Ekonomiczny styl jazdy. W Zagłębiu nie chcą depnąć na gaz
2017-09-16 11:59:54; Aktualizacja: 7 lat temuChłód i wyrachowanie biją od nich na kilometr, ale w żaden sposób nie idzie to w parze z konkretami. A szkoda, bo możliwości ofensywnych nikt nie może im odmówić.
To nawet nie jest tak, że w Lubinie boją się wskoczyć na wyższe obroty. Oni od dłuższego czasu zwyczajnie zaprzestali tego robić. Widoczną dominację zamienili na spokojne prowadzenie gry, któremu zdarza się wymykać spod kontroli. Ba, ten spokój często przyjmuje skrajne formy w postaci całkowitego lub częściowego oddania inicjatywy rywalowi. Zemściło się to z Wisłą Płock, która nie dała sobie podciąć skrzydeł i ostatecznie wywalczyła remis, podobnie było z Arką, która otrzymała spore pole manewru (inna sprawa, że za bardzo nie potrafiła z tego skorzystać). Podopieczni Stokowca faktycznie bardzo dobrze się ustawiają i potrafią szybko zaryglować dostęp do własnego pola karnego (nawet, jeśli wcześniej pozwolili przeciwnikowi na zbyt dużo w okolicach „szesnastki”), ale już wyprowadzanie piłki jest pozbawione jakiegokolwiek zdecydowania.
Zbugowane 3-5-2Popularne
Ustawienie Zagłębia nie tylko na papierze prezentuje się całkiem solidnie, ale także na boisku, gdzie praktycznie każdy zawodnik zna swoje miejsce i jest w pełni świadomy obowiązków na dane spotkanie. Nie brakuje szybkich powrotów do obrony, czy kompletnego obwarowywania pola karnego, które umożliwiają sprawne minimalizowanie zagrożenia. „Miedziowi” do pewnego momentu bardzo dobrze radzili sobie z kryciem przeciwnika i to głównie za sprawą liczebności i odpowiedniej komunikacji.
Prym w meczu z Arką wiódł Kopacz, wykorzystując odpowiedni moment na doskok do rywala – nie był zbyt widoczny w swoich działaniach, preferował załatwianie spraw bez szumu i echa. I wszystko było dobrze do momentu pozornie nie tak groźnej akcji (warto zaznaczyć, że dużo ich nie było). Stały fragment, wrzutka i zamieszanie, które stało się gwoździem do trumny. Już nawet nie chodzi o brak porozumienia na linii Jach – Polacek, bo w dużej mierze była to kwestia niefortunnej interwencji, a o to, w jaki sposób Zbozień odkleił się od defensywy lubinian. Matuszczyk pozwolił mu na wywalczenie miejsca w polu karnym, po czym biernie obserwował wydarzenia. Rozpaczliwie interweniować próbował jeszcze Balić. Analogiczna sytuacja miała miejsce tydzień temu, gdy płocczanie złapali kontakt. Tylko, że tym razem doszło do rozprężenia w nieco innej sferze, bo w momencie kontrataku. Podopieczni Stokowca pozwolili Vareli na uruchomienie szarżującego flanką Merebaszwilego i zamiast skupić się na tym, co w tym momencie dzieje się w ich polu karnym (a działo się dużo), to wszyscy (Guldan, Kopacz, Balić, Kubicki) podążyli wzrokiem (towarzyszył mu balans ciała) za Gruzinem. Wykorzystał to Piątkowski, któremu wystarczyło dobrze uderzyć w piłkę – nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Takie proste i nagłe błędy są powszechne w meczach Zagłębia, nawet pomimo bardzo konkretnego ustawienia i powszechnego zrozumienia. Można jednak odnieść wrażenie, że „Miedziowi” mogliby tego uniknąć, gdyby w określonych momentach spotkań nie oddawali inicjatywy. Pozwalają przeciwnikowi utrzymywać się przy piłce, badać grunt, organizować atak pozycyjny, a co za tym idzie odkrywają swoje słabe strony. Mało tego, brakuje pazerności, żeby to przerwać i przywołać go do porządku, zaakcentować swoją pozycję. Wydawało się nawet, że taki jest zamysł Stokowca – wykorzystanie atutów niewielkim nakładem energii (krótko: bez szarżowania), ale chyba coś nie funkcjonuje tak, jak powinno, skoro błędy są powtarzalne. Pojawia się spory paradoks, bowiem Zagłębie dysponuje niezłym potencjałem w ofensywie.
Wbudowany tempomat
„Miedziowi” świetnie organizują się w centralnej strefie, ale nijak nie potrafią tego przełożyć na konkrety w ataku. Wystarczyło rzucić okiem na ich ustawienie w momencie, gdy Arka usiłowała wprowadzić piłkę do gry. Starzyński, Matuszczyk i Pawłowski oraz Świerczok rozstawiali się w kwadracie po obwodzie środkowego koła, co umożliwiało przede wszystkim zawężenie pola gry przeciwnikowi, ale także łatwość odbioru i przejścia do ofensywy. Nie brakowało także wsparcia ze strony Kubickiego. Oczywiście trzeba było spełnić odpowiednie warunki, żeby w ogóle coś takiego mogło zaistnieć. I rzeczywiście, Zagłębie dysponowało sporą wymiennością pozycji. Najwyraźniej było to widoczne na przykładzie wyjść flanką Czerwińskiego przy jednoczesnym wycofaniu Świerczoka i Pawłowskiego – ta dwójka zagarniała część defensorów Arki, dzięki czemu wahadłowy miał znacznie więcej przestrzeni.
Problem nie ograniczał się do samej powtarzalności takiego manewru, a bardziej braku jakiegokolwiek wsparcia. Prostopadłe piłki Starzyńskiego w dalszej części ataku były rzadkością (2-3 nieudane próby na Pawłowskiego), Świerczok wielokrotnie był osamotniony i musiał wdawać się w drybling z kilkoma przeciwnikami. Nie było zdecydowanego sygnału do stłamszenia przeciwnika. Zagłębie mecz rozgrywało w jednym tempie. Traciło czas i energię na rozgrywanie wszerz boiska, zamiast zdobywać teren i uruchamiać dobrze ustawionych zawodników z przodu. Za każdym razem przy wprowadzaniu piłki do gry kibice byli sprowadzani na ziemię: gra nie była dynamiczna, ograniczała się do strefy obronnej. Taka bojaźń przed podkręceniem obrotów wydawała się być kompletnie irracjonalna zwłaszcza w obliczu Arki, czy wcześniej Wisły Płock, których obrony nie grzeszą stabilnością i bardzo łatwo, właśnie przyspieszając, można je wymanewrować. Źródło wszystkich problemów Zagłębia nie leży w ustawieniu (wręcz przeciwnie, ono oferuje szeroki wachlarz wariantów taktycznych), a samym podjęciu decyzji o ataku. Co prawda było widać jakieś niemrawe zalążki przyspieszenia, zwłaszcza w bocznych sektorach (Czerwiński, Kubicki, Guldan), ale to wszystko na granicy połów i bez kontynuowania gry na tym wyższym biegu. Na palcach jednej ręki można było policzyć sytuacje, gdy faktycznie Zagłębie skonstruowało je od A do Z, zmieniając tempo i wykorzystując swoje atuty. Głównie w drugiej połowie, przy udziale Czerwińskiego i Pawłowskiego.
Ten tempomat nie przestawał działać nawet w samej końcówce meczu, gdy Stokowiec zdecydował się na (jak się wydawało) dość ofensywne zmiany. Balić zastąpił Woźniaka, za Pawłowskiego na murawie zameldował się Tuszyński. Obecność zwłaszcza tego drugiego mogła być kluczem do zwycięstwa. Zagłębiu brakowało silnego napastnika, który utrzyma się na nogach nawet pod naporem przeciwnika, zastawi się z piłką i wreszcie, wykorzysta swoje walory fizyczne. Szkoleniowiec miał jednak nieco inny plan. Pierwsza zmiana na boisku wyglądała jak 1:1, bo Woźniak operował na całej długości boiska ze wskazaniem na powroty do defensywy, a Tuszyński cofał się po futbolówkę aż pod linię obrony. W tym momencie nie było nikogo, kto zastąpi go w ataku. To rozwiązanie miałoby jeszcze jakąś rację bytu, gdyby później sam nie musiał szarżować w pole karne. Nie trzeba chyba podkreślać, że nie należy do szybkościowców. Pojawiał się także niezrozumiały wariant z wypuszczaniem na szpicę Kubickiego, podczas gdy dwójka napastników (chociaż Woźniaka trudno zaklasyfikować do jakiejkolwiek grupy) pozostawała w bocznym sektorze boiska. Zaskoczenie będzie jeszcze większe, gdy dołoży się sam przebieg akcji bramkowej. Gol wyrównujący padł dzięki świetnej współpracy w polu karnym na linii Świerczok-Tuszyński (połączenie techniki z siłą), przy wsparciu Kubickiego (świetna wrzutka). Nie pomijałabym także roli Woźniaka, który wcześniej niestrudzenie próbował coś zdziałać na flance.
Mimo wszystko trener Stokowiec nie rezygnuje z tempomatu i ekonomicznej jazdy, uporczywie trwając w tym chłodzie i wyrachowaniu. To wszystko byłoby jak najbardziej w porządku, gdyby „Miedziowi” faktycznie potrafili wykorzystać jedną, dwie zabójcze kontry i wrócić do kontroli nad spotkaniem. Tylko, że to znowuż prowadzi do jeszcze większego zmniejszenia marginesu błędu i bardzo solidnych fundamentów. A nie jestem pewna, czy w tym momencie można w ogóle o tym mówić.