„Miedziowi” w poszukiwaniu utraconego tempa
2017-08-13 19:51:47; Aktualizacja: 7 lat temuPierwszy kwadrans meczu z Lechem. Czerwiński rozkłada ręce w błagalnym geście. Sygnał jest jasny – „zagrajcie do mnie szybko, natychmiast”. Raz, drugi, trzeci… Nic się nie zmienia.
Plastyczne ustawienie wcale nie jest gwarantem dynamiki. Przekonało się o tym Zagłębie Lubin, które pomimo wyraźnych zmian zarówno pod względem personalnym, jak i taktycznym, wciąż nie jest w stanie złapać odpowiedniego rytmu i przede wszystkim, utrzymać go na dłużej. Wiele nie potrzeba, żeby wywołać efekt domina. Właściwie wystarczy jeden wadliwy element, który funkcjonuje w zupełnie innym tempie lub kilka mniejszych rozmijających się na płaszczyźnie komunikacji, żeby pogłębić niestabilność gry.
Asymetria
Między przeciwległymi flankami „Miedziowych” trudno było wypatrywać jakichkolwiek zależności. Podczas gdy Czerwiński samodzielnie (na tyle, na ile się oczywiście dało) starał się narzucać tempo akcjom w bocznym sektorze, tak Dziwniel pozostawał całkowicie niewzruszony na starania kolegów. Zostawał w tyle, ale bynajmniej nie stanowił realnego wsparcia dla defensywy mając ogromny problem z oceną sytuacji. Brakowało mu wyczucia i zamiast ustawiać się względem rywala, wybierał warianty „najbezpieczniejsze” (i to nie dla drużyny). Najwyraźniej było to widoczne na przykładzie pojedynków z Makuszewskim.Popularne
Już sama akcja bramkowa uwypukliła większość problemów komunikacyjnych lubinian. Guldan dał się łatwo ograć, a później nie nadążył za Šitumem, który tym samym miał masę miejsca, żeby oddać strzał. Groźnie byłoby także, gdyby zdecydował się na podanie, bowiem Dziwniel w ogóle nie patrzył, gdzie w tym momencie jest Makuszewski i pozostawił mu pełne pole do popisu.
Pojedynek 1 na 1. Już sam sposób krycia (jakby od zawietrznej) daje dużo do myślenia, co do postawy defensora. Nie wiedział, w którym momencie powinien doskoczyć do przeciwnika. W efekcie, zachowując "bezpieczną" odległość, umożliwiał szybkiemu skrzydłowemu swobodną szarżę w pole karne.
Trener Stokowiec nie ma jednak w tej kwestii związanych rąk. W samej końcówce meczu na placu boju zameldował się Balić, który pokazał, że wariant symetryczny ma rację bytu. W przeciwieństwie do Dziwniela, jego gra była zbliżona do tej właściwej Czerwińskiemu, ale z jeszcze większym wskazaniem na ofensywę. Od razu w momencie, gdy piłka była wprowadzana do gry, 27-latek biegł wyżej trzymając się linii bocznej. Oczekiwał na szybkie podanie uruchamiające, ale nie był mu potrzebny żaden sygnał do ataku - bez uprzedzenia wrzucał wyższy bieg, przez co nie można było mówić o czytelności reakcji. Korzyści były natychmiastowe. Saša zwiększył liczebność zawodników w ataku i poprawił współpracę w defensywie. W 85. minucie można było zauważyć zalążek płynności na poziomie komunikacji z Kubickim - pole gry lechitow zostało natychmiast zawężone.
To wszystko oczywiście nie oznacza, że Czerwiński ma być traktowany jako wzór do naśladowania czy jakieś wyraźne odniesienie. 24-latek nie rozegrał idealnych zawodów, ale kilkakrotnie starał się wyemitować pozytywny impuls, zmusić do działania i szybszej gry. Domagał się piłki „na już”, a otrzymywał coś zupełnie odwrotnego. Jeszcze na samym początku meczu był liderem bocznego sektora Zagłębia i mając wsparcie ze strony Woźniaka oraz Starzyńskiego, to on wychodził zdecydowanie najwyżej. Po kilku takich próbach zaangażowanie ustąpiło miejsca zniechęceniu, które było spowodowane niemrawą postawą reszty drużyny. Czerwiński zaczął uporczywie ścinać do środka, co uwypukliło kolejny problem: w tym momencie nie było nikogo, kto zająłby się oskrzydleniem, wyszedł na obieg i pociągnął akcję do linii końcowej. Lechici bardzo szybko przyzwyczaili się do manewru z zejściem w centralne sektory.
Okiełznać tempo
Asymetryczne flanki nie stanowiły jednak największego problemu lubińskiego Zagłębia. Na czele kłopotów wypadałoby umieścić decyzyjność, a raczej jej brak. Ileż to razy w ciągu meczu ofensywa zwalniała mając na nodze naprawdę dobrą piłkę i atut timingu po swojej stronie.
Chociaż samo ustawienie było bardzo solidne, to zespół nie wykorzystywał wszelkich dobrodziejstw z niego wpływających. Istniały dwie możliwości: albo podanie było na tyle czytelne, że w ogóle nie docierało do adresata, albo akcja traciła na tempie już w momencie zagrania. Przede wszystkim gra przebiegała bardzo wolno. Nie było jakiejś spirali nakręcanej przez poszczególnych zawodników, wzajemnego zmuszania do działania - gdy istniała możliwość szybszego podania, akcje raptownie zwalniały, futbolówka była wycofywana, a Lech miał czas, żeby się dobrze ustawić.
Decyzje były podejmowane o co najmniej pół tempa zbyt wolno. Najlepiej było to widoczne na przykładzie dwójki napastników. Obroty Woźniaka momentalnie spadały, gdy dostawał futbolówkę do nogi. Zachowywał się jak niedoświadczony kierowca, który po wyprzedzeniu jest tak przerażony tym, co się dzieje, że natychmiast zwalnia. Świerczok zwlekał z podaniem do wielokrotnie nieźle ustawionego Jagiełły balansującego na granicy spalonego. Nie wydaje się jednak, że była to w stu procentach ich i tylko ich wina. Cała gra była niesamowicie schematyczna i szarpana, atak nie miał realnego wsparcia. Bardzo rzadko zdarzało się także, żeby „Miedziowi” decydowali się na precyzyjną piłkę prosto z linii obrony. Tak było m.in. w 28. minucie, gdy Kopacz uruchomił flankę, Jagiełło wyjątkowo sprawnie odegrał na jeden kontakt, a Świerczok wygrał pojedynek z Janickim i jeszcze oddał groźny strzał, który obił poprzeczkę. Akcja była dynamiczna, ale na przestrzeni całego spotkania stanowiła wyjątek. Typowe rozegranie nie istniało – żaden zawodnik nie był odpowiedzialny za wybranie kierunku gry, narzucenie rytmu. Na próżno było wypatrywać przyspieszenia w postaci prostopadłego podania, które przetnie defensywę Kolejorza. Wspomniany wcześniej Jagiełło nie za bardzo potrafił odnaleźć jedno tempo gry ze Starzyńskim przez co brak precyzji był na porządku dziennym, a co za tym idzie, nie można było mówić o sprawnej łączności z flanką. Można było nawet odnieść wrażenie, że brakuje typowych skrzydłowych i spoidła w środkowej strefie. Zmiana ciężaru gry była fizycznie niemożliwa przez układ Czerwiński-Dziwniel. W 58. minucie Świerczok chciał dograć do tego drugiego, przed którym wytworzyła się istna autostrada, ale akcja zakończyła się zanim tak naprawdę zaczęła, bo obrońca nawet nie wystartował do piłki. I znowuż, po raz kolejny, trener Stokowiec ma w swoich szeregach zawodników, którzy mogą to zmienić.
Wystarczyło spojrzeć na ostatni kwadrans, gdy na placu boju zameldowali się Pawłowski, Balić i Buksa - niedokładność nie została wyeliminowana, ale Zagłębie grało znacznie szybciej i mniej schematycznie. Ok. 75. minuty po świetnym odbiorze tego ostatniego w środku pola, „Miedziowi” wyszli trójką do ataku i naprawdę brakło niewiele, żeby Pawłowski dostawił nogę i wpakował piłkę do siatki.
To wszystko można umieścić na osi nieskomplikowanego ciągu przyczynowo-skutkowego. Środek pola musi nauczyć się płynności w przechodzeniu z ataku do obrony, żeby w obliczu kontrataku nie zapominać o wsparciu i odwrotnie, by zwiększyć siłę rażenia. Takie mechanizmy przychodzą z czasem, ale wymagają rzetelnej pracy całej drużyny. Z tej prostej przyczyny, Zagłębie może, ale wcale nie musi odzyskać lekkość, którą imponowało, a o której już niewielu pamięta. I możliwe, że wtedy uda się przywrócić już raz utraconą nagrodę: tempo.