Niesamowita koncentracja i wielka rozwaga: zwycięstwo Lecha na trudnym terenie
2015-10-25 19:39:11; Aktualizacja: 9 lat temuLech wywiózł 3 punkty z Warszawy i udowodnił, że z cierpliwości można wykuć prawdziwy klucz do sukcesu, a defensywne usposobienie to wcale nie taki głupi pomysł.
Poznańska eksplozja radości
Lech nie mógł rozpocząć tego meczu w lepszy sposób. Już po początkowej organizacji w bocznych sektorach boiska widać było, że jest pozytywnie naładowany i zależy mu na zwycięstwie jak na niczym innych. Kropką nad „i” postawioną ponad pierwszą falą niezłej gry była bramka z 8. minuty, która pokazała pełen luz graczy „Kolejorza”.
Popularne
Maciej Gajos świetnie odwrócił się z piłką w środkowej części boiska mając na plecach Jodłowca i Bereszyńskiego, wytrzymał ciśnienie, dobrze ocenił, gdzie w tym momencie znajduje się wysuwający się na pozycję Hamalainen i posłał do niego fenomenalne podanie. Fin wykorzystując niefrasobliwość i pełne rozkojarzenie Rzeźniczaka, wyszedł na niemalże czystą pozycję i podcinką posłał piłkę ponad bezradnym Kuciakiem, który jeszcze próbował wybronić ten strzał, ale futbolówka śmignęła mu po rękawicy. Całość akcji uwidoczniła nie tylko próbkę kunsztu organizacyjnego i zabójczą skuteczność Lecha (była to jego pierwsza okazja), ale i wyluzowanie podopiecznych Urbana. Byli skoncentrowani na celu głównym, ale przy tym potrafili pobawić się piłką, wyczuć ją i otworzyć wynik konfrontacji.
Optyczna przewaga Lecha
Jeśli tak wygląda „Kolejorz”, który „jest sobą” (wedle słów Urbana), to kim był w końcówce rządów Skorży? Lechici cieszyli się z możliwości rozgrywania.
Wszystko zaczęło się od dobrego zagęszczania boków boiska, gdzie kilku graczy od razu doskakiwało do odbioru i w kwadracie przesuwało futbolówkę pomiędzy poszczególnymi częściami formacji. Był to jeden z wielu symptomów naprawdę dobrze zorganizowanej gry lechitów. Pozytywny ładunek wraz z każdym dotknięciem piłki przesuwał się po całej drużynie nie tracąc przy tym na swojej mocy. Ba, on cementował już nie-chaotyczne szeregi poznaniaków. Szczególnie dobrze wyglądało nastawienie Pawłowskiego, któremu zdecydowanie spodobała się rola kapitana. Pomocnik napędzał swoją ekipę, ciągnął do przodu, poruszał się po całej szerokości boiska, a przy tym mocno pokazywał się do gry. W 33. minucie znalazł się niemalże w sytuacji sam na sam z Kuciakiem, ale jego strzał z woleja świetnie wyciągnął bramkarz Legii. Podobnie miała się kwestia podpalonego Lovrencsicsa, który na to spotkanie wyszedł chyba z gorączką palącej żądzy zniszczenia Legii, bowiem nie dość, że bardzo silnie rwał do przodu, to jeszcze jego dośrodkowania były energiczne, po brzegi wypełnione boiskową złością.
Pomimo dobrego ustawiania się na murawie, lechici mieli pewne problemy z wyprowadzaniem kontr. Po strzelonej bramce nieco się cofnęli i skupili się na maksymalizacji koncentracji na defensywie, by w głupi sposób nie pozwolić Legii na wyrównanie. Wymusiło to upatrywanie swoich szans w dziurach obrony „Wojskowych” (lub, jak kto woli – wyrwie, która materializowała się w środku pola) i szybkie przemieszczanie się pod pole karne Kuciaka. Wszystko wyglądało nieźle do momentu kluczowego podania. Wówczas Lech nie wyrabiał tempa, które sam sobie narzucił i nie za bardzo był w stanie ponownie zagrozić twierdzy warszawiaków. Wyglądało to tak, jakby czuł grę, ale jeszcze nie do końca wytrzymywał pod względem jakościowym.
To, co zasługuje na szczególną uwagę, leży jednak w samym nastawieniu poznaniaków. Grali szybko, pewnie, bez wahania i bez większego upiększania. Nie bali się odważnych wejść, od razu oceniali sytuację. Przerzuty, które miały na celu przeniesienie ciężaru gry jak ten Douglasa, może nie były zbyt częste, ale uwidaczniały pomysł na grę Lecha. Pomocne okazywało się wyższe ustawienie boków obrony, które tym razem nie zapominały o powrotach na nominalne pozycje. Nieco słabiej prezentował się Ceesay, który gubił piłki, odpuszczał Kucharczyka i pozostawiał mu sporo miejsca do dośrodkowania. Był jednym z najsłabszych ogniw „Kolejorza”. To właśnie on w 27. minucie był odpowiedzialny za rajd legionisty zakończony próbą loba – pozostała część obrony Lecha zameldowała się na posterunku.
Wykorzystany limit rożnych i rażąca nieskuteczność
W tym czasie legioniści nie za bardzo potrafili odnaleźć się na murawie. Owszem, upatrywali swoich szans w ataku pozycyjnym, starali się rozmontować defensywę Lecha, ale nie wiedzieli, z której strony da się ją ukąsić. Podopiecznym Czerczesowa nie można było odmówić zaangażowania, ale ich rażąca niedokładność była bardzo bolesna dla wszelkich entuzjastów klubu ze stolicy. Serię niewykorzystanych okazji rozpoczął Jodłowiec w 11. minucie, gdy otrzymał płaskie podanie i chybił z kilku metrów, a następnie wszystko potoczyło się lawinowo. „Wojskowi” mieli swoją przeciągłą chwilę stałych fragmentów gry (w całej pierwszej połowie mieli ich aż 8), gdy masowo, z narożnika boiska wrzucali piłki w pole karne Buricia, ale za każdym razem defensywa gości zachowywała czujność. Widząc, że lokomotywę trudno podgryźć z tej strony, Nikolić zdecydował się na strzały z dystansu, ale i one zmierzały koło twierdzy Bośniaka (ewentualnie wyciągał się jak struna i kontynuował niezłą passę, która narodziła się w trakcie meczu z Fiorentiną).
Trzeba przyznać, że zdecydowanie najgroźniej było po zameldowaniu się na murawie Guilherme, który naprawdę świetnym podaniem uruchomił węgierskiego napastnika, ten minął Buricia i gdyby nie przytomna interwencja bardzo pewnego dzisiaj Kadara (wyciągnął się jak struna i zablokował dostęp do bramki), legioniści zdołaliby doprowadzić do remisu.
Organizacja defensywna wobec natarcia Legii
Choć Lech wygrywał, to nie kwapił się do otwartych utarczek z „Wojskowymi”. Zdecydowanie preferował koncentrację nad defensywą i upatrywanie swoich szans w ewentualnych kontrach. Taka strategia wymuszała ogromne stany przedzawałowe pośród kibiców „Kolejorza”, bowiem Legia dość prosto dochodziła do sytuacji bramkowych. A nawet jeśli jej się to nie udawało, to po prostu usiłowała rozmontować defensywę rywala w okolicy jego „szesnastki”. Cierpliwość to jedno, ale Fortuna również była po stronie poznaniaków: w dużej mierze problemem okazywała się być niedokładność gospodarzy. Co z tego, że Guilherme świetnie uruchamiał swoich kolegów, jak Nikolić nie potrafił dołożyć nogi w kluczowym momencie. Także na kwadrans przed końcem meczu Burić znalazł się w opałach po tym, jak futbolówka wpadła w dziwną rotację i zmierzała wprost pod poprzeczkę jego twierdzy – w ostatniej chwili zdołał położyć ją na siatce.
Kluczem do zrozumienia taktyki „Kolejorza” wydaje się być jego organizowanie się na murawie. W pewnym momencie bowiem, poznaniacy bronili się w piątkę (Kamiński zmienił Pawłowskiego) i starali się zachowywać jak najmniejsze odległości pomiędzy poszczególnymi częściami formacji. Bardzo dobrze zagęszczali środek i co najważniejsze, każdy z piłkarzy wiedział za co jest odpowiedzialny. I tak, Linetty zagrał może swój najbrzydszy mecz (bo pozbawiony finezji), ale zdecydowanie najbardziej skuteczny. Ten młody pomocnik był niesamowity w działaniach destrukcyjnych. Nie tylko potrafił dobrze się zastawić, ale wspaniale czytał zamiary przeciwnika. Ogromny luz rozgrywania dopadł Gajosa, który z każdym dotknięciem piłki czuł się bardziej pewnie. Nie ma sensu wspominać już o Jevticiu, który jednym balansem ciała potrafił zwieźć całą defensywę warszawiaków i jeszcze z ostrego kąta oddać strzał w kierunku Kuciaka i jego twierdzy. Nie było dublowania pozycji, a jeśli cała drużyna szła jak jeden mąż: to cała, bez wyjątków. Oczywiście nie miałoby to racji bytu bez zdecydowania, które aż biło niebiesko-białym płomieniem z szeregów „Kolejorza”.
Cierpliwość kluczem do sukcesu
Może i Lech nie zagrał fenomenalnego meczu pod względem stworzonych sobie sytuacji. Oddał jedynie 5 strzałów na bramkę Kuciaka (przy aż 18 Legii). Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że tylko jeden był niecelny, a to swoista nowość jeśli mowa o poznaniakach (znowuż, legioniści tylko 6-krotnie uderzali w kierunku Buricia). Nie utrzymywał się praktycznie w ogóle przy piłce i ostatecznie procent posiadania zatrzymał się na „marnej” liczbie 37. Wymienił o ponad 100 mniej podań od swojego rywala i naznaczone były znacznie mniejszą dokładności (trzeba przyznać, że lechitom te futbolówki jednak uciekały…). Miał jednak coś znacznie lepszego od „Wojskowych” i właśnie to przesądziło o losach meczu. Był cierpliwy i bardzo zdecydowany, dobrze zorganizowany. Idealnie odwzorowuje to początek pierwszej połowy.
Legia utrzymywała się przy piłce, przesuwała ją po całej szerokości boiska, ale nie mogła znaleźć klucza, który otworzyłby defensywę przeciwnika. Przy tym wszystkim musiała się jeszcze zmagać z postępującym pressingiem „Kolejorza”, który zmuszał do błędu defensorów i wymuszał na nich ogromną, niesamowicie męczącą koncentrację. Przy tym wszystkim grała zbyt wolno – na tle Lecha poruszała się jak w slow motion. Choć lechici mieli problem z wyprowadzeniem skutecznej kontry, to jednym podaniem potrafili wprowadzić w popłoch całą część defensywną gospodarzy. Po raz pierwszy od dawna w lidze, przez niemalże całe spotkanie prezentowali wysoki poziom dyscypliny i zaangażowania. Nie dali się rozciągać, nie pozwalali narzucić Legii swojego rytmu gry. Trzeba chyba powiedzieć otwarcie: Lech zapracował na to zwycięstwo ciężką i bardzo żmudną pracą, stracił ogromne pokłady energii, ale nie dał tego po sobie poznać. I dopiął swego. Wygrał drugi mecz z rzędu i zaprezentował zalążek swojego nowego stylu – takiego, który ma wyprowadzić lokomotywę na właściwe tory.