Wspomnień czar, czyli z czym kojarzą nam się mecze pomiędzy Arsenalem a Manchesterem United?
2015-10-03 13:26:57; Aktualizacja: 9 lat temuW niedzielę o godzinie 17. na Emirates zmierzą się Arsenal i Manchester United. Obydwa zespoły mają zamiar upokorzyć swojego rywala i udowodnić wszystkim, że „Wielkie Derby Anglii” ciągle dotyczą ich bezpośrednich pojedynków.
W ostatnich latach hasło to padało przy okazji także innych, wielkich klubów Premier League, ale starsi kibice wciąż pamiętają czasy, kiedy Chelsea oraz Manchester City regularnie oglądały plecy tak „Kanonierów”, jak i „Czerwonych Diabłów”. W ramach zachęcenia (czy tak naprawdę musimy to robić?) postanowiliśmy sporządzić listę dziesięciu rzeczy, które kibicom futbolu najbardziej kojarzą się ze starciami aktualnie (tekst oddany do publikacji przed startem 8. kolejki spotkań) czwartej drużyny i lidera Premiership.
Pogrom na Old Trafford
Popularne
Dzień 28 sierpnia 2011 r. już chyba na zawsze pozostanie najgorszym w całej karierze trenerskiej Arsene'a Wengera. Kibice Arsenalu oraz zawodnicy reprezentujący tamtej feralnej soboty czerwono-białe barwy „Kanonierów”, również powinni spalić się ze wstydu. Bo przegrać na Old Trafford z Manchesterem United nie jest ujmą, ale dać wbić sobie aż osiem bramek, ponosząc tym samym najbardziej druzgocącą porażkę od… 1896 r., woła już o pomstę do nieba. Tamtego popołudnia „Czerwone Diabły” zgotowały drużynie przyjezdnej piekło na miarę tego, które w Boskiej Komedii opisywał Dante Alighieri. Średniowieczny mistrz, gdyby miał okazję obejrzeć mecz pomiędzy United a Arsenalem z początku sezonu 2011/2012, zapewne natychmiast zmodyfikowałby swoje dzieło tak, by w ostatnim kręgu piekła oprócz Judasza, Brutusa oraz Kasjusza znaleźli się również wszyscy gracze „The Gunners” oraz ich opiekun – Wenger.
Mimo że sezon 2011/2012 zakończył się dla 13-krotnych mistrzów Anglii nawet lepiej, niż w ostatnich latach bywało, czyli zajęciem trzeciego miejsca, do dziś sierpniowy pogrom odbija się wszystkim sympatykom AFC czkawką. Po pierwszej połowie, zakończonej wynikiem 3:1 dla Manchesteru, nic nie zapowiadało, że kolejne 35 minut gry zaszokuje całą Wielką Brytanię. Następnych pięć goli United, przedzielonych trafieniem Robina van Persie'ego, który mógł wpisać się na listę strzelców wcześniej, ale w 27. minucie nie wykorzystał rzutu karnego, sprawiło, że największa porażka Arsenalu w czasach Arsene'a Wengera stała się faktem. Czy wynik 8:2 może paść także jutro? Małe są na to szanse, ponieważ to Kanonierzy zagrają przed własną publicznością, a i drużyna Louisa van Gaala nie jest jeszcze tak silna, jak w 2011 r.
Roy Keane vs. Patrick Vieira
Kiedy ci dwaj panowie mieli okazję rywalizować ze sobą w bezpośrednich meczach Manchesteru z Arsenalem, bójka pomiędzy nimi już od pierwszego gwizdka sędziego wisiała w powietrzu. W XXI wieku nie było jak dotąd lepszych defensywnych pomocników od Irlandczyka i Francuza. Obaj imponowali nie tylko umiejętnością rozbijania ataków rywali, ale przede wszystkim charakterem. Nic dziwnego, że zarówno jeden, jak i drugi, miał zaszczyt sprawować funkcję kapitana swojego teamu. Ale moment, kiedy Keane oraz Vieira podają sobie ręce można było uchwycić tylko tuż przed początkiem spotkania, kiedy stawali na środku boiska, by wylosować, kto wykona pierwsze podanie w meczu, a kto zyska przywilej wybrania połowy boiska, na której będzie ustawiony jego zespół w trakcie pierwszej część meczu.
Później już kapitanowie United i Arsenalu nie byli dla siebie tak przyjemni, co rusz dochodziło między nimi do ostrych starć, a kiedy tradycyjne metody odebrania piłki rywalowi, czyli odepchnięcie bądź wślizg, nie przynosiły rezultatu, w ruch szły pięście obu zwaśnionych graczy. Podczas gdy oni częstowali się wzajemnie razami, pozostali zawodnicy z ich zespołów natychmiast przychodzili w sukurs swoim przywódcom. Walki Keane'a z Vieirą były walkami prawdziwych mężczyzn, a nie błazenadą taką, jak np. niedawne przepychanki Diego Costy i Gabriela Paulisty, za które jeden (dodajmy: niesłusznie) opuścił boisko, a drugi pozostał na nim do końca spotkania.
Sir Alex Ferguson i Arsene Wenger
Wielka szkoda, że już od pewnego czasu obserwatorzy Premier League nie mają okazji oglądać szkockiego szkoleniowca, jak rozzłoszczony do granic możliwości wymachuje rękami, ciska bidonem z wodą, krzyczy w kierunku swoich współpracowników. Zawsze przyjemnie patrzeć na trenera, który „żyje” meczem swojej drużyny, cały czas stara się udzielać rad swoim podopiecznym, korygować ich boiskowe ustawienie. Sir Alex miał okazję poprowadzić drużynę „Czerwonych Diabłów” w 1155 spotkaniach, w „Teatrze Marzeń” spędzając prawie trzy dekady swojego życia. Jednym z jego najzacieklejszych wrogów była inna legenda menedżerska – Arsene Wenger. Dwaj dżentelmeni toczyli zaciekłe pojedynki, ale na boisku, nie zaś przed kamerami telewizyjnymi, jak czynią to obecnie niektórzy ich koledzy po fachu. Gwoli ścisłości trzeba dodać, że sam Francuz także zmienił nieco swoje podejście ku niektórym szkoleniowcom, a najbardziej nie trawi oczywiście Jose Mourinho, czemu wielokrotnie dawał upust w swoich wypowiedziach.
Fergusona jednak Wenger właściwie zawsze darzył ogromnym szacunkiem, próżno szukać między nimi jakichś incydentów typu przepychanki przy linii bocznej, co miało miejsce w zeszłym sezonie podczas meczu Arsenalu z Chelsea, kiedy to opiekun Kanonierów miał małą scysję ze wspomnianym Portugalczykiem. „Boss” raczej nie ma szans na pobicie rekordu sir Aleksa, jeśli chodzi o lata spędzone w jednym klubie, ale w przyszłym roku będzie obchodził dwudziestą rocznicę prowadzenia Arsenalu, co także czyni zeń legendę brytyjskiego futbolu. Szkoda tylko, że ostatnimi czasy 65-latek nie może poprowadzić swoich podopiecznych do mistrzostwa kraju lub zwycięstwa w Lidze Mistrzów, co byłoby doskonałym zwieńczeniem jego bogatej kariery.
Polscy bramkarze
Nam – polskim kibicom futbolu mecze Arsenalu z United kojarzą się przede wszystkim z występami polskich bramkarzy, którzy w obecnym stuleciu mieli niepowtarzalną okazję przekonać się na własnej skórze, jakie emocje towarzyszą starciom tych dwóch drużyn. Szkoda tylko, że Tomasz Kuszczak, Łukasz Fabiański oraz Wojciech Szczęsny nie występują już na Old Trafford lub Emirates Stadium, choć z drugiej strony tylko ostatni z wyżej wymienionych musiał jak na razie pożegnać Wyspę, udając się na roczne wypożyczenie do włoskiej Romy, wciąż jednak formalnie pozostając graczem londyńczyków. Pozostała „dwójka” już bardzo długo raczy angielskich kibiców swoją grą, różnica między nimi polega jednak na tym, że Fabiański jest pewnym punktem Swansea City, a więc klubu Premier League, zaś Kuszczak występuje na jej zapleczu – Championship w barwach Birmingham City.
Zarówno Kuszczakowi, jak i Szczęsnemu mecze z Arsenalem bądź United kojarzą się dość miło, gdyż to właśnie w spotkaniach z tymi rywalami dwaj polscy bramkarze mieli okazję zadebiutować w rozgrywkach Premier League. Bramkarz Birmingham uczynił to 17 września 2006 r., broniąc m.in. rzut karny egzekwowany przez Brazylijczyka Gilberto Silvę. Pojedynek zakończył się jednak po myśli Arsenalu, gdyż w jego ostatnich minutach zwycięską bramkę zdobył Emmanuel Adebayor. Niekorzystny rezultat nie przysłonił jednak świetnej gry Kuszczaka, tak samo jak doskonałej dyspozycji Szczęsnego w meczu z 13 grudnia 2010 r. przeciwko United, kiedy po raz pierwszy zagrał w meczu angielskiej ekstraklasy. Mimo porażki 1:2 Polak został uznany za jednego z najlepszych na boisku. Fabiański natomiast, będąc jeszcze graczem AFC, dwa razy rywalizował z United. W pierwszym spotkaniu (8 listopada 2008) w 78. minucie zastąpił kontuzjowanego Manuela Almunię, w drugim zaś (16 maja 2009) rozegrał pełne 90 minut.
Ruud van Nistelrooy – największy wróg Arsenalu
21 września 2003 r., Old Trafford, mecz 6.kolejki Premier League, starcie Manchesteru z Arsenalem. „Kanonierzy” przybyli do czerwonej części Miasta Włókniarzy jako drużyna niepokonana w poprzednich pięciu spotkaniach sezonu 2003/2004 i chyba nikt wówczas – nawet w najśmielszych snach – nie przypuszczał, że taki stan utrzyma się aż do końca rozgrywek, zapewniając „The Gunners” wieczną sławę. „Czerwone Diabły” pluły sobie w brodę, widząc, jak na koniec sezonu ich najwięksi ligowi rywale cieszą się z wywalczonego w nieprawdopodobnym stylu mistrzostwa. Bez ani jednej (!) porażki. Porażki, której widmo zajrzało im w oczy dosłownie kilka sekund przed końcem meczu z 21 września 2003 r., gdy Ruud van Nistelrooy stanął przed szansą pozbawienia londyńczyków zwycięstwa. Nic takiego jednak nie miało miejsca, a już po meczu niedoszły kat Arsenalu zyskał miano wroga publicznego numer jeden wśród jego sympatyków.
Dlaczego? Z tego powodu, że po jego faulu na Patricku Vieirze z boiska z czerwoną kartką wyleciał… właśnie Francuz, który poirytowany zbyt ostrą grą Holendra chciał sam wymierzyć sprawiedliwość. Czarnoskóry pomocnik AFC miał zamiar poczęstować napastnika United solidnym kopniakiem, ale pech chciał, że ten zdążył odskoczyć i noga Vieiry jedynie przeszyła powietrze. Mimo to arbiter Steve Bennett pokazał graczowi Arsenalu drugą żółtą kartkę w meczu, za co ten musiał opuścić przedwcześnie boisko. Na domiar złego w samej końcówce spotkania sędzia podyktował kontrowersyjny rzut karny dla United po faulu Martina Keowna, który wykonywać miał (a jakże!) van Nistelrooy.
Kiedy Holender sposobił się do oddania ostatniego strzału w tamtym niezapomnianym spotkaniu, cała Anglia wstrzymała oddech. 67 tys. widzów zgromadzonych w „Teatrze Marzeń” spoglądało jak Jens Lehmann stara się ze wszystkich sił zdekoncentrować swego oponenta. Niemiecki golkiper wykonuje „pajacyki”, przemieszcza się z prawej do lewej strony bramki, której strzeże. Van Nistelrooy natomiast udaje spokojnego, ale widać doskonale, że jest bardzo zdenerwowany. Pewnie ma jeszcze przed oczami walczących ze sobą kilka chwil wcześniej piłkarzy obu drużyn po tym, jak „Kanonierzy” nie mogli pogodzić się z czerwoną kartką dla Vieiry. Wreszcie arbiter Bennett daje znak i atakujący United rusza do piłki. Ziemia zwalnia, a może nawet po na kilka sekund całkowicie wyhamowuje, by pozwolić Holendrowi na oddanie precyzyjnego strzału. Ten uderza bardzo mocno, ale w poprzeczkę. Koniec spotkania, remis! Niedoszły zdobywca decydującej bramki jest całkowicie załamany, nie słyszy, co wykrzykuje do niego rozwścieczony Keown. Boże, cóż to był za mecz!
Stadion Highbury
Arena, na której swoje spotkania w roli gospodarza Arsenal rozgrywał w latach 1914-2006. Gdyby trybuny stadionu mogły mówić (i gdyby jeszcze istniały), opowiedziałby niezliczoną ilość historii związanych z drużyną „Kanonierów”. Niestety, Highbury dziś już nie istnieje, a w jego miejsce wybudowano osiedle mieszkaniowe. Trudno jednak dziwić się decyzji władz AFC o jego wyburzeniu, gdyż rozbudowa trybun nie była możliwa ze względu na mało komfortowe położenie areny. Nie pozostawało zatem nic innego, jak zbudowanie nowego stadionu, co zwiększyłoby przy okazji (a może przede wszystkim?) zyski z biletów. Wiadomo – im większa liczba kibiców, tym bardziej pokaźna kwota zasilająca klubowy budżet.
Emirates Stadium to już jednak nie to samo… Na Highbury lubili grać wszyscy, nie tylko piłkarze Arsenalu. Nawet Frank Lampard, były zawodnik Chelsea, przyznał kiedyś, że występom na dawnym obiekcie „The Gunners” piłkarzom zawsze towarzyszyły wielkie emocje. Krótko mówiąc – kibice, którzy zasiadali na Highbury potrafili stworzyć niesamowitą atmosferę piłkarskiego święta, z czym mają olbrzymi problem fani zasiadający na trybunach Emirates. Bilety na mecze Arsenalu są najdroższe w całej lidze, nic zatem dziwnego, że wielu prawdziwych fanów 13-krotnych mistrzów Premier League nie może pozwolić sobie na regularne dopingowanie swoich ulubieńców z trybun nowego stadionu. Oglądając mecze „Kanonierów” trudno wyzbyć się wrażenia, że coś takiego jak doping na Emirates właściwie nie istnieje. Chwilami, zwłaszcza po zdobyciu bramki, da się słyszeć pewne okrzyki, ale porównywać ich do zdzierania gardeł na Highbury nawet nie ma sensu. Czy jutro chłopcy Wengera mogą liczyć na ogłuszający ich rywali doping? Wątpliwe, ponieważ większość wśród publiczności stanowić będą zapewne turyści, bardziej zainteresowani robieniem sobie zdjęć, niż widowiskiem piłkarskim.
Fenomenalny gol Thierry'ego Henry'ego
Thierry'ego Henry'ego nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba, wystarczy jedynie wspomnieć, że emerytowany już Francuz uznawany jest za jednego z najwybitniejszych napastników w historii futbolu. Ponadto jest ikoną Arsenalu, o czym świadczy choćby pomnik przedstawiający celebrującego zdobycie bramki napastnika, znajdujący się przed Emirates Stadium. W sumie dla „Kanonierów” „Titi” zdobył aż 226 goli, pozostawiając daleko w tyle dawnego najlepszego strzelca w historii londyńskiego zespołu, Iana Wrighta.
Napastnicy zwykli mawiać, że nie ma trafień ładnych i brzydkich. Jest jednak bramka, którą do dziś eksperci uznają za najpiękniejszą, jaka została zdobyta w bezpośrednich starciach Manchesteru z Arsenalem. Chodzi tu oczywiście o kapitalne uderzenie Henry'ego z 1 października 2000 r. Jedyna bramka w meczu na Highbury zapewniła gospodarzom cenne trzy punkty, a jej strzelcowi uznanie kibiców z całego świata. Nic w tym dziwnego, skoro mistrz globu i Europy z reprezentacją Francji z charakterystyczną dla siebie gracją i wielkim luzem zarazem rozstrzygnął ligowy klasyk. Podanie po ziemi od jednego z partnerów, delikatne podbicie piłki przez stojącego tyłem do bramki Manchesteru Henry'ego, natychmiastowy obrót i strzał z ok. 20 metrów, po którym piłka ląduje w lewym górnym rogu „posterunku” Fabiena Bartheza. Rodak Henry'ego jedynie odprowadził futbolówkę wzrokiem do bramki. Magia.
Van Persie, Welbeck i inni „zdrajcy”
Słowo: zdrajcy w podtytule nie bez kozery ujęliśmy w cudzysłów. W futbolu tym mianem zazwyczaj określa się zawodników, którzy w swojej karierze reprezentowali barwy dwóch (czasami nawet więcej) klubów z jednego miasta, regionu. Siedziba Arsenalu mieści się w Londynie, zaś osoby związane z United rezydują w Manchesterze, dlatego uczestników transferów pomiędzy tymi zespołami trudno nazwać zdrajcami, choć kibice czasami mają na ten temat nieco odmienne zdanie.
Robin van Persie, dwukrotny król strzelców (2012,2013) latem 2012 r. postanowił opuścić Arsenal i zasilić szeregi Manchesteru United. Może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie jego przesadna (zdaniem części fanów „The Gunners”) radość okazywana po zdobyciu przez Holendra bramki w pierwszym – od momentu transferu – meczu pomiędzy tymi drużynami. Przypomnijmy, że spotkanie z 3 listopada 2012 r. zakończyło się zwycięstwem „Czerwonych Diabłów” 2;1, a pierwszą bramkę w meczu zdobył właśnie Robin.
Z kolei według kibiców United od celebracji gola wbitego ich ukochanej drużynie gola powinien wstrzymać się ich dawny idol, wychowanek Manchesteru Danny Welbeck, który do Londynu przybył w 2014 r. Reprezentant Anglii, leczący obecnie kontuzję, nie chciał, ale musiał opuścić Old Trafford po tym, jak trener Louis van Gaal zakomunikował mu, że w jego zespole nie może liczyć na zbyt wiele minut gry. Holenderski menedżer musiał przełknąć gorycz porażki i wysłuchiwać wiele nieprzychylnych mu komentarzy po zeszłorocznym spotkaniu w ramach ćwierćfinału Pucharu Anglii, w którym to Arsenal zdołał pokonać United 2:1, a decydujący cios macierzystemu zespołowi zadał waśnie Welbeck.
Transfer Danny'ego z Manchesteru do drużyny Wengera to ostatni przypadek, kiedy zawodnik którejś z tych dwóch ekip zasilił szeregi drugiej, ale poza nim było jeszcze 12 takich wymian. Poza 24-letnim napastnikiem barwy United oraz Arsenalu reprezentowali także: wspominany Robin van Persie, Mikael Silvestre, Andy Cole, David Platt, Jim Leighton. Viv Anderson, Frank Stapleton, Brian Kidd, Jimmy Rimer, George Graham, Ian Ure oraz David Her.
Historia
Fakt, iż liga angielska uznawana jest za jedną z najlepszych w Europie to w dużej mierze zasługa dwóch drużyn, którym przyjdzie jutro się ze sobą zmierzyć. Zespoły Arsene'a Wengera oraz Lousia van Gaala tym, że od wielu lat nie schodzą poniżej pewnego pułapu, cały czas pozostając jednocześnie w ścisłej czołówce Premier League i wzmacniając rywalizację o tytuł mistrzowski, przysparzają swojej lidze nowych kibiców, a także zachęcają wielu świetnych graczy do reprezentowania jej klubów. Sukcesy, jakie Manchester United osiągał w Europie są potwierdzeniem siły Premiership.
Zresztą nie o same sukcesy tutaj chodzi. W czasach, kiedy kibice Chelsea oraz Manchesteru City nawet nie marzyli jeszcze o pozyskaniu bajecznie bogatych inwestorów z Rosji i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, to własnie United i Arsenal, a także Liverpool rozdawały karty w angielskim futbolu. Niezliczone ilości spotkań, dziesiątki trofeów, miliony fanów z całego świata – to w głównej mierze oddaje zasługi tych klubów dla kraju, który reprezentują. Nic dziwnego zatem, że słysząc hasło: „Wielkie Derby Anglii” większości obserwatorów rozgrywek Premier League wciąż kojarzy się ono przede wszystkim z meczami „Kanonierów” i „Czerwonych Diabłów”. Dzieje się tak, ponieważ te dwa zespoły ponad sto lat pracowały na swoją chwałę, a nowo powstałe potęgi napędzane milionami szterlingów będą musiały jeszcze bardzo długo poczekać, by dorównać sukcesami swoim bardziej utytułowanym rywalom.
Legendy piłkarskie
Rozprawiając o rzeczach, które najbardziej kojarzą nam się z meczami Arsenalu z Manchesterem, warto zatrzymać się przez chwilę przy piłkarzach, pracujących przed laty na chwalę dwóch utytułowanych zespołów. Paul Scholes, Ryan Giggs, David Beckham, Gary Neville z jednej strony, Sol Campbell, Robert Pires, Martin Keown, Dennis Bergkamp z drugiej. I oczywiście wielu innych. Oglądanie „derbów o Anglię” zawsze sprawiało kibicom z całego świata wielką przyjemność i nawet dziś, kiedy już żaden z wymienionych powyżej futbolistów, nie pozostaje czynnym graczem, pojedynki odwiecznych wrogów przyciągają przed telewizory miliony widzów. Czasy się zmieniły, ale zarówno United, jak i Arsenal to wciąż potęgi Premier League, z którymi każdy krajowy rywal musi się liczyć. Mesut Oezil, Alexis Sanchez, Juan Mata, Wayne Rooney i pozostali uczestnicy jutrzejszego spektaklu jeszcze muszą długo pracować na miano legend, a zwycięstwo w prestiżowym pojedynku może ich znacznie do tego przybliżyć. Kto z nich pogrąży rywala, ty samym wdrapując się na piłkarski Olimp? Przekonamy się już niebawem.