralną Ligę Juniorów i III ligi. Zdecydowałem się na taki kierunek, chociaż na najbliższe okienko będę miał też dla polskich klubów zawodników z zagranicy. Chodzi głównie o kierunek słowacki, słoweński i węgierski. 

- W jakim wieku to będą zawodnicy?

- Już ukształtowani, 25, 26 lat. Jeśli chodzi o młodszych to promuję Polaków. Chciałbym, żeby kilku z nich poszło śladami Piotra Okuniewicza, który trafił z III ligi do Ekstraklasy. Kolejny może być chociażby Krzysiek Drzazga z Polkowic. 

- Okuniewicz po przenosinach do Łęcznej poszedł na wypożyczenie do drugoligowego GKS-u Tychy. 

- Głównym powodem tego, że się nie przebił były urazy. Miał już być przewidziany do składu na pierwszy mecz Łęcznej w rundzie wiosennej, ale przed samym spotkaniem skręcił kostkę. Miał też operację nosa. Przeżył przeskok z III ligi na najwyższy szczebel i to było dla niego super doświadczenie, ale teraz musi się ograć. 

- Dałby wtedy radę?

- Myślę, że tak. Kwestia tylko tego, jak zapracowałaby głowa. Fizycznie byłem i jestem o niego spokojny. 

- W Ekstraklasie już powinien być Ariel Wawszczyk z Błękitnych Stargard Szczeciński. 

- Powinien. Zawodnikom Stargardu łatwiej było zainteresować swoją osobą drużyny z najwyższego szczebla po świetnych występach w Pucharze Polski. Teraz to trochę ucichło. Mam nadzieje, że Ariel będzie miał jeszcze możliwość do niej trafić, o ile oczywiście działacze będą chcieli jeszcze na ten temat rozmawiać. 

- Chodzi mi właśnie o zachowanie działaczy. Nie ma co ukrywać, że to oni zastopowali transfer Wawszczyka do Cracovii, która była w pełni przekonana co do jego osoby. Miało pójść o 50 tysięcy euro. 

- Jest w tym sporo racji. Transfer został zablokowany wysokością ekwiwalentu. Zabrakło odpowiedniej komunikacji. Chociaż to jest też trochę wina przepisów. Ariel został w Błękitnych i nie zrobił kroku do przodu. Przy obecnej, wąskiej kadrze Cracovii mógłby tam powalczyć o podstawowy skład. 

- Czyli co, nie można zwalać wszystkiego na działaczy Błękitnych, bo wykorzystują tylko słabość przepisów? 

- Ciężko mi się wypowiadać... Ale skoro PZPN wymyślił takie przepisy to kluby się ich trzymają i chcą ugrać dla siebie jak najwięcej. Pamiętajmy jednak, że mówimy o wychowanku. Warto w takich sytuacjach pokazać, że z danego klubu można dostać się do Ekstraklasy. Ariel w sparingach w Krakowie grał bez żadnych kompleksów, wyglądał bardzo dobrze. Ciekawe jakby wypadł w lidze, ale mam nadzieję, że o tym się jeszcze przekonamy. 

- Albo i nie. Czasami taka szansa trafia się tylko raz. 

- Wiem, ale patrzę pozytywnie w przyszłość. To bardzo poukładany chłopak. Jeżeli tylko otrzyma jeszcze jakąś korzystną ofertę to zrobimy wszystko, żeby tam trafił. 

- Na kogo jeszcze mocniej pan liczy? 

- Duży potencjał drzemie w Marcinie Staniszewskim, bramkarzu Puszczy Niepołomice. Ten sam rocznik co Bartek Drągowski, nikt inny w tym wieku na poziomie centralnym nie broni. W Miedzi Legnica jest jeszcze Mateusz Lis, ale gra na zmianę z Dawidem Smugiem. Kto jeszcze... Na pewno Michał Jakóbowski grający obecnie w Bytovii. Ma już za sobą debiut w Ekstraklasie w barwach Lecha Poznań. Lubi i potrafi grać jeden na jeden. Nie boi się ryzyka. 

- Niech pan jeszcze powie jak to jest z Richardem Guzmicsem z Wisły Kraków. Jest pana podopiecznym?

- Nie ukrywam, że mamy bardzo dobry kontakt i z pewnością kiedyś będziemy współpracować. Ale na razie musi wypełnić umowę ze swoim węgierskim agentem.   

- Czyli pomysł na jego dalszą karierę już jest?

- Może i jest, ale ten wspomniany kontrakt będzie ważny jeszcze przez półtora roku. Musimy poczekać. Zresztą na ten moment Richard bardzo dobrze czuje się w Krakowie. 

- Ma pan jeszcze „dobry kontakt” z jakimiś innymi ekstraklasowiczami?  

- Kilku się znajdzie, ale współpracujemy sobie nieoficjalnie (śmiech). 

Więcej na ten temat: Polska Wywiad Jakub Schlage