Sztuka refowania: Arka łapie wiatr w żagle

2016-12-06 16:29:08; Aktualizacja: 7 lat temu
Sztuka refowania: Arka łapie wiatr w żagle Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Trener Niciński zabrał się za ponowne olinowanie swojego okrętu: ciężar gry przeniesiono do bocznych sektorów, pojawiły się jasno wyznaczone zadania, a rumpel trafił w ręce Austriaka.

Mgr inż. Hofbauer

Ten, kto chociaż w niewielkim stopniu miał styczność z żargonem żeglarskim, jest w stanie potwierdzić, że dla laików brzmi on jak język nie z tego świata. Z pewnością za odmianą zespołu z Gdyni nie stoi cały sztab najlepszych absolwentów Akademii Morskiej, ale pewne określenia zaczerpnięte z gwary wilków morskich pasują wprost idealnie do nowego-starego porządku w drużynie Nicińskiego. Arka nie tylko pokonała chorzowski Ruch, ale i obrała nowy kurs na nieprzejednane wody Ekstraklasy.

W tym momencie wydaje się to być bardzo proste: wykorzystanie bocznych sektorów, porzucenie szarży przez środek, wybór najbardziej technicznego zawodnika na lidera formacji ofensywnej i szybsza gra, bliżej siebie. Tylko tyle. Chociaż pewnie lepiej powiedzieć, że aż tyle. Arkowcy grali już w ten sposób, a w pierwszej lidze nie mieli sobie równych. Ich najgroźniejszą bronią były wysoki poziom komunikacji i wynikająca z niego dobra organizacja. Na początku sezonu wydawało się nawet, że awans nic nie zmieni, taktyka pozostanie ta sama. Odbiła się czkawką.

Ciemne chmury zebrały się ponad zespołem z Gdyni, pojawiły się nawet głosy, że stanowisko szkoleniowca jest zagrożone. Nie chodziło nawet o sam brak wyników. Arka grała powoli, schematycznie, bardzo niemrawo i pozwalała rywalowi na całkowite przejęcie inicjatywy. Impuls pojawił się dopiero w pierwszej połowie poniedziałkowego spotkania z „Niebieskimi”.

Od samego początku arkowcy mieli jasne wytyczne: grać na Hofbauera, zaskakiwać rywala szybką grą w bocznych sektorach i przede wszystkim pilnować odległości w obrębie formacji, doskakiwać i nie dawać żyć.

Gdynianie w końcu wiedzieli w jakim celu znajdują się na boisku i co mają zrobić z futbolówką. Wbrew pozorom w poprzednich starciach nie było to aż takie oczywiste. Trener Niciński wyciągnął wnioski i jak na gdyńskie warunki, przeprowadził niemałą rewolucję w składzie. Wszak, zmiany personalne w Arce nie są częstym widokiem: teraz było ich aż 6 w porównaniu z ostatnim meczem ligowym. Ryzyko się opłaciło – tak zestawieni arkowcy, z tak konkretnie sprecyzowanymi zadaniami, grali jak z nut i po raz pierwszy od dawna uradowali swoich kibiców.

Znaleźć Hofbauera, zagrać do niego i iść za akcją, żeby nie straciła tempa. Austriak miał bardzo dużo możliwości rozegrania lub ewentualnie mógł się zdecydować na indywidualne wyjście.

Imponował swoimi umiejętnościami technicznymi. Niejednokrotnie przekładał sobie przeciwnika to na jedną, to na drugą nogę.

Był jednym z największych napędowych bocznych sektorów – to dzięki niemu ożyły.

Wprowadzał spokój w szeregach Arki – potrafił przytrzymać piłkę, wycofać do linii obrony i zmusić ją do innego zawiązania akcji.

Takiego zawodnika, tak ustawionego i z takimi zadaniami, było potrzeba arkowcom. W poprzednich starciach dało się dostrzec, że podopieczni Nicińskiego grają bez środka, że nie ma nikogo odpowiedzialnego za regulację tempa i wprowadzanie futbolówki do gry. Prawdę mówiąc… w meczu z „Niebieskimi” też grali bez środka. Był on przesunięty. Wszystkie podania były kierowane na Hofbauera, a on przenosił ciężar gry do bocznych sektorów. Austriak wykorzystywał swój zmysł oceny sytuacji, łączył go z umiejętnościami technicznymi i bardzo dobrze odnajdywał się w samym rozegraniu. Poza momentami, gdy schodził niżej, nie można mu było zarzucić, że zaniedbuje jakiekolwiek obowiązki wynikające z nominalnego ustawienia. Austriacki pomocnik był zawsze tam, gdzie go oczekiwano. Za przykłady mogą posłużyć wszystkie akcje na flankach, ale chyba najbardziej ta z 29. minuty, gdy Abbott odgrywał piłkę piętką, a i tak nie opuściła ona boiska/nie padła łupem rywala – trafiła wprost pod nogi Hofbauera. Można powiedzieć, że otrzymał jedną z najważniejszych funkcji na boisku i to od niego zależało być albo nie być Arki w tym spotkaniu. Sterował drużyną (stąd ten rumpel), jednocześnie będąc jej największym motorem napędowym.

Rozgałęzienie środka

Nadanie Austriakowi funkcji lidera okazało się strzałem w dziesiątkę. Arkowcy załapali o co chodzi trenerowi Nicińskiemu i dzielnie realizowali wszelkie wytyczne. Wydawać by się mogło, że wraz z chwilą, gdy Hofbauer zejdzie do boku, w środku pola wytworzy się dziura, którą z łatwością wykorzysta Ruch do realizacji swoich założeń taktycznych. Nic z tych rzeczy. Podopieczni Nicińskiego byli tak dobrze zorganizowani, że w pierwszej połowie nie pozostawiali swojemu przeciwnikowi ani centymetra boiska. Warunkami koniecznymi były ciasne ustawienie i nieustanny ruch w obrębie formacji.

Gdynianie spychali swojego rywala do boku i tam odbierali mu futbolówkę.

Szyki arkowców były bardzo zwarte, a cała drużyna w pierwszej połowie rzeczywiście poruszała się jak jeden okręt. Do defensywy wracali Marcus i Abbott, na uruchomienie oczekiwał Hofbauer. Wraz z wyjściem Austriaka, na asekuracji meldował się Łukasiewicz, który notował bardzo dużo odbiorów i stanowił realne wsparcie ekipy. Nawet boki obrony miały wypracowane pewne mechanizmy: z wyjściami do ataku znacznie lepiej radził sobie Marciniak (świetnie współpracując z Wojowskim), ale i Socha zaliczył kilka udanych rajdów i wspomógł swoją drużynę dołączając się do trójkąta w bocznych sektorach (pomimo, że często był bardzo przyczajony i nie pokazywał się do podania). W grze Arki widoczny był pewien bardzo charakterystyczny element.

Goście bardzo płynnie regulowali zagęszczenie w obrębie swojej formacji. W odbiorze byli bardzo ciasno ustawieni, blisko przeciwnika, nie dając mu oddechu.

Po odbiorze formacja momentalnie się rozluźniała, dochodziło do rozciągnięcia pola gry… by ponowić zawężenie już typowo na flance. Jednocześnie Socha wychodził z defensywy.  To funkcjonowało.

Gra na skrzydle działała bardzo dobrze od samego początku spotkania. Oczywiście, kreatorem akcji był Hofbauer, ale otrzymywał realne wsparcie od swoich towarzyszy.

Akurat po tej stronie boiska bardzo istotną rolę odgrywał Wojowski, który ma coś do udowodnienia sobie i kibicom (zresztą, akurat oni bardzo w niego wierzą – w czasie spotkania z Termalicą, gdy rozgrzewali się Nalepa, Abbott i właśnie on, kibice zaczęli skandować nazwiska każdego z trzech piłkarzy).

Wojowski bardzo dobrze wstrzelał się w tempo akcji ofensywnych Arki, imponował wyczuciem i przede wszystkim: praktycznie nie notował strat. Trudno było odebrać mu futbolówkę, prowadził ją na dużym luzie, ale blisko przy nodze i świetnie spisywał się w samym odbiorze. 22-latek był znacznie bardziej aktywny w drugiej części spotkania, gdy bez żadnych problemów wychodził z piłką w okolice szesnastki przeciwnika i naprawdę trudno go było zatrzymać. Miał w sobie niemalże nieograniczone pokłady energii.

Świetnie czuł się w akcjach oskrzydlających, potrafił wywalczyć sobie przestrzeń do gry.

Zresztą, po akcjach z jego udziałem Arka była  w stanie dobrze zorganizować się pod bramką przeciwnika.  W pierwszej części spotkania widoczna była fajna komunikacja na linii Hofbauer-Marciniak-Wojowski, a w drugiej spokój tego ostatniego był jak zbawienie dla coraz bardziej chaotycznych arkowców notujących dużo strat i prób na przebój.

Na przeciwległej flance sprawa wyglądała bardzo podobnie. Cała drużyna ciężko pracowała na zwycięstwo w tym meczu: nie tylko pod względem taktycznym, ale i… wydolnościowym.

Wyładowania energetyczne

Tego brakowało w poprzednich meczach i tylko to w połączeniu z pomysłem (!) na grę było w stanie wyprowadzić okręt Nicińskiego z samego serca sztormu: zaangażowania. Owszem, arkowców stać było na zrywy kilka razy w ciągu całego spotkania, ale za nic w świecie nie można było dopatrzeć się w nich powtarzalności (znowuż, akcje ofensywne były naznaczone taką powtarzalnością, że rywal nie miał większych problemów, żeby dobrze się ustawić i jeszcze zaplanować swój atak). Tym razem było inaczej.

Gdynianie miażdżyli swojego przeciwnika samą reakcją na wydarzenia meczowe. Doskakiwali do niego, ściśle go obstawiali i byli bardzo pewni siebie: jakby rzeczywiście przyszli po swoje.

Cenne rady Nicińskiego także stanowiły bardzo istotny element gry arkowców. Szkoleniowiec był tak zaangażowany w poczynania swoich podopiecznych, że wielokrotnie opuścił wyznaczony dla trenerów prostokąt. Wyglądało to tak, że zaraz sam zamelduje się na murawie i pokaże swojej drużynie, co znaczy prawdziwy futbol. Cały czas pokrzykiwał do swoich piłkarzy, mówił im jak się mają ustawiać, co robią źle, jak powinna wyglądać reakcja na stratę. Sami zawodnicy także nie szczędzili gardeł: może to właśnie dlatego gra gdynian zaczęła jakoś wyglądać. Trener kierował zdecydowanie najwięcej cierpkich słów do Yannicka. Pomocnik notował bardzo dużo strat, był nieco zagubiony i nie za bardzo wiedział, czy ma zostawać w środku boiska, czy wspomagać swój zespół na asekuracji bocznego sektora. Spisywał się całkiem nieźle w odbiorach (jeśli już akcja szła właśnie przez niego), ale już potem widoczna była spora doza wahania w czym przeciwnik  wietrzył swoją szansę na ponowny odbiór. Yannick zdecydowanie najbardziej przydatny był w zawężaniu pola gry i zbieraniu futbolówek w okolicach szesnastki, skąd mógł się pokusić o soczyste uderzenie.

Arkowcy nie rozegrali idealnych zawodów. Zapłacili wysoką cenę za rozwinięcie pełnych żagli i narzucenie wysokiego tempa w pierwszej połowie meczu. Trudno się jednak dziwić, Arka dominowała przez pełne 45 minut, cały czas stosowała wysoki pressing i angażowała siły wszystkich zawodników. Nie było tak, że któryś w danym momencie nie biegał – właśnie to było kluczowe, żeby wybić przeciwnika z rytmu. Zła gospodarka energetyczna w połączeniu z wysoką średnią wieku (w przybliżeniu 29 lat) dały w efekcie potężny spadek mocy i oddanie inicjatywy chorzowskiemu Ruchowi. Gdynianie coraz rzadziej doskakiwali do przeciwnika, pozwalali mu rozgrywać i utrzymywać się przy piłce na długie sekundy. Wynik wcale nie był taki pewny: bramka Steinborsa wielokrotnie zadrżała, a wówczas brakowało już sił, żeby się solidnie odgryźć. Gra stała się szarpana. Żelazna dyscyplina zamieniła się w chaotyczne ustawienie, którego motywem przewodnim były nieprzygotowane strzały i duża niedokładność podań. Pojawiło się więcej prób z dystansu, akcjom brakowało tempa i zorganizowania. Silny wiatr z pierwszej połowy wystarczył, by okręt Nicińskiego dobił do portu mając na swoim pokładzie 3 punkty. Następnym razem los nie musi być taki łaskawy. Arka zyskała jednak materiał taktyczny, który owszem, wymaga dopracowania, ale z pewnością w jakimś stopniu pozwoli zapanować nad figlarnym wiatrem poruszającym Ekstraklasą.