Brazylio! Nie pchaj się do Europy!
2014-07-15 04:02:48; Aktualizacja: 10 lat temu Fot. Transfery.info
Czasem człowiek musi zrobić coś czego nie lubi, niestety. Na przykład, ja muszę wcielić się w rolę malkontenta, bo pewna reprezentacja uparła się, by iść drogą, którą podążać nie powinna.
Wiecie, swego czasu zdarzało mi się biegać z piłką do kosza. Nie jakaś wielka miłość, ale odnajdywałem się w tym sporcie i zdarzało się jeździć na szkolne turnieje. Nijak jednak do tej dyscypliny nie pasowałem. Ciężko, mając raptem kilka centymetrów więcej od Messiego. Zresztą, z siatkówką ta sama historia. Nie myślcie jednak że ubolewam, bo sercem zawsze byłem za futbolem, a i kawał zdrowia zostawiłem na zielonej trawce.
Człowiek jest w końcu do czegoś stworzony, wiadomo, oklepana konkluzja. Mały nie zawojuje parkietów NBA, a dwumetrowiec na piłkarskich boiskach prędzej zostanie przez kibiców oddelegowany do tartaku, niż będzie zaliczany do grona najlepszych na świecie. Nie ma równości, nie oszukujmy się. Predyspozycje są ustalone z góry.
Z reprezentacjami jest tak samo, w końcu dochodzi tu kwestia narodowości, a co za tym idzie – mentalności. Są nacje, które grając defensywnie cierpią katusze, jak choćby Chile. Jest też przeciwny biegun, a na nim Włosi, mistrzowie obrony. Są kadry zbilansowane i kadry nijakie. Przykładu tych ostatnich podawać nie będę, wzbraniając się uparcie przed polską mentalnością.
W piłce zawsze istniały różne style gry, ale największe różnice można było zaobserwować w starciach europejsko-amerykańskich. Wiadomo, gdy grali Brazylijczycy z takimi Niemcami, to nikt nie miał wątpliwości, kto jaki kontynent reprezentuje. A przynajmniej tak było w 2002 roku. 12 lat później ciężko stawiać podobne tezy, nie patrząc ani trochę przez pryzmat wyników.
Mundial w Korei i Japonii pamiętam doskonale, zwłaszcza występy tamtejszych finalistów. To między innymi dzięki nim pokochałem ten sport, choć nie ukrywam, że w bezpośredniej konfrontacji kibicowałem „Canarinhos”. Urzekli mnie bardziej, jako drużyna, jako zbiór indywidualności i jako przykład pewnej znakomitej filozofii.
Jak za komuny rzucano hasła 3xTAK, tak ja przed telewizorem krzyczałem 3xR. Ronaldo, Rivaldo, Ronaldinho. Jakże biedne jest nowe pokolenie, nie mogące zobaczyć tych wirtuozów na żywo. Trzech magików tworzących wspólnie niesamowity pokaz. Jednak tamta Brazylia to nie tylko oni, to cały zespół podtrzymujący tradycje najbardziej utytułowanej kadry świata, tej z czasów Pele czy Zico, gdy nawet na papierze, patrząc na słynne ustawienia 4-2-4 czy 4-3-3 wymyślone właśnie przez Brazylijczyków, widoczna była już ich mentalność – strzelaj, porywaj, wygrywaj.
Futbol zmieniał się przez lata, z każdym wielkim turniejem był coraz bardziej modern. Jednak przez dekady filozofia latynoskich drużyn nie ulegała zmiana. Jasne, stawała się nieco bardziej zrównoważona, ale wciąż łączyła efektowność z efektywnością. Do mundialu w Niemczech.
Świeżo upieczeni Mistrzowie Świata to symbol brazylijskiego upadku. W ich kraju rozpoczął się kryzys, a w starciu z nimi zostały obnażone wszystkie słabości popełnianych przez ostatnie lata błędów. I to nie tyle kwestia gorszego pokolenia piłkarzy, lecz porzucenia pewnych ideałów.
Zabawne, że ostatni wielki sukces i ostatni upadek przypadł w udziale Scolariemu. Brazylijczykowi z krwi i kości, który u swego boku miał innego fachowca – Carlosa Alberto Pereirę. O ile ich eksperyment zdał egzamin w Pucharze Konfederacji, o tyle personalne wybory i przyjęty styl spowodował w efekcie czarną rozpacz w „Kraju Kawy”.
Taktykę ponoć dobiera się do zawodników, choć są tacy, co praktykują koncepcję odwrotną. „Felipao” pozostał jednak wierny tej pierwszej myśli, a więc za paskudny obraz gry „Canarinhos” winę ponoszą, a przynajmniej powinni, piłkarze.
Ocenianie każdego indywidualnie nie ma sensu, podobnie jak pastwienie się nad Fredem czy Jo. 65-latek wiedział kogo zabierał na mundial i sam wybrał, że to w oparciu o nich chce budować atak reprezentacji. Nie można zaprzeczyć, że ciężko w Brazylii szukać kogoś pokroju Ronaldo czy Adriano, co nie znaczy, że trzeba od razu chwytać się rzeczy oczywistych. Lepsza selekcja i odważne postawienie na choćby ligowców okazałoby się lepszym rozwiązaniem.
Scolari postawił na wyrobników, takich którzy ciężką pracą wywalczą sukces. Mając Neymara czy Oscara, obrońców brazylijskich korzeni piłkarskich, liczył że wszystko zaskoczy, jak należy. Pomylił się brutalnie. Okazało się, że ci piłkarze się po prostu gryzą. Męczą się ze sobą na boisku, nadają na innych falach. Tutaj wręcz prosi się o porównanie reprezentacji z 2002 roku i tej obecnej.
(fot. Wikipedia)
Choć komentarz zbędny, to z dziennikarskiego obowiązku znaleźć się musi. Nie trudno dostrzec, ilu zawodników z brazylijskiej ligi zagrało na mundialu w 2014, a ile na czempionacie w Korei i Japonii. Dziś wartość Kaki, Gilberto Silvy, Ronaldinho czy Klebersona wszyscy znają. 12 lat wcześniej, w czasie trwania mistrzostw, byli mniej lub bardziej anonimowi.
Nie bez znaczenia są także zawodnicy grający w angielskiej ekstraklasie. Jeden reprezentant Premier League (nie stanowiący o sile kadry) w porównaniu do sześciu (filarów reprezentacji), wbrew pozorom, jest bardzo wymowny.
(fot. Wikipedia)
(fot. fifa.com)
(fot. Wikipedia)
(fot. fifa.com)
Patrząc na powyższe jedenastki, głębsze przemyślenia nasuwają się przy linii pomocy. Luiz Gustavo-Fernandinho (Paulinho) to zupełnie inna para od tej tworzonej przez Gilberto Silvę i Klebersona. O ile Gilberto miał podobne zadania do duetu sprzed kilku dni, o tyle Kleberson od defensywy stronił, był raczej dryblerem, technikiem, taki który zawsze był gotowy poderwać drużynę i szarpnąć. Środek pomocy był zatem zbilansowany...
Boki pomocy ciężko porównywać, chociażby dlatego, że 12 lat temu ich rolę pełnili obrońcy. Swoją drogą, Scolari mógł powtórzyć ten manewr, bo Marcelo i Maicon w ofensywie odnajdują się podobnie jak niegdyś Roberto Carlos z Cafu, choć może nie prezentują tej jakości. Niemniej jednak, mając Hulka w składzie, „Canarinhos” i tak grali bez jednego skrzydłowego. Dalsze analizowanie jest bezcelowe.
To wszystko wpłynęło na wielką porażkę, klęskę spowodowaną upokorzeniem. Nowe standardy, defensywne nastawienie i brak kreatywności, to przymioty które mogą przynosić sukcesy europejskim drużynom, ale nie Brazylii. Nie reprezentacji, w której zawsze wszyscy atakowali i wszyscy bronili.
Jest jeszcze pewna reguła, o której nie mówi się prawie wcale, a która według mnie jest niezwykle istotna. Każdy zwycięzca ostatnich mundiali czy Mistrzostw Europy miał w swoich szeregach rozgrywającego z prawdziwego zdarzenia. Nie dwójkę przecinaków, lecz ludzi którzy wyprowadzali piłki i nadawali tempo akcjom. Włosi mieli Pirlo, Hiszpanie - Xaviego, Niemcy - Kroosa. Brazylia? Sami wiecie kogo.
Scolari poległ, bo zamiast przywrócić dawny styl, przystosowany do nowych trendów, zaczął czerpać europejskie wzorce. To tak jakby Brazylijczycy zaczęli sprowadzać kawę ze Starego Kontynentu.
„Felipao” przegrał, bo zabrakło mu odwagi sprzed dwunastu lat, gdy dokonywał selekcji przed wylotem do Korei i Japonii. Zaufał nazwiskom, zaufał tym, którzy znają siłę europejczyków, którzy niszczą grę rywali, a nie tworzą własną.
Od początku zakończonych kilka dni temu mistrzostw trzymałem kciuki, by ten projekt nie wypalił. Nie mogłem, nie mogę i nie będę mógł oglądać Brazylii w europejskim wydaniu. To gorsze niż wyblakła tiki-taka.
Porażka jest zawsze początkiem czegoś nowego. Pod wodzą następcy Scolariego, z nowymi twarzami wszystko może się odrodzić. Szkoda tylko, że brazylijski futbol umarł u siebie, w domu, a kibice z Ameryki Południowej musieli oglądać podrobiony towar eksportowy z Europy.