Futbol w stanie zawieszenia. Jeden problem Lecha odsłania kilka następnych
2017-09-25 16:37:52; Aktualizacja: 7 lat temuZaczyna się niewinnie, bo od braku komunikacji na skrzydle, by za chwilę uzupełniło go nieporozumienie środkowych pomocników i wreszcie, opóźniona reakcja na podanie uruchamiające.
Destabilizacja w poszczególnych sektorach Kolejorza zbiera potężne żniwo. Gdyby ktoś całkowicie niezaznajomiony z tematem obejrzał tylko mecz ze Śląskiem, musiałby przetrzeć oczy ze zdumienia na wieść, że ta drużyna jeszcze tydzień temu była liderem, a w tym momencie nadal utrzymuje z nim kontakt. Lecha ogląda się po prostu źle. Już mniejsza o liczbę oddawanych strzałów, która od kilku dni krąży po sieci, pal sześć niedokładność przy rozprowadzaniu ataku na flankę. To wszystko jest konsekwencją groźniejszej choroby zakaźnej, z którą od dłuższego czasu zmaga się trener Bjelica: w jego drużynie brakuje chociaż jednego, naprawdę solidnego punktu, na którego bazie można by było coś zbudować.
Efekt śnieżnej kuli
Śląsk wykonał kawał solidnej roboty, ale nie dokonał żadnej, potężnej rewolucji (co oczywiście nie umniejsza osiągnięciom zespołu w tak krótkim czasie). Sęk w tym, że wystarczyło zagrać solidny i poprawny mecz, żeby całkowicie rozłożyć Kolejorza na łopatki. Klucz do sukcesu leżał w zwartym, konkretnym ustawieniu i szybkiej reakcji na wydarzenia meczowe. A chyba nawet bardziej w tym drugim, bowiem podopieczni Urbana bardzo szybko poczuli krew na skrzydle.Popularne
Kwintesencją problemów Lecha była gra bocznych obrońców, która przy okazji uwypuklała inne, trochę mniejsze dolegliwości. Mowa o całkowitym braku chemii na linii Dilaver-Makuszewski. Skrzydłowy nie tylko nie wracał do obrony pozostawiając kolegę bez żadnego wsparcia, ale brakowało wyjścia do podania przy wprowadzaniu piłki do gry. Nie trzeba było długo czekać aż wrocławianie połapią się w sytuacji i zwietrzą swoją szansę właśnie w tamtym sektorze. Pich (a także Piech) potrafił z łatwością wywalczyć sobie miejsce w przestrzeni pomiędzy dwoma zawodnikami Kolejorza i wykazać gotowość do podania. Jak łatwo można się domyślić: reakcji ze strony Lecha na próżno było wypatrywać. Makuszewski nie zaczął wracać do linii defensywy, a Dilaver nie wymuszał wsparcia na swoich kolegach podchodząc do nich bliżej.
Patową sytuację z powodzeniem wykorzystywał Śląsk, który upodobał sobie tamten sektor z jeszcze jednego powodu. Chociaż poznaniacy grali dwójką defensywnych pomocników, to żaden z nich nie realizował swoich nominalnych obowiązków. Tetteh i Trałka byli ustawieni bardzo blisko siebie w środkowej strefie boiska, przez co nie zapewniali wsparcia dla bocznych stref w momencie ataku wrocławian – a trzeba przyznać, że gospodarze grali nie tylko dynamicznie, ale przede wszystkim wykorzystywali liczebność i wymienność pozycji. Nawet jeśli założenia na to spotkanie były zupełnie inne (czyli Trałka wychodzący na prostopadłe piłki do ataku), to po kolejnej akcji przeprowadzonej flanką, któryś z defensywnych graczy mógłby zareagować i zejść do pomocy Dilaverowi czy Situmowi.
Sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby Śląsk nie był w tym aspekcie powtarzalny i spróbował raz, czy drugi przebić się flanką. Jeszcze wtedy można by było pojąć, że Lech nie ma zamiaru zmieniać schematu z tak błahego powodu. Tylko że akcje wrocławian z każdą, kolejną minutą nabierały animuszu – nie brakowało celowości. Tym mocniej rzucało się to w oczy, ponieważ podopieczni Urbana nie mieli najmniejszych trudności, żeby znaleźć wolną strefę pomiędzy defensorami Kolejorza. Bardzo chętnie zachodzili Nielsena od wewnętrznej strony, wykorzystując opóźnioną reakcję Dilavera. Oczywiście to też zasługa bardzo dobrej komunikacji pomiędzy zawodnikami i wyczuciem, w którym momencie należy wyskoczyć do podania. Podobnie było w kwestii przygotowanych i wymierzonych strzałów sprzed pola karnego. Śląsk za każdym razem miał mnóstwo miejsca i czasu, żeby spokojnie ocenić sytuację i uderzyć w kierunku bramki Lecha.
Tempo niezależne od wyniku
W grze wrocławian można było dostrzec konkretne fazy rozwojowe akcji ofensywnych, które pozostawały w wyraźnym kontraście do postawy poznańskiego Lecha. W momencie próby rozegrania przeciwnika, piłkarze Śląska ustawiali się w dwie solidne linie zachowując między sobą odpowiednie odległości tak, że trudno było wcisnąć się w te szczelne zasieki, czy posłać w ich kierunku prostopadłą piłkę. Płynne przejście do ataku również nie stanowiło większego problemu. Podopieczni Urbana starali się być o co najmniej krok przed swoim rywalem – stąd te wyjścia do podania w momencie, gdy futbolówka poruszała się jeszcze w obrębie linii obrony. Taka konsekwencja jeszcze mocniej uwypuklała problemy poznaniaków.
Bowiem nie ograniczały się one jedynie do linii defensywnej i wydarzeń jej towarzyszących. Lechici nie mieli absolutnie żadnego pomysłu na zawiązanie akcji ofensywnych. Jeszcze na początku meczu wydawało się, że głównym ośrodkiem gry będzie boczny sektor i dwójka Dilaver-Makuszewski, ale ten bastion szybko skapitulował przez problemy z komunikacją i wyrwę, w którą z powodzeniem wklejali się podopieczni Urbana. Wcale nie wyglądało to lepiej na przeciwległej flance, chociaż z założenia była usposobiona bardziej ofensywnie (Situm-Jevtić; pierwszy nie wiedział na czym ma się skupić, a drugi jeszcze nie do końca czuł grę po kontuzji). Nie było do końca jasne, kto jest odpowiedzialny za odbiór piłki w środkowej strefie przez niesprecyzowaną funkcję TeTrałki, więc pozostawała stricte ofensywna dwójka. Tylko że i tutaj trudno było o jakikolwiek optymizm.
Majewski po raz kolejny wyglądał tak, jakby nadawał na zupełnie innych falach niż jego koledzy. Kiedy trzeba było zagrać szybciej, on bezsensownie holował piłkę i umożliwiał przeciwnikowi powrót na pozycję i odwrotnie, gdy nie istniała żadna szansa powodzenia dokładnego podania, natychmiast pozbywał się futbolówki. Częściej jednak poruszał się w zupełnie innym sektorze boiska niż go w ogóle oczekiwano (nie zajmował się ani kreacją gry, ani ścisłą współpracą z Gytkjærem). Pomocnik stanowił personifikację zagubionego tempa poznańskiego Lecha.
Chociaz trener Bjelica dokonał bądź co bądź ofensywnych zmian, to w żaden sposób nie przełożyły się one na jakąkolwiek poprawę w grze jego podopiecznych. Zaraz po przerwie na murawie zameldował się Nicki Bille, chociaż trudno obarczać Gytkjæra odpowiedzialnością za słabą grę w ataku. Duńczyk wykonywał ruch do piłki, zwykle schodził na bliższy słupek i co najważniejsze, potrafił odkleić sie od przeciwnika i wywalczyć sobie dogodną pozycję. Inna sprawa, że w ogóle nie dostawał podań. Ba, śmiem twierdzić, że jeśli ktoś miał strzelić bramkę, to własnie on. Obecność Barkrotha i Raduta również nie wpłynęła na stan gry, nawet pomimo że oznaczała ingerencję w układ linii obrony. Lech przeszedł na grę z trójką obrońców z Dilaverem w centralnym miejscu (również z nieznanych powodów). Podopieczni Bjelicy nie tylko nie zaczęli grać szybciej, ale jeszcze mocniej odbiło się to na płynności za sprawą problemów komunikacyjnych.
To nie jest tak, że lechici zmagają się z jedną chorobą i wystarczy zaaplikować lek na nią, żeby wszystko wróciło do normy. Do głównego problemu, jakim jest brak komunikacji, podoklejały się mniejsze doprowadzając do wytworzenia potężnej, śnieżnej kuli, która z każdym meczem pochłania coraz więcej. Ten proces można zahamować i to wcale nie nakładem wielkich środków: zamiast nieustannej wymiany poszególnych elementów, wystarczą stabilizacja i długofalowa strategia. Tak, żeby zawodnicy wreszcie mieli szansę się ze sobą dotrzeć.