Studium triumfu - historia Boba Paisleya

2013-02-10 08:58:23; Aktualizacja: 11 lat temu
Studium triumfu - historia Boba Paisleya Fot. Transfery.info
Tomasz Gadaj
Tomasz Gadaj Źródło: Transfery.info

Piłkarz, który był żołnierzem. Żołnierz, który został fizjoterapeutą, ale nie chciał zostać pierwszym trenerem. Stał się za to najbardziej utytułowanym menedżerem w historii Liverpoolu. Poznajcie legendę Anfield Road, Boba Paisleya.

Przyszły menedżer Liverpoolu przyszedł na świat 94 lata temu w Hetton-le-Hole, mieścinie liczącej 42 tysiące mieszkańców, położonej około 260 kilometrów od Anfield Road. Całe hrabstwo Durham żyło z górnictwa, czym pałał się również ojciec Paisleya, Sam. Młody Bob za to włóczył się po ulicach, marząc, by kiedyś zostać piłkarzem. W domu nie przelewało się, szczególnie po strajku generalnym w 1926 roku, jednak zawsze znalazła się wolna chwila na kopanie futbolówki, choć to słowo nie do końca wyraża narzędzie treningu Anglika. Za piłkę służyły mu bowiem świńskie pęcherze, które Bobowi chętnie oddawał jego wuj, rzeźnik. Kopanie wieprzowiny przyniosło korzyści, gdyż Paisley szybko zdobył lokalną sławę jako niezłej maści środkowy defensor. Ówczesnym marzeniem nastoletniego zawodnika nie były występy dla „The Reds”, lecz możliwość reprezentowania ekipy z sąsiedniego miasta, czyli Sunderlandu. Niestety, młodzieżowi trenerzy „Czarnych Kotów” uznali syna górnika za zbyt wątłego jak na defensora. Podobnie twierdzili w Wolverhampton oraz Tottenhamie. Podłamanego Paisleya przygarnęli w 1937 roku półamatorzy z Bishop Auckland. Jako jeden z niewielu profesjonalistów w drużynie, zarabiał on trzy funty i sześć pensów na mecz, co w owym czasie nie było bynajmniej sumą małą. Kilka miesięcy przed wybuchem II Wojny Światowej „The Two Blues”  zdobyli amatorski FA Cup. Sunderland nagle przekonał się do Paisleya, z pocałowaniem ręki oferując mu miejsce w pierwszoligowym zespole. Być może Anglik przeniósłby się do miasta oddalonego zaledwie o siedem mil od jego miejsca urodzenia. Być może stałby się legendą Stadium of Lights. „Czarne Koty” jednak spóźniły się. Obrońca wcześniej bowiem dogadał się Liverpoolem. Klubem, w którym aktywnie spędził następne niemal 45 lat.

Podobnie jak dla nadwiślańskiego Pokolenia Kolumbów, wojna zachwiała życiem również młodym Brytyjczykom. W tym także 20-letniemu Bobowi Paisleyowi. Pierwsze skutki międzynarodowego konfliktu piłkarz „The Reds” mógł odczuć latem 1940 roku. Co prawda umiejscowiony na północy kraju Liverpool nie odczuł tak mocno skutków bombardowania co południowe miasta Wielkiej Brytanii, jednak stan zagrożenia i widmo możliwej kapitulacji towarzyszył wszystkim poddanym Jerzego  V. Jedną z niewielu radości był futbol. Sezon 1940/1941 rozpoczęto zgodnie z planem, pomimo niebezpieczeństwa za strony ataków lotniczych Luftwaffe. Anglicy ostatecznie zwyciężyli  w powietrznych starciach III Rzeszę 31 października, a Paisleyowi dane było w spokoju dograć sezon do końca. Zaliczył w nim 27 występów i strzelił 10 bramek. Całkiem niezły wynik, jak na obrońcę, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że działo się to w nastawionych mocno na atak, prehistorycznych dla piłki czasach. Na poprawę tego wyniku 22-latek musiał czekać aż do zakończenia wojny. W czerwcu 1941 roku Paisley otrzymał bowiem powołanie do wojska.

Nieźle rokujący obrońca, a także dopiero raczkujący żołnierz, trafił pod skrzydła słynnego Bernarda Lawa Montgomerego, który ledwie 12 miesięcy później obejmie dowództwo nad wszystkimi siłami aliantów w Afryce Północnej. Paisleya przydzielono do 73-ciego regimentu Królewskiej Artylerii, zwanej „Pustynnymi Szczurami”. Walki na Czarnym Lądzie nie były tak intensywne jak na froncie europejskim, dodatkowo prowadzone w bardziej dżentelmeński sposób, więc żołnierze mieli pomiędzy walkami dużo wolnego czasu. Piłkarz Liverpoolu zamiast brzdąkać na gitarze, czytać angielskich klasyków, czy pisać listy do ukochanej, upływające leniwie dni zabijał sportem. Grywał w krykieta, kapitanował drużynie hokeja i, oczywiście, piłki nożnej. Okazało się, że nieprzeciętne umiejętności w grach zespołowych mogą uratować życie. Już po zwycięskiej bitwie pod El – Alamein odział Paisleya przeniósł się dalej na wschód, natomiast Anglika wysłano do innej baterii, by wzmocnił on tamtejszą drużynę piłkarską. Starzy kompani zostali następnie schwytani przez wojska państw osi i i większość z nich trafiła do obozu pracy. Część z nich tam zmarła. W niedługim czasie alianckie odziały zwyciężyły w Afryce, a alianci zaatakowali Włochy. Na Półwyspie Apenińskim zawodnik „The Reds” przeżył, jak sam później wspominał, najbardziej traumatyczne chwile swojego życia. Najpierw 24-latek był o krok od śmierci, gdy podczas stacjonowania nieopodal Neapolu doszło do erupcji wulkanu. Dodatkowo, z Anglii przybyły wieści o śmierci młodszego brata Paisleya, Alana. Liczący zaledwie 15 wiosen młodzieniec zmarł na dyfteryt i szkarlatynę. Ta ostatnia przed wojną zbierała krwawe żniwo u większości rodzin zamieszkałych w górniczych miejscowościach. Niebawem 1944 rok przyniósł wyzwolenie Rzymu. Przyszły menedżer "The Reds" był jednym z kilku tysięcy żołnierzy w czołgach, witanych przez szczęśliwych Włochów mających dość tyranii Mussoliniego. 33 lata później Paisley znów podbije to miasto, ale już w znacznie bardziej pacyfistyczny i sportowy sposób.

Wymarzony powrót do domu i zasłużony odpoczynek spowodowały, że weteran wojenny sezon 1945/1946 zainaugurował dopiero w styczniu 1946 roku. Wówczas Liverpool przegrał dwumecz z Chester, odpadając tym samym z Pucharu Anglii. Rozgrywki najwyższej klasy rozgrywkowej, jeszcze wtedy First Division, zainaugurowano 12 miesięcy po zakończeniu II Wojny Światowej. W premierowym sezonie zwyciężyli „The Reds”, na finiszu wyprzedzając Manchester United, prowadzonego wtedy przez nieopierzonego jeszcze Matta Busby'ego. Meczem przesądzającym o tytule okazał się pogrom „Czerwonych Diabłów”, którzy ulegli drużynie z przyszłego miasta Beatlesów aż 5-0.  Paisley zaliczył w tamtym sezonie 33 na 43 możliwe mecze w lidze. Anglik nie zaliczał się do wirtuozów piłki, lecz dzięki potężnej sylwetce, agresywności oraz umiejętności czytania gry, stanowił cenny komponent w defensywie ekipy George'a Kaya. Ligowy triumf był pierwszym i jedynym trofeum w zawodniczej karierze wychowanka Bishop Auckland. Bliski zdobycia był jeszcze FA Cup w sezonie 1949/1950. Lepszy okazał się jednak Arsenal, a feralne spotkanie stało się początkiem końca Boba Paisleya - piłkarza. Tuż przed finałem doznał on bowiem kontuzji kolana. Na Wembley wystąpiła para ocierających się o reprezentację Anglii defensorów Bill Jones – Laurie Hughes. Powoli następowała zmiana pokoleniowa. 32-latek trzymał się jeszcze w sezonie 1950-1951, lecz z każdym kolejnym rokiem jego pozycja słabła, podobnie jak coraz gorzej w lidze radził sobie Liverpool. Bardziej niż na murawie, Paisley z czasem stał się przydatniejszy w szatni. Nigdy nie należał do charyzmatycznych ludzi, lecz jego mądrych rad dotyczących sposobu gry przeciwników z estymą, czasem większą niż w przypadku faktycznego trenera, słuchali jego koledzy. Na  boisku Anglik pojawiał się jednak coraz rzadziej, „The Reds”, niczym w symbiozie z Paisleyem i jego występami, lecieli na łeb, na szyję w tabeli. Ostatni sezon Anglika jako czynnego piłkarza był jednocześnie ostatnim, na prawie 10 lat, dla Liverpoolu w First Division.

Niewielu zawodnik po zakończeniu kariery ma zamiar poświęcić się nauce. Najbardziej znanym przypadkiem jest zmarły niedawno Socrates, który był doktorem medycyny, lecz prawie cztery dekady wcześniej podobną drogę chciał obrać Bob Paisley. Anglik może nie miał aż takich ambicji, by zdobywać tytuły naukowe jak Brazylijczyk, lecz po zawieszeniu butów na kołku chciał zająć się fizjoterapią. Studiował tę naukę już w czasie ostatnich dwóch lat jako piłkarz, a w czasie sportowej emerytury były obrońca zaczął chadzać po szpitalach i obserwować różne zabiegi. Od czasu do czasu prowadził także rezerwy Liverpoolu, w międzyczasie ucząc się nowego fachu na nowoczesnym sprzęcie zakupionym przez klub. Na pełen etat, jako opiekuna drugiego zespołu, Paisleya zatrudniono w 1957 roku. Pierwszym składem zajął się Phil Taylor, jego dawny kompan z murawy. Lata 50' nie były jednak najszczęśliwsze dla „The Reds”. 5-krotny wówczas mistrz Anglii ciągle kisił się w drugiej lidze, a kolejni menedżerowie nie potrafili wykorzystać potencjału drzemiącego w zespole. Przełomem okazało się zatrudnienie Billa Shankleya. Jedną z pierwszych decyzji Szkota  -  prawdopodobnie najtrafniejszą w całej historii Liverpoolu - było utworzenie tzw. Boot Roomu.

 

Czym był ów Boot Room? Najkonkretniej rzecz ujmując, było to pomieszczenie, w którym sztab szkoleniowy „The Reds”, na nieformalnych naradach, obradował na temat składu, taktyki i przyszłości zespołu.   Rozmowom towarzyszyły drogie cygara i jeszcze droższa whisky, co ułatwiało procesy myślowe. Trenerzy z Anfield Road nie byli jednakże hermetyczni. Do słynnych czterech ścian często zapraszano także menedżerów przeciwnych drużyn, by na chłodno, bez emocji, ocenić zakończony mecz. Pierwotny skład Boot Roomu, oprócz Shankleya, zawierał także Joe Fagana, Reubena Benneta, Toma Saundersa, Joe Fagana oraz Boba Paisleya. Słynny pokój stał się miejscem wychowania menedżerów, którzy przez następne 34 lata sprawowali władzę na Anfield Road. Po Shankleyu, Paisleyu, oraz Faganie drużyną, z niemal równie wielkimi sukcesami, kierował Kenny Dalglish. Decyzję o zamienieniu Boot Romu w miejsce konferencji prasowych podjął 20 lat temu Greame Souness. Reaktywacji legendarnych czterech ścian chciał się podjąć kolejny menedżer, Roy Evans. Myślał o tym również Rafael Benitez. Gdy za to „King Kenny” dwa sezony temu powrócił na ławkę Liverpoolu, publicznie zapowiedział odtworzenie idei Shankleya. Swojego zamiaru nie zdążył jednak zrealizować. Szanse na to zresztą i tak były małe. Znak czasów. W dzisiejszym futbolu taktyczne niuanse omawia się przy supernowoczesnych programach komputerowych, a nie w towarzystwie dobrego trunku.

Shankly po przejęciu sterów nad „The Reds” stanął przed ciężkim zadaniem odbudowania wielkiego niegdyś klubu. Pracę trzeba było zacząć od podstaw, co doskonale rozumieli włodarze klubu, dając Szkotowi coraz rzadziej spotykane we współczesnym futbolu zaufanie. Przebudowano ośrodek treningowy Melwood, który 46-latek nazwał na starcie "pobojowiskiem". Znacznego skoku jakości doznał system szkolenia, a do składu zaczęli stopniowo dołączać wychowankowie, z Ianem Gallaghanem, Tommym Smithem oraz Chrisem Lawlerem na czele. Styl oraz wyniki Liverpoolu ulegały poprawie, lecz awans do pierwszej ligi przyszedł dopiero w trzecim sezonie pracy Shankleya. Powrót do First Division zwieńczyła ósma lokata, lecz już dwanaście miesięcy później, w roku 1964, mistrzostwo powróciło na Anfield Road. W ogóle lata 60' zdominowała walka o prymat w Anglii między drużynami z Manchesteru i Liverpoolu. Przez dekadę tylko Tottenham Hotspur oraz Ipswich Town były w stanie przerwać supremację Północnej Anglii. Shankly'emu kolejny raz udało się wyrwać mistrzostw rywalom z Old Trafford, Maine Road oraz Goodison Park w 1966 roku, wcześniej triumfując w krajowym pucharze. Na kolejną koronę trzeba było czekać siedem chudych lat, lecz okazało się, że cierpliwość fanów „The Reds” opłaciła się. Paisley na przełomie lat 60' i 70' namówił do gry w Liverpoolu potężnie zbudowanego Johna Toshacka, a później Kevina Keegana i Phila Thompsona. Ten ostatni co prawda miał w momencie transferu (1971 rok) ledwie 17 lat i powoli wchodził do pierwszego składu, lecz następnie dane mu było rozegrać prawie 500 meczów dla ekipy z Anfield Road. Natomiast angielsko-walijski duet szturmem wdarł się do pierwszego składu, niemal idealnie wkomponowując się w filozofię szkockiego menedżera. Efektem udanych posunięć sztabu Boot Roomu był dublet ugrany w 1973 roku. Do ósmego mistrzostwa dołączyło zwycięstwo w Pucharze UEFA nad Borussią Moenchengladbach. Nikt się nie spodziewał, że dla będącego wówczas u szczytu kariery 61-letniego Shankleya to przedostatni sezon w Liverpool. Jego czas dobiegł końca 12 miesięcy później.

Paisley początkowo wychodził z założenia, że lepsze jest wrogiem dobrego i nie dokonał w drużynie ani ewolucji, ani tym bardziej rewolucji. Skutkowało to brakiem jakiegokolwiek trofeum w inauguracyjnym sezonie Anglika, rozgrywkom 1974/1975. Niektórzy zawodnicy mieli już szczyt formy za sobą, a do 18-stki zaczęli dobijać się młodzi piłkarze, z Philem Thompsonem na czele. Pierwsze symptomy samodzielności, co wiązało się z lekkim odejściem od modelu Schankleya, odnotowano u Paisleya w drugim roku pracy na Anfield Road. Modyfikacja dotyczyły przede wszystkim pomocy. Na lewą flankę powędrował, dotychczas napastnik, Ray Kennedy. Lekko cofnięto Kevina Keegana, który w drugiej linii miał większą swobodę przy akcjach ofensywnych. Nowe płuca zespołu miał stanowić zaś Jimmy Case, a dotychczasowy człowiek od czarnej roboty, Brian Hall, odszedł do Plymouth Argyle. Zmiany szybko przyniosły efekty. Zmodernizowany Liverpool a'la Bob Paisley odzyskał mistrzostwo Anglii w 1976 roku. Ekipa z miasta Beatlesów powtórzyła ten wyczyn również w następnym sezonie. Te osiągnięciem były jednak tylko lub aż powtórzeniem triumfów Shankleya. Prawdziwe wyzwanie stanowiło zdobycie najcenniejszego trofeum, jakiego brakowało w gablotach na Anfield Road. Pucharu, którego wcześniej dla Liverpoolu nie zdobył nikt. Nawet znamienity poprzednik Paisleya. Puchar Europy.

Kampania podboju Starego Kontynentu rozpoczęła się dosyć gładko. Amatorzy z ulsterskiego Crusaders i reprezentant dopiero raczkującego futbolu tureckiego, Trabzonsporu, nie byli wyzwaniem dla gangu Paisleya. Schody zaczęły się w ćwierćfinale, kiedy „The Reds” trafili na Saint Etienne. Francuzi rok wcześniej dotarli do finału, w którym ulegli Bayernowi, więc dla przybyszów ze Stade Geofroy-Guichard liczyło się teraz jedynie ostateczne zwycięstwo. Motywację potwierdziło pierwsze spotkanie, wygrane przez „Les Verts” u siebie 1-0. W rewanżu wynik szybko, bo już w drugiej minucie, otworzył Kevin Keegan. Po godzinie wyrównał Dominique Bathenay, jednak dwa kolejne ciosy Liverpoolu, autorstwa Raya Kennedy'ego i Davida Fairclougha posłały na deski mistrza Ligue 1. Półfinał to spacerek ze szwajcarskim FC Zurich. Ostatnią przeszkodą była Borussia Moenchengladbach.



- Drugi raz pokonałem tutaj Niemców...pierwszy raz miał miejsce w 1944 roku. Wjechałem do Rzymu na czołgu. Miasto zostało wyzwolone. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że 33 lata później zdobędę właśnie tutaj Puchar Europy, uznałbym go za wariata. Chcę się upajać każdą minutą zwycięstwa...dlatego nie będę dzisiaj nic pił. Piję tylko okazjonalnie. -

Te słowa, zaraz po meczu, powiedział Paisley. Powiedział, dodajmy, na terenie kraju, który w czasie wojny był sojusznikiem III Rzeszy.

Znalazłszy się na szczycie, Paisley nie pozwolił, by sukces przysłonił pragmatyzm. Anglik doskonale wiedział, że drużyna osiągnęła prawdopodobnie swój szczyt i bez zmian nie będzie możliwy dalszy rozwój. Keegan w 1977 roku skusił  się na ofertę HSV i zrejterował do Niemiec. Stratę jednego Syna Albionu trener zrekompensował pozyskaniem trzech Szkotów. Na następcę utalentowanego pomocnika namaszczono Kennego Dalglisha. Innym przybyszami z górzystego kraju, którzy trafili na Anfield Road, byli Greame Souness oraz Alan Hansen. 12 miesięcy później trzej krajanie Williama Wallace'a od pierwszej minuty walczyli o obronę zdobytego w Rzymie trofeum. Nim do tego doszło, „The Reds' odprawili z kwitkiem Dynamo Drezno oraz Benficę Lizbona. W półfinale znów naprzeciw Liverpoolowi stanęła Borussia Moenchengladbach. Dwumecz stanowił jednocześnie  mały finał, gdyż na zwycięzcę rywalizacji czekał Club Brugge, w którym największa gwiazdą był trener, legendarny Ernst Happel. Niemcy wygrali nawet pierwsze spotkanie, lecz druga odsłona zmagań nie pozostawiła złudzeń, kto powinien zmierzyć się z Belgami. I zwyciężyć. Kolejne trofeum miało jeszcze taki smaczek, że zdobyto go w świątyni futbolu, położonej w znienawidzonym przez liverpoolczyków Londynie – Wembley.



Po drugim kolejnym zwycięstwie w Europie, na Starym Kontynencie przyszła era Briana Clougha i jego Nottingham Forest, którzy powtórzyli wyczyn ekipy Paisleya. W ogóle druga połowa lat 70 i początek 80' została w klubowej piłce zdominowana przez wyspiarzy. Lata 1977-1982 to w Pucharze Europy tylko i wyłącznie triumfatorzy z First Divison. Obok Liverpoolu i Forest, puchar wznosili również piłkarze Aston Villi. Tymczasem w kraju trwała mniej zażarta walka o ligowy prymat. Na tym polu zdecydowanie najlepiej radził sobie bowiem Liverpool. Między 1979 i 1983 rokiem, tylko „The Villans” raz udało się przerwać dominację „The Reds”. Gdzieś tam pomiędzy przemknął jeszcze jeden Puchar Europy. 32 lata temu, na Parc de Princes, naprzeciw chłopców Paisleya stanął Real Madryt.



Mając na koncie sześć mistrzostw Anglii, trzy Puchary Europy i dziewięć innych trofeów, angielski menedżer, jeszcze w glorii chwały po  trzecim z rzędu zwycięstwie w First Divison, zdecydował się powiedzieć w 1983 roku „pas”. Drużynę przekazał Joe Faganowi, który po 24 latach terminowania u boku pierw Shankleya, a następnie Paisleya, otrzymał w spadku Liverpool. Tradycja i dziedzictwo Boot Roomu  zostało kontynuowane.

Jaka jest tajemnica sukcesu najlepszego w historii menedżera Liverpoolu? Najkrócej rzecz ujmując, można ją określić jako siłę prostoty, a dokładniej „prostota w życiu – prostota na murawie”, jak określił to Kevin Keegan. Paisley uważał, że na dobrego piłkarza składa się pięć podstawowych czynników: umiejętności, siła, wytrzymałość, szybkość i gibkość. W tym dogmacie priorytetem, nawet jednym z kilku, nie była wcale technika, przebojowość, czy fantazja.  Tę filozofię doskonale odzwierciedlała na boisku gra Liverpoolu. Nie była może zbyt wyrafinowana, jednak i tak o rok świetlny wyprzedzała stereotypowy wyspiarski kick&rush, któremu hołdował chociażby „Szalony Gang” z Vinniem Jonesem na czele. Ważnym aspektem stanowił także dobór odpowiednich piłkarzy. Paisley, co zostało już wspomniane, nie był nigdy wielkim motywatorem. Natura nie obdarzyła go jakąś ponadprzeciętną charyzmą. Anglik doskonale jednak potrafił dobrać zawodników nie tylko pod względem umiejętności, ale także charakteru i inteligencji. Wielu podopiecznych Paisleya po zakończeniu kariery zawodniczej odnosiło nie mniejsze sukcesy niż na murawie. Kenny Dalglish jako trener zdobywał mistrzostwa Anglii z Liverpoolem i Blackburn Rovers, Phil Thompson wiele lat przepracował na Anfield Road jako członek sztabu szkoleniowego, a zdarzało się być mu także tymczasowym menedżerem. Alan Hansen to ceniony ekspert, Greame Souness podbił ligę turecką, a Kevin Keegan przez moment był nawet selekcjonerem reprezentacji Anglii.

Filozofia Paisleya zakładała, że kręgosłup drużyny powinien składać się z piłkarzy doświadczonych, ale nie leciwych wiekowo. Pięciu, sześciu  ma mieć około 26 lat. Pomaga kilku 28 latków, którzy na karku czują oddech młodych, głodnych gry wilczków. Do tego jeden lub dwóch ogranych zawodników po 30stce i przed nami kraja się przepis na zespół idealny. Niby prosty, ale jakże ciężki do powtórzenia dla większości trenerów.  Dodatkowo, życiowe doświadczenie Paisleya, nie tylko to dobre, czyniło z niego nie lada psychologa. Gdy młodziutki, 19-letni Ian Rush trafił w 1980 roku na Anfield Road, miał on pewien problem Człowiekowi, który dla Liverpoolu strzelił 346 goli, na początku przygody z „The Reds” kłopot sprawiało...trafienie do bramki. Nastolatek z każdym kolejnym spotkaniem coraz bardziej przeżywał swoją niemoc. Menedżer odbył serię rozmów z Walijczykiem, które miały uspokoić i wyleczyć napastnika ze zbędnych myśli murawie. „Jeśli jesteś w polu karnym i nie wiesz, co zrobić z piłką, właduj ją do siatki. Inne możliwości omówimy później.” - powiedział angielski trener. I Rush zaczął strzelać jak na zawołanie. Dla Liverpoolu aż do 1996 roku.

Po zrezygnowaniu z funkcji pierwszego szkoleniowca, Bob Paisley do 1992 roku piastował funkcje dyrektorskie na Anfield Road. Dalszą pracę uniemożliwiła choroba. Silnego i zdrowego niemal przez całe życie Anglika dopadł Alzheimer. Pierwsze objawy zanotowano, gdy trzykrotny zdobywca Pucharu Europy pewnego dnia zapomniał drogi do swojego domu. Zgon nastąpił w 1996 roku. Paisley przeżył 77 lat.

Dziś, gdy Liverpool co raz bardziej popada w marazm i przeciętność, czasy Paisleya wydają się być dla kibiców „The Reds” snem lub, w najlepszym razie, prehistorią. Anglik uosabiał instytucję człowieka jednego klubu, bezwzględnie zakochanego w swojej drużynie. Tu tkwi jeden z problemów współczesnej ekipy z Anfield Road. Słynny menedżer powiedział kiedyś, że nawet zamiatając ulicę, były dumny, gdyby robił to dla Liverpoolu. Ilu piłkarzy z obecnej kadry Brendana Rodgersa, poza Stevenem Gerrardem i Jamie'm Carragherem, mogłoby z czystym sumieniem powtórzyć te słowa?