Czerwony diabeł

2015-01-30 14:49:17; Aktualizacja: 9 lat temu
Czerwony diabeł Fot. Transfery.info
Marcin Żelechowski
Marcin Żelechowski Źródło: Transfery.info

Widownia raczej nie przepada za bohaterami jednowymiarowymi, czystymi niczym łza, bez żadnej skazy.

Tłum uwielbia za to postaci wielowymiarowe, w których jest jednocześnie coś dobrego i złego. Charakternych, buntowniczych, zawsze idących pod prąd i mających coś do powiedzenia. W jednej chwili potrafiących szczerze zachwycić, a w następnej brutalnie sprowadzić na ziemię. Takich, jakim był Eric Cantona.

„Widzę, że świat staje się jednolity. Każdy musi być taki sam. Lubię ludzi, którzy są inni”

Cała jego kariera to gra, w zasadzie zabawa z widzem. Roy Keane opowiadał, że kiedy Cantona wybiegał na Old Trafford, to tak jakby należał tylko do niego. Mecze sprowadzał do teatru jednego aktora. Wychodził na boisko i robił show. Z charakterystycznie postawionym kołnierzykiem uwodził zgromadzonych sympatyków spektakularnymi golami, nieprzeciętnymi asystami albo dryblingami i wykreowanymi akcjami noszącymi często znamiona geniuszu.

Było w nim coś z prawdziwego artysty, niezliczoną ilość spotkań wzniósł na poziom niezapomnianych spektaklów. Nawet w sposobie w jaki celebrował zdobywanie bramek, było w nim coś z gwiazdora ekranu – wystarczy wspomnieć trafienie z Sunderlandem w ostatnim jego sezonie, kiedy obracał się wokół trybun z rozłożonymi rękoma, pokazując że to on tworzy to przedstawienie. A trybuny skandowały „Ohh! Ahh! Cantona!”.

To tylko jedna z odegranych przez niego scen. Grał swoją sztukę również wtedy, gdy kopał i wyzywał rywali oraz arbitrów, kiedy sprowokowany zaatakował kibica w trakcie pojedynku z Crystal Palace, czy podczas konferencji, gdy mówił o kutrze rybackim, mewach i sardynkach, a cała Anglia przez kolejne miesiące roztrząsała słowa zawodnika, doszukując się sensu w czymś, co sensu nie miało. Trzeba podkreślić, że w tym futbolowym fenomenie siedziała bestia, nieraz poskromiona, nieraz wolna i niepohamowana, niczym doktor Jekyll poza boiskiem i pan Hyde na murawie. 

„Kiedy mewy podążają za kutrem rybackim, robią to dlatego, ponieważ myślą, że sardynki zostaną wyrzucone do morza”

O dwóch twarzach Cantony wspominała prasa. Z jednej strony nieznającego dobrze języka, cichego i spokojnego obcokrajowca, z drugiej pyskatego rzezimieszka, co to nie uznaje żadnych reguł i jest ponad nimi. Ferguson odrzucał prośby dziennikarzy o wywiad z gwiazdorem Manchesteru, odpowiadając z nutką frustracji: „Mam szczęście, jeśli odezwie się do mnie”. W tej wypowiedzi niezmiernie łatwo jednak dostrzec ziarno drugiego, znacznie bliższego prawdy, znaczenia. Szkot zakazywał Francuzowi rozmów z mediami z obawy, że ten coś chlapnie niepotrzebnie i zrobi się z tego afera. 

Sir Alex nie próbował utemperować butnego zawodnika, po prostu się z nim dogadywał. Wiedział, że na murawie jest zdolny do wszystkiego, że może go zaskoczyć pozytywnie – dając drużynie błyskotliwość i kreatywność – albo negatywnie – pakując się w kłótnie z sędzią bądź przeciwnikiem, ewentualnie zwyczajnie go kopiąc i otrzymując upomnienie. „Król Eryk”, jak nazwali go fani w Manchesterze, pokazywał, jak niewiele dzieli geniusza od szaleńca.

Cantona był dopiero czwartym wyborem menedżera „Czerwonych Diabłów”, który jesienią 1992 poszukiwał napastnika. Na Wyspy przylatywał z łatką gracza nietuzinkowego, aczkolwiek trudnego w prowadzeniu, nieugiętego, porywczego buntownika, chadzającego wyłącznie własnymi ścieżkami. Wybuchowy charakter i czupurność nie pomagały Francuzowi w karierze. Zanim przybył do ojczyzny futbolu, kluby zmieniał sześciokrotnie, w żadnym - nie biorąc pod uwagę jego pierwszego zespołu Auxerre - nie wytrzymał dłużej niż sezon.

„Kto boi się rzucić kostką, nigdy nie wyrzuci szóstki”

Potrafił okładać pięściami kolegów z drużyny lub rzucać w nich korkami, kiedy ci krytykowali jego występy bądź sobie z niego żartowali. Umiał w trakcie meczu charytatywnego wykopać piłkę w tłum kibiców, rozerwać własną koszulkę i cisnąć nią o ziemię na znak dezaprobaty, wynikającej z decyzji trenera o ściągnięciu go z boiska. Potrafił przed kamerami złajać ówczesnego selekcjonera, Henri Michela, za to, że ten nie powołał go do reprezentacji na sparing z Czechosłowacją, mówiąc o nim, że jest najbardziej niekompetentnym szkoleniowcem jakiego zna, wartym tyle, co „worek gówna”. 

Zmieniał kluby niczym rękawiczki i gdziekolwiek wylądował, po kilku tygodniach mieli go dość. W Montpellier połowa zespołu głosowała za wyrzuceniem go z ekipy. Nie znosił arbitrów, co jak tłumaczył reporterowi ESPN, zaczęło się za młodu, gdy sędzia obrabował jego i przyjaciół w trakcie finału młodzieżowych mistrzostw kraju. Później umiał rzucić w jednego z nich piłką. A komisji dyscyplinarnej, każdemu z jej członków, powiedzieć prosto w twarz, że jest idiotą. Zawieszono go wówczas na trzy miesiące, a Cantona ogłosił zakończenie kariery. Wypoczywał na plaży, malował, słuchał muzyki, grał z synkiem. Do powrotu namówił go Michel Platini - który uważał się za jedynego rozumiejącego Erica w pełni - oraz jego psychoanalityk, doradzający mu wyjazd za granicę.

Jako zawodnik dojrzał dopiero w Manchesterze. Wcześniej nie chcieli go w Sheffield United oraz Liverpoolu, a w Leeds spędził jeden, mistrzowski sezon. Odchodził skłócony z menedżerem Howardem Wilkinsonem. Twierdził, że preferuje futbol przestarzały. Dopiero na Old Trafford rozwinął skrzydła. Trafił do nowocześnie, szybko i ofensywnie grającej ekipy. Dostał swobodę na boisku i mógł czarować widzów. 

„Nie gram przeciwko określonej drużynie. Gram przeciwko idei przegrywania”

I oczarował wszystkich. „Czerwonym Diabłom” dał pierwszy od 1967 roku tytuł mistrzowski. W następnych sezonach dorzucił kolejne trzy oraz dwa Puchary Anglii i trzy Tarcze Dobroczynności. Stał się pierwszym obcokrajowcem, który otrzymał nagrodę dla gracza roku ligi angielskiej. To w głównej mierze dzięki niemu Manchester United rozpoczął lata dominacji, zaczął erę jednego z najbogatszych, najpotężniejszych i najbardziej medialnych klubów na planecie. A Cantona przerodził się w pierwszą ikoną tego odrodzonego klubu. Tego wszystkiego dokonał człowiek kupiony za nieco ponad milion funtów.

Skrzydła, które mu tak urosły w „Teatrze Marzeń”, zyskały jednak również drugą, inną i nieco mniej pożądaną formę diabelskich. Dwuznaczna natura Francuza dawała ponownie o sobie znać. Mógł być natchnionym geniuszem, prowadzącym swój zespół do kolejnych trofeów - dziś umieszczanym przez fanów na samym szczycie panteonu jego największych dotychczasowych gwiazd - ale czasami zstępował na ziemię. Wówczas zmieniał się w ordynarnego oprycha.

Obrażał i znieważał sędziów oraz rywali, odgrażał się i oddawał kopniakami w zamian za szturchnięcia. Opluł sympatyka Leeds United. W spotkaniu FA Cup ze Swindon w 1994 roku walcząc o piłkę, nadepną na żebra leżącego już przeciwnika, za co wyleciał z murawy i został wykluczony na trzy mecze. Parę dni później dostał czerwoną kartkę w pojedynku z Arsenalem. Jego karę rozszerzono do pięciu gier.

„Nie uderzyłem go wystarczająco mocno. Powinienem uderzyć go mocniej”

Wszelkie granice przekroczył, atakując kibica ciosem rodem z kung-fu podczas pamiętnego wieczoru na Selhurst Park. Znalazł się w samym centrum burzy, prasa nazywała go „francuskim bękartem”, stał się czymś w rodzaju wroga publicznego numer jeden. Nic sobie z tego jednak nie robił. Gdy skazano go na dwa tygodnie odsiadki – potem karę zmieniono na 120 godzin prac społecznych – rozdawał z uśmiechem na twarzy autografy, a siedząc już w celi w towarzystwie swojego agenta, wcinał żarcie z McDonaldsa.
Niewspółmiernie z jego nieokiełznanym łobuzerstwem szła inteligencja oraz wszechstronność. Jakbyśmy znowu otrzymali zafałszowany obraz Francuza, który najzwyczajniej w świecie robił nas w konia. Z jednej strony wybryki i skandale ciągnęły się za nim nieustannie, z drugiej szatnia stawała się powoli za mała.

Fascynowała go poezja, zaczytywał się w dziełach filozoficznych, malował w stylu ekspresjonistycznym, słuchał muzyki anarchistycznych trubadurów, pisał teksty do piosenek, w czasie wolnym jeździł na polowania na ptaki lub występował w pokazach mody. Coraz mniej miejsca było dla samej piłki.

„Przestałem grać, ponieważ zrobiłem tyle, ile mogłem. Potrzebowałem czegoś, co fascynowałoby mnie, tak jak fascynował mnie niegdyś futbol”

Kilka lat po zakończeniu kariery piłkarskiej pytany przez dziennikarkę „The Guardian” Amelię Gentleman o to, czy ogląda jeszcze mecze, odpowiadał: „Nie. Lubię zostać w domu i tworzyć kino w mojej głowie”. Z kolei na pytanie o to, jak spędza wolny czas, opowiadał: „Próbuję różnych form, by wyrazić siebie. Umarłbym bez tego. Szukam abstrakcyjnych sposobów wyrażania rzeczywistości”. O zainteresowaniu filozofią mówił: „Czytałem dużo Sokratesa na trzeciej stronie The Sun”. 

„Teatr Marzeń” porzucił na rzecz szklanego ekranu i desek teatralnych. Boiskową batalię z rywalem zastąpił, jak stwierdził, na walkę z samym sobą, której doświadcza na scenie. Wyjaśniał, że potrzebował zmian, że było to dla niego swego rodzaju wybawieniem.  Ucieczką przed alkoholem i narkotykami, przed rzeczami, które dręczą jego rówieśników w pierwszych chwilach na piłkarskiej emeryturze. „Jeśli masz tylko jedną pasję w życiu – futbol – i oddajesz się jej z wykluczeniem wszystkiego innego, to staje się to bardzo niebezpieczne. Kiedy przestajesz grać, to tak jakbyś umierał. Śmierć tej aktywności, jest śmiercią samego siebie” – wykładał na łamach „The Guardian”.  
 
Mógł jedynie żałować, że nie wytrwał dwóch lat dłużej. Jego kariera przypomina bowiem urwany w pewnym momencie film, bez dalszego ciągu, bez zakończenia i puenty. Jego wspaniała kariera budzi niedosyt, bo nie została należycie ukoronowana. Równy rok po tym, jak zawiesił buty na kołku, reprezentacja sięga po mistrzostwo świata, a dwa wiosny dalej Ferguson i jego podopieczni zdobywają upragniony puchar Ligi Mistrzów. Dwa najważniejsze trofea dla każdego gracza byłyby na wyciągnięcie jego ręki, gdyby sprawy potoczyły się trochę inaczej. 

„Nie jestem człowiekiem, jestem Cantona”

Sam Cantona niczego nie żałuje, żadnej decyzji, której podjął w swoim życiu. Tłumaczy, że patrzenie wstecz nie ma sensu, że należy spoglądać do przodu. Francuz oddał się więc w wir nowych pasji i wrażeń. Występował w filmach, debiutował w teatrze, grał w piłkę na plaży, fotografował, został dyrektorem sportowym New York Cosmos, nakręcił dokument pod tytułem „Futbol oraz imigracja – sto lat wspólnej historii”.

Zajął się polityką. Chciał kandydować na prezydenta i wzywał do społecznej rewolucji. Nawoływał, żeby ludzie wyciągali pieniądze z banków, bo w ten sposób najłatwiej obalić system. W międzyczasie został oskarżony o napaść i aresztowany. I nadal powtarza, że jego wielkim marzeniem jest poprowadzenie któregoś dnia „Czerwonych Diabłów”. Choć Francuz profesjonalne kopanie piłki porzucił prawie dwie dekady temu i od tego czasu niewiele uwagi poświęcał futbolowi, to nadal trzyma (czerwonego) diabła za skórą.

KAMIL KAŹMIERCZAK