Jeśli
po emisji Turbokozaka uznaliście, że z Dawida Korta jest naprawdę
sympatyczny gość, to tak, potwierdzamy - nie pomyliliście się. Z
21-latkiem porozmawialiśmy sobie o jego dotychczasowej przygodzie z
piłką. Cios butelką w głowę, groźna dzielnica, pusta lodówka,
trener, który sprawia, że wszyscy się pocą i poważne plany na
przyszłość. Zapraszamy!
Trzeba przyznać, że
zajęty z ciebie człowiek.
Mamy dwa treningi dziennie, w
zasadzie zaczynamy o 9, a kończymy koło 16, 17. Do tego dochodzą
domowe obowiązki, wspaniała dziewczyna, z którą uwielbiam spędzać
czas... Ciężko się umówić.
Uczysz się?
Studiowałem,
ale trudno było to pogodzić, gdy przebywałem na wypożyczeniu w
Bytowie. Zrobiłem sobie rok przerwy, ale bardzo chciałbym to
ukończyć. Wracając, sporo czasu i uwagi poświęcam młodszemu
bratu, który również trenuje w Pogoni. Strasznie zależy mi na
tym, żeby fajnie się rozwijał i miał jak najlepsze warunki.
Ile
ma lat?
W tym roku kończy 14. Za niedługo wkroczy więc w
ten decydujący moment i albo szybko trafi do pierwszego zespołu,
albo - tak jak ja - będzie przebijał się trochę dłużej.
Jest
potencjał na to pierwsze?
Jak najbardziej. Ale widzisz, ja
czekałem na to nieco dłużej, a paradoksalnie miałem łatwiej. Gdy
przechodziłem przez kolejne szczebelki, Pogoń nie ściągała
bowiem jeszcze tylu młodych chłopaków z zewnątrz. Teraz
„Portowcy” są pod tym względem w czołówce obok Legii, Lecha
czy Zagłębia.
Mówisz o nieco dłuższym przebijaniu.
Myślisz, że dostałeś szansę zbyt późno?
Nie. Po prostu
w kluczowym momencie, gdy Pogoń wracała do Ekstraklasy, złamałem
nogę w spotkaniu juniorów. Zamiast walczyć o pierwszy zespół,
chodziłem po lekarzach. Ale nie będę mówił o pechu, bo i tak
szybko udało się wrócić do niezłej formy. Tak naprawdę
potrzebowałem jednego okresu przygotowawczego. W tamtym czasie do
klubu przyszedł trener Wdowczyk, który zaprosił mnie na treningi
do pierwszej drużyny. Na początku miało być z doskoku, ale jestem
już w niej do dzisiaj. Oczywiście z przerwami na wypożyczenia.
Żeby uściślić, co studiowałeś?
Zarządzanie
w Wyższej Szkole Bankowej. Już w szkole ciągnęło mnie do takich
klimatów. Wiem, że kiedyś może mi się to przydać. Oczywiście
pomysłów na przyszłość jest wiele. Bardzo chciałbym być kiedyś
trenerem. Często rozmawiamy na ten temat z Kubą Arakiem. Powoli
dobieramy już sobie ludzi do naszego sztabu (śmiech). Żarty
żartami - wiem, że jesteśmy bliżej początku niż końca naszych
przygód z piłką, ale naprawdę o tym myślimy. Nawet na kadrze się
z nas śmieją. To znaczy śmiali, bo teraz trener trochę nas
oszczędza...
...Pewnie boi się, że go
wygryziecie.
Właśnie nie wiem o co chodzi (śmiech). Ale
faktycznie było tak, że inni spali, a my dyskutowaliśmy o piłce.
Robiliśmy nawet analizę Turbokozaka. Mówiłem przed kamerą, że
rozpracowywałem Gabora i autentycznie tak było. Z Kubą
rozłożyliśmy go na czynniki pierwsze! Jak nie trenerka, to
oczywiście właśnie Liga Plus Extra albo Cafe Futbol. Jeśli nie
uprzedzi nas ktoś inny (śmiech).
Nie wybiegając jednak w
przyszłość, na razie własną firmę prowadzi moja dziewczyna.
Mogę powiedzieć - już w liczbie mnogiej - że jeśli coś
potoczyłoby się nie tak na boisku, czego nie biorę oczywiście pod
uwagę, nie zaginiemy.
Co to za firma?
Asia
prowadzi z mamą firmę odzieżową. Mają kilka punktów w
Szczecinie.
Za niedługo startuje linia
odzieżowa sygnowana twoim nazwiskiem?
Kto by to kupował
(śmiech). Asia studiuje też fizjoterapię, jest na ostatnim roku.
Chce iść bardziej w tym kierunku.
Czyli masz pod ręką prawdziwego
fachowca.
W momencie, gdy uczy się na jakieś zaliczenie i
chce coś przetestować, robi to na mnie. Jestem trochę takim
królikiem doświadczalnym.
Ale krzywdy ci jeszcze nie
zrobiła?
Nawet jeśli coś by się przytrafiło, niczego bym
nie powiedział.
Jak
to było za młodu? Byłeś łobuzem?
Do tej pory mieszkam w
okolicy, w której - szczególnie kiedyś - nie było kolorowo. Bonus
BGC mógłby zdecydowanie mieszkać u nas na dzielni (śmiech). Ale
ja zawsze byłem od tego odcięty. Od małego dzieciaka byłem
nastawiony wyłącznie na piłkę. Nie było raczej możliwości,
żebym wpadł w złe towarzystwo. Nie ukrywam, kiedyś mocno
obawiałem się niektórych chłopaków, ale teraz jestem z nimi
raczej na „cześć”.
Nikt cię nie ruszy.
Dokładnie!
Pamiętasz jeszcze 2001 rok, w którym trafiłeś do
Pogoni?
Z pierwszej drużyny w Szczecinie do tej pory
zostaliśmy tylko z Robertem Obstem. Pamiętam jeszcze, jak jego tata
- świetny szkoleniowiec - zawołał mnie do siebie jako pierwszego,
właśnie po Robercie. Nie ma co ukrywać, jestem tutaj kupę czasu.
Znam wszystkim. Wiem nawet jak ma na imię mąż przemiłej pani z
pralni. Przez ten czas mogłem z bliska przyglądać się zmianom,
jakie tutaj następowały. Z roku na rok wszystko idzie do przodu. No
może oprócz stadionu (śmiech). Oczywiście mam nadzieję, że lada
moment to też się zmieni.
Na jakim polu zaszły największe
zmiany?
Mamy teraz bardzo dobrą bazę treningową, jedną z
najlepszych w kraju. A przecież kiedyś były do dyspozycji trzy
boiska, w tym dwa piaszczyste. Do tego zmieniło się podejście,
cała filozofia klubu. Przychodzi do niego bardzo dużo młodych
zawodników z całej Polski.
Trener Obst - człowiek
legenda?
Na pewno. Strasznie dużo mu zawdzięczam. Nie chcę
mówić, że gdyby nie on, nie grałbym teraz w piłkę, ale wszystko
mogło potoczyć się inaczej. Być może byłbym teraz w zupełnie
innym klubie. Bo kiedyś chciałem odejść z Pogoni. Trener
powiedział jednak tylko: „No to idź”. I oczywiście zostałem.
Świetny fachowiec. Otoczył nas wspaniałą opieką.
Forował
Roberta?
Czasami dało się odczuć, że Robert jest jego
synem. On zwsze wyglądał jednak tak dobrze, że co by się nie
działo i jaki trener by nas nie objął, tak czy siak by grał. Z
całą pewnością nie znajduje się teraz w pierwszym zespole, bo
jego tata był tutaj znakomitym szkoleniowcem.
Podobno
wykłócałeś się z trenerem o uderzenia z prostego podbicia.
Czasami to miałem tego dość... Trzeba powiedzieć, że u
niego było bardzo mało zajęć taktycznych czy siłowych.
Przeważała technika, prawie zawsze pracowaliśmy z piłkami. Z
trenerem było też tak, że wzbudzał dość skrajne emocje. Jedni
mówili, żeby iść tylko do niego, inni - żeby broń Boże tego
nie robić. Ja należałem do tej pierwszej grupy. Jeśli kiedyś
będę już tym trenerem, chciałbym prowadzić zespół w podobnym
stylu.
Piłka ma przede wszystkim dawać radość - chyba
tak można go podsumować?
Dokładnie. Wynik zawsze był na
drugim miejscu, ale... jednocześnie wygrywaliśmy. Być może
właśnie dlatego, że nie było stresu, spinania się. Oczywiście
wszystko ma swoje plusy i minusy. Bo gdy poszedłem do pierwszej
drużyny, liczył się tylko wynik. No i to było małe zderzenie ze
ścianą.
Masz jakieś anegdotki związane
z debiutem w pierwszym zespole? W sumie trochę już minęło. Sezon
2012/2013, mecz z Polonią Warszawa.
Gdy wchodziłem na
murawę, zapomniałem ochraniaczy (śmiech). Oczywiście się
cofnąłem i je założyłem. W następnym spotkaniu już strasznie
na to uważałem, ze trzy razy sprawdzałem czy mam je na sobie.
Zresztą Bartek Fabiniak, który to widział i reszta chłopaków
raczej nie dopuściliby do tego, żebym zapomniał ich po raz drugi.
Było sporo śmiechu.
Trener Wdowczyk widział?
Szczerze
mówiąc to nie wiem. Chyba nie. Ale wydaje mi się, że nawet gdyby
zauważył, sam by się z tego śmiał. Nie byłoby bury.
Na
murawę wszedłeś za Ediego. To był dość fajny symbol.
Faktycznie, od samego początku, gdy trafiłem do pierwszego
zespołu, Edi bardzo mi pomagał. On ma bardzo bezstresowe podejście
do piłki, tak został wychowany. Być może zobaczył w moich
zagraniach coś podobnego, siebie z młodzieńczych lat. Bardzo
szybko wziął mnie pod swoje skrzydła.
Ale chyba pomagał
też kilku innym młodym chłopakom?
Tak było. I pewnie
również dlatego teraz jest trenerem w drugim zespole. Ma tam samych
młodych zawodników. To świetne miejsce dla niego.
Trener
Wdowczyk. Co o nim powiesz?
Mam przyjaciela w Warszawie i
traf chciał, że gdy go odwiedzałem, spotykaliśmy się przypadkiem
w stolicy... Cóż, to u niego zadebiutowałem w Ekstraklasie.
Strasznie go cenię. Obok trenera Kafarskiego, który postawił na
mnie w I lidze, w seniorskiej piłce zawdzięczam mu najwięcej.
Jedna cecha, która ci u niego najbardziej
odpowiada?
Charyzma. Dziewczyna, z którą właśnie wpadłem
na niego w Warszawie powiedziała, że to taki człowiek, z którym
rozmawiasz i się pocisz. Czujesz olbrzymi respekt. Nie da się nie
traktować go poważnie. Widzisz gościa i wiesz, że to jest to.
Mówi do ciebie, a ty za nim idziesz. Wielki autorytet.
Czym przekonałeś do siebie
wspomnianego już trenera Kafarskiego? Przypomnijmy - wziął cię na
wypożyczenie zarówno do Świnoujścia, jak i Bytowa.
Tutaj
też jest fajna historia. W pewnym momencie trener Wdowczyk
powiedział mi, że fajnie byłoby, żebym poszedł na wypożyczenie.
Po prostu uznał, że mi to pomoże. Z różnych względów nie
mogłem znaleźć odpowiedniej drużyny. No i w pewnym momencie
zacząłem dość intensywnie kontaktować się z trenerem Kafarskim.
Przez trzy dni zadzwoniłem do niego ze 30 razy. Na początku chyba
nie chciał mnie wziąć, ale ciągle wydzwaniałem i... wepchałem
się do Floty. Z czasem przekonałem go, że warto na mnie stawiać.
I zaowocowało to później drugim wypożyczeniem.
W
Świnoujściu była wtedy straszna bieda.
Nie wiem, jakbym
przeżył, gdyby Pogoń nie dopłacała mi pieniędzy. Z jednej
strony nauczyłem się życia. Z drugiej, momentami bywało strasznie
śmiesznie. Te wyjazdy na spotkania... Zbiórka o godzinie 12. Mija
pięć minut, dziesięć, pół godziny, a tu autobusu nie ma, bo
klubu nie było stać. I nie wiadomo było co robić. Był też
wyjazd, to już za trenera Szukiełowicza, gdy nie mieliśmy
opłaconej kolacji. Bardzo często w dniu spotkań tak naprawdę nie
wiedzieliśmy czy w nich zagramy. O wszystkim dowiadywaliśmy się
tylko ze strony internetowej - raz klub był, innym razem już nie...
Śmieszne, ale zarazem smutne.
Miałeś za co
jeść?
Mieszkałem z Pawłem Lisowskim i autentycznie bywało
tak, że mieliśmy pustą lodówkę (śmiech). Ale oczywiście nie
codziennie.
Już się boję, co sobie gotowaliście.
Moim
popisowym daniem, gdy mieliśmy jeszcze końcówkę pieniędzy, było
spaghetti. Zwykle na dwa dni (śmiech). „Lisek” też pichcił.
Najlepsze jest to, że w tamtym momencie Flota nie odstawała od
rywali. Wygrywaliśmy... Będąc przy Świnoujściu nie można te ż
nie wspomnieć o pamiętnych Rumunach. Totalny farmazon. Te
informacje o sprzedanym spotkaniu w Niemczech... Nikt nie wiedział,
o co chodzi.
Jak było z tym meczem z
Babelsbergiem?
Naprawdę nic nie wiem. Pamiętam tylko, że do
przerwy wygrywaliśmy 1:0, a dostaliśmy od trenera taki opierdol,
jakbyśmy przegrywali 0:5.
I ostatecznie skończyło się
na 2:5. W Bytovii było już pewnie zupełnie inaczej?
W
Bytowie było super. Najlepszy czas w mojej dotychczasowej przygodzie
z piłką. Koledzy się śmiali, że gdzie nie kopnąłem, miałem
asystę.
Zasługiwałeś na mocne brawa. W sumie
zanotowałeś ich 11.
Bardzo fajny czas. Nie musieliśmy się
o nic martwić, właściciele zapewnili nam prawdziwy komfort. Do
tego był tam świetny sztab szkoleniowy - z trenerem Kafarskim
współpracował m.in. Tomasz Świderski. Utrzymujemy zresztą ze
sobą kontakt. Miałem też o tyle dobrze, że byłem młodzieżowcem.
Mogłem się spokojnie rozwijać. Jeśli nie wyszedł mi jeden mecz,
miałem taki mały handicap.
Bez tego nie poszłoby ci tak
świetnie?
To pomogło na samym początku. Myślę, że
później, nawet jeśli nie byłoby tego przepisu, i tak bym grał.
A trzeba zaznaczyć, że pierwszoligowej sylwetki to ty
raczej nie masz.
Niedawno Andrzej Rybski po meczu
Chojniczanki z Wisłą Kraków powiedział, że fajnie było uciec od
tej rąbanki w I lidze. Coś w tym jest. To specyficzne rozgrywki.
Oczywiście nie chcę, żeby wyszło, że uważam się za nie wiadomo
kogo i twierdzę, że I liga jest be. Tak nie jest. Trzeba jednak
powiedzieć, że w niektórych meczach rąbanka jest naprawdę ostra.
Pamiętasz jakieś konkretne wejścia rywali?
To
jest normalna kolej rzeczy. Pamiętam coś innego - jak byliśmy w
Kluczborku i dostałem butelką w łeb.
Ale nie
szklaną?
Plastikową, ale była do połowy pełna. Ktoś
rzucił ją z trybun. Trochę oberwałem.
Z
jakimi nadziejami wracałeś do Pogoni?
Wracając zimą
myślałem, że będę grał więcej. Wcześniej oczywiście byłem w
pierwszym zespole, ale mało kto na mnie liczył w kontekście
ekstraklasowego grania. A na wypożyczeniu udało się zrobić
furorę. Myślałem, że będzie trochę inaczej... Biłem się nawet
z myślami, czy nie wrócić do Bytowa, ale ostatecznie zostałem. Te
dwie bramki, które zdobyłem wiosną w meczach z Cracovią równam z
11 asystami w I lidze.
O co chodzi z tą Cracovią? W tych
rozgrywkach też ją pięknie ukłułeś.
Nie ma co ukrywać,
leży mi ten zespół. Ale nie ma też co dorabiać ideologii. Zwykły
przypadek.
W tym sezonie strzeliłeś też gola Koronie
Kielce, ale teraz grasz zdecydowanie mniej.
Podchodzę do
tego na spokojnie. Ostatnio dałem dwie zmiany i nie dojechałem.
Kadra jest naprawdę liczna i teraz szanse dostają inni. Trzeba
walczyć dalej. Czuję sportową złość, ale nie ma żadnych
złośliwości.
Apetyty na pewno rozbudziłeś. Czy to
kibiców Pogoni, czy postronnych obserwatorów.
Pewnie tak. Ogólnie jest moda na
młodych chłopaków. Tym bardziej, gdy ktoś pokaże się z
przyzwoitej strony. Nie chcę za bardzo używać tego słowa, ale po
takim małym boomie ludzie zawsze chcą więcej i więcej. Zdaje
sobie jednak sprawę z tego, że bardzo łatwo spaść z topu, jeśli
już się na niego wejdzie.
Ty na tym topie przez chwilę
byłeś?
Nie, nie, tak nie myślę. Wielu chłopaków w moim
wieku regularnie gra w Ekstraklasie albo wyjechało już za granicę.
Mają zdecydowanie mocniejszą pozycję. Po prostu zdaję sobie
sprawę z tego, że tak jest.
Chyba wymieniłeś swoje dwa
kolejne cele?
Każdy myśli o zagranicy. Też chcę tam
kiedyś trafić. Od momentu debiutu w Pogoni sporo rzeczy jednak się
pozmieniało. Inaczej patrzę na piłkę. Kiedyś mocniej się
wszystkim przejmowałem. Cały czas to mam, ale w zdecydowanie
mniejszym stopniu. Wiem również, jak to wszystko mniej więcej
działa.
No bo kiedyś myślałem, że weźmie
mnie Barcelona, że będę przenosił góry...
Cały czas
możesz.
Oczywiście. Ale trzeba być realistą, na wiele
spraw patrzę inaczej.
Okej, to jaki masz wymarzony
kierunek?
Sam nie wiem...
(Przechodzi Edi Andradina).
Edi,
gdzie mógłbym wyjechać?
Ty? Wszędzie! Do
Barcy!
Widzisz! Ale jak będę miał kiedyś fajne oferty
z innych klubów, nie będę na nią wiecznie czekał (śmiech).