Koniec z turniejową fikcją. Rynek najmocniej ceni powtarzalność [FELIETON Pawła Grabowskiego]

2021-07-01 21:22:52; Aktualizacja: 3 lata temu
Koniec z turniejową fikcją. Rynek najmocniej ceni powtarzalność [FELIETON Pawła Grabowskiego] Fot. Xinhua / PressFocus
Redakcja
Redakcja Źródło: Transfery.info

Wielki futbol znieczulił się na jednorazowe błyski gwiazd, dużo bardziej ceni powtarzalność. Skoro Borussia Dortmund potrafiła 28 razy oglądać Erlinga Haalanda, to teraz nie kupi kogoś tylko dlatego, że wyszły mu trzy dobre mecze na EURO. Skończyły się czasy letniej witryny sklepowej.

Za chwilę karuzela ruszy na dobre. 20-letni Mikkel Damsgaard jeszcze nie skończył EURO, a już na Youtubie'ie ma filmik i grafikę w koszulce Milanu. Prezes Sampdorii mówi, że gol z Rosją kosztował 30 milionów euro, ale jeśli strzeli jeszcze jednego, to za moment cena skoczy do 40 milionów. A co będzie, jeśli strzeli dwa? Massimo Ferrero spokojnie może krzyczeć 50 milionów.

Wielkie turnieje od zawsze pozwalały klubom zaburzać percepcję i dyktować lepsze wyceny. Po drugiej stronie stołu nie siedzą jednak amatorzy. Każdy dyrektor sportowy wie, że przed transferem gwiazdki turnieju najlepiej jest ochłonąć. To już nie te czasy, gdy lob Karela Poborsky’ego na EURO 1996 automatycznie robił z niego piłkarza Manchesteru United. Wyobraźmy sobie, że podczas obecnego turnieju w podobny sposób błyszczy Lukas Masopust ze Slavii Praga. Nawet, jeśli byłby to sygnał dla rynku, by mu się bliżej przyjrzeć, to żaden gigant się do niego nie zgłosi. Niech nawet lobuje jak Poborsky. To nie ma znaczenia.

NAJPIERW WYSCOUT, A POTEM OKO

Alex Ferguson powiedział kiedyś jasno: „Nie ma gorszego czasu na kupowanie piłkarzy niż lato po wielkim turnieju”. Sam w latach dziewięćdziesiątych nabrał się na Poborsky’ego i Jordiego Cruyffa. Przypominał też w autobiografii piłkarzy Senegalu po dobrym mundialu w 2002 roku, gdy nagle rzucił się na nich Liverpool. Dzisiaj podobne ruchy świadczyłyby o ułomności siatki scoutingowej. Nie po to na Anfield chwalą się pokojem fizyków i matematyków, nie po to rozbudowaną analizą budują na rynku przewagę konkurencyjną, by potem dać się zwieść emocjom.

EURO albo mundial to zawsze są emocje. Nawet Liga Mistrzów nie wywołuje podobnego wrzenia. To tutaj mówimy o święcie, tutaj do głosu dochodzą narodowe barwy, tutaj kumuluje się wzrok niedzielnych kibiców. Dla nich Dumfries albo Maehle nagle rosną w gigantycznym tempie. Kluby też to widzą, ale jeśli po turnieju będą podejmować decyzję o kupnie to nie dlatego, że Holandia świetnie grała w grupie, a Dania rozprawiła się z Walią. Patrick Schick i jego fenomenalny gol dla Czechów też nie jest żadnym przełomem. Rynek wie, że od lat balansuje on pomiędzy kandydatem na gwiazdę, a zwykłym przeciętniakiem. W ciągu czterech lat miał cztery kluby, tak mocno grając w kratkę, iż sam wrzucił się w szufladkę „brak powtarzalności”.

Ta powtarzalność stała się oczkiem w głowie analityków i dyrektorów. Borussia Dortmund zanim pozyskała 17-letniego Jude’a Bellinghama obserwowała go trzy lata - widziała, jak reaguje w każdych warunkach, ubezpieczyła się na każdą możliwość. Kiedyś taki zawodnik debiutował na wielkim turnieju i wszyscy robili „wow”. Dzisiaj, gdyby Bellingham porwał Anglików, byłoby to ciągle duże wydarzenie, ale nie zmieniłoby to jego potencjału rynkowego. W tym świecie najpierw jest Wyscout, a potem oko i chwilowe zauroczenie.

CZUTKA ARSENALU

Kiedyś to wszystko było prostsze. Nie mieliśmy dostępu do każdej ligi ot tak, nie było Internetu, pierwsze działy analityczne w połowie lat 90. w Premier League opierały się na przewijaniu kaset VHS. Firma Prozone powstała w ten sposób, że właściciel Ramm Mylvaganam zobaczył Steve’a McClarena i jego pokój analiz przypominający schowek na miotły. „Nie szkoda ci na to czasu?” - spytał i za chwilę stworzył narzędzie, by ten cały proces usprawnić. Od tej pory widzimy futbolowy wyścig zbrojeń. Lepszy scouting to lepsi i tańsi piłkarze. Szansa na ogromny zysk. No i pewność, że bardziej opieramy się na powtarzalności i tym, co realne, a nie chwilowe i złudne.

Książka „Futbonomia” przytoczyła kiedyś piękny przykład Johna Jensena, strzelca gola w finale EURO w 1992 roku dla Danii. George Graham, wówczas trener Arsenalu miesiąc później powiedział, że widzi go w Londynie. Szukał pomocnika ze świetnym strzałem. Jensen teoretycznie na turnieju taki był, ale rok później w klubie przy statystyce gole nadal widniało zero. Doszło do tego, że za każdym razem, kiedy był przy piłce, radosny tłum Highbury wiwatował „Strzelaj!”. Ostatecznie w ciągu czterech lat trafił raz. Zaraz potem fani Arsenalu wydrukowali koszulki z napisem: „Byłem tam, kiedy Jensen strzelił gola”. Nie ma lepszej anegdoty podsumowującej, jak łatwo można się wrobić, kiedy w kontekście transferu myśli się tylko turniejem.

Futbol pełen jest podobnych pomyłek. Asamoah Gyan - świetny w Ghanie, beznadziejny w Sunderlandzie. Stephane Guivarch - mistrz świata z Francją 98, ale chwilę potem rozczarowanie w Premier League. Hitem jest Oleg Salenko, który strzelił pięć goli Kamerunowi na mundialu w 1994 roku i od tej pory mógł jechać na picu jako król strzelców tamtej imprezy. Nabrały się na niego Valencia i Glasgow Rangers. To, że sława wyprzedziła umiejętności pokazują jego dalsze występy w reprezentacji. Salenko po mundialu w USA nigdy już w kadrze nie zagrał.

REPREZENTACJE W ODWROCIE

To też jest dowód, jak kiedyś wyglądała piłka reprezentacyjna. Świat kręcił się wokół wielkich imprez. Zawodnicy wiedzieli, że tam jest największa scena i tam trzeba błyszczeć. Ale dziś, kiedy pieniądz jest w klubach, narodowe barwy są już na doczepkę. Widać to po trenerach - najlepsi wcale nie lgną do trybu „dwa mecze i zgrupowanie raz na kwartał”. Rynek też to widzi. Piłkarza będzie weryfikował na podstawie dwóch lat w klubie. Prędzej za stosowne uzna zrobienie wywiadu środowiskowego niż zerkanie, jak zawodnik głośno śpiewa hymn i czy dał kadrze coś ekstra.

Alex Ferguson zdanie o przecenianiu wielkich turniejów wypowiadał nie tylko na podstawie Poborsky’ego. Przecież na Old Trafford był też kiedyś Kleberson, mistrz świata z Korei i Japonii. Jego wartość na rynku podniósł selekcjoner Luis Felipe Scolari, gdy nazwał go kluczowym trybem w maszynie. Zaraz potem pojawiły się oferty z Barcelony, Newcastle i Leeds. Brazylijczyk był już dogadany z tymi ostatnim klubem, ale został w Paranaense, bo miał 15-letnią dziewczynę i według prawa dopiero za rok mógł się z nią ożenić. Manchester poczekał na Klebersona do 2003 roku, pamiętając, jak świetny był na mundialu. Poczekał i przestrzelił. Facet nigdy potem nie nawiązał do formy z kadry. Chwilę pobujał się w Turcji i wrócił do ojczyzny.

JAMES ZAMKNĄŁ DRZWI

Wydaje się, że ostatnim momentem, kiedy kluby naprawdę były w stanie uwierzyć w magię turnieju był 2014 rok. Meksykanin Guillermo Ochoa po meczu z Brazylią został okrzyknięty „Sześciopalczastym”, a że świat memów zaczynał wirować, to autentycznie stał się gwiazdą Internetu. Nikt nie patrzył na to, że dopiero co spadł z Ajaccio do drugiej ligi. Nie liczył się jego dorobek klubowy, tylko to, co wyczynia wtedy, kiedy cały świat patrzy. Zaraz po turnieju kupiła go Malaga, gdzie dwa lata siedział na ławce, a gdy poszedł na wypożyczenie do Granady, to ustanowił rekord ligi, puszczając 82 gole. Mecz z Brazylią na mundialu w 2014 roku na zawsze pozostał tylko błyskiem. Był klasycznym zaburzeniem percepcji, na które kluby przestały się w końcu nabierać.

Real Madryt też dzisiaj już to wie. Kupienie Jamesa Rodrigueza zaraz po mundialu w Brazylii to ostateczne zamknięcie drzwi epoce transferów robionych zaraz po turnieju. Gdyby nie świetna gra w Kolumbii, Florentino Perez nigdy nie zapłaciłby 75 milionów euro. Tamtego lata nie miał jednak wyboru. James głosami czterech milionów internautów wygrał głosowanie na bramkę turnieju. Został królem strzelców. Naturalnym było to, że klub lubiący robić wokół siebie szum, sięgnie po kogoś takiego. Szkoda tylko, że od tego czasu kariera Jamesa przypominała już tylko drogę w dół. Mimo wielkich umiejętności nigdy nie zaistniał w Realu w takim stopniu, w jakim istniał w ojczyźnie.

Jeszcze jednym dobitnym przykładem, jak bardzo kluby mają dziś gdzieś występy w reprezentacjach jest choćby Harry Kane. Manchester City znał jego statystyki do meczu z Niemcami. Czytał prasę i widział jaka krążyła wokół niego krytyka. A potem i tak wysyłał ofertę na 100 mln funtów, bo wie, że poważne transfery robi się na podstawie dużego obrazka.

Ten mały można dziś pogiąć i wrzucić do kosza.

PAWEŁ GRABOWSKI
NEWONCE.SPORT, CANAL+

Więcej na ten temat: Mistrzostwa Europy EURO 2020