Bez efektu nowej miotły, ale z przebłyskiem geniuszu: cenny punkt na koncie Lecha

2015-10-17 20:28:42; Aktualizacja: 9 lat temu
Bez efektu nowej miotły, ale z przebłyskiem geniuszu: cenny punkt na koncie Lecha Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: Transfery.info

Maszynista-Pawłowski nie zdołał poprowadzić swojej drużyny do zwycięstwa, ale pokazał, że „Kolejorz” nie składa broni. W Poznaniu z Ruchem tylko remis.

To wcale nie dym z rac, to „tylko” nowa miotła wzniosła ogromne tumany kurzu ponad poznańską murawę i doprowadziła do chwilowego wstrzymania wydarzeń meczowych. Po starciu z Ruchem nie można mówić o efekcie zmiany szkoleniowca, ale coś wytrąciło się z bezkształtnej, poznańskiej masy. Obraz wciąż znajduje się za mgłą, ale kto wie czy gdzieś tam nie tli się nadzieja na lepsze jutro?

„I nie zmienia się nic”

Życie kibica poznańskiego Lecha nie należy do najlżejszych. Zwieńcza je przeciągłe pasmo rozczarowań, które za nic w świecie nie chcą odpuścić. Wcale nie byłabym zdziwiona, gdyby przeprowadzono badania nad entuzjastami „Kolejorza” pod kątem częstotliwości wyłączania odbiorników w trakcie trwania meczu ich ukochanej drużyny. Swoją drogą, takie zjawisko mogłoby pozwolić wyciągnąć ciekawe wnioski, a może i nawet pomóc sztabowi szkoleniowemu w pracy nad motywacją lechitów. Pierwsze sekundy spotkania należały do gości i przypominały początek konfrontacji z Cracovią, gdy w 44. sekundzie meczu piłka zatrzepotała w siatce Buricia. Można było mieć deja vu, gdy po rzucie wolnym Lipskiego futbolówka spadła wprost na Stępińskiego, który wyrwał z bloków startowych przed Arajuuriego i dopełnił dzieła zniszczenia. Na tym dominacja chorzowian wcale nie miała się zakończyć. Gdy wydawało się, że w sumie Lech powinien się podnieść i taki kubeł lodowatej wody podziała na niego motywująco… podopieczni (już) Urbana stanęli w miejscu. W środku pola zaistniał potężny chaos, którego nikt i nic za nic w świecie nie mógł poukładać. „Kolejorz” nie tylko miał problemy z dokładnością, ale nie potrafił wykreować akcji ofensywnej, nie był w stanie przedrzeć się przez szczelne zasieki chorzowskiej defensywy.

Ruch w pierwszej części spotkania zaprezentował bardzo rozważny model piłki nożnej. Zagęszczał środek pola, zawężał odległości między formacjami, poruszał się bardzo szybko, a wszelkie dziury z powodzeniem łatał uniemożliwiając poznaniakom posłanie ani jednego prostopadłego podania, które mogłoby dotrzeć do linii ofensywnej.

Jesienna nostalgia na poznańskim rejonie

Lech nie miał miejsca na rozegranie, a przy tym nie był w stanie przeprowadzić składnej akcji oskrzydlającej. Jego rywal bardzo dobrze rozstawiał się na całej szerokości boiska i naprawdę nieźle czytał grę – wiedział, którą flanką zostanie wyprowadzona kontra i natychmiastowo przerzucał tam swoje oddziały, uniemożliwiając lokomotywie rozwinięcie skrzydeł. Celowo nie chcę tutaj wspominać o rozpędzaniu się, bo „Kolejorz” poruszał się niesamowicie wolno. Stanowczo zbyt wiele czasu zajmowało mu przyjęcie piłki, ocenienie sytuacji i dopiero ewentualne wyjście do przodu. Brakowało nawyku natychmiastowego uruchomienia piłkarza z formacji ofensywnej. Częstszym obrazkiem było wycofanie i rozegranie wszerz, które również nie było dopełnione szczególną jakością. Lechici byli mocno naciskani przez Ruch, przez co łatwo wpadali w popłoch i tracili futbolówki na własne życzenie nadziewając się na atak przeciwnika.

Piłkarze z Chorzowa również bardzo mądrze organizowali się wobec odbioru. W przeciwieństwie do Lecha natychmiastowo doskakiwali do swojego przeciwnika (częsty był trójkowy pressing) i zmuszali go do błędu, co nie należało do trudnych zadań.

„Obrona” wciąż na wakacjach

Naturalną jest rzeczą, że gdy w klubie pojawia się nowy trener, wszyscy chcą pokazać się od jak najlepszej strony. Tego brakuje w ekipie z Poznania. Lechici nie tylko wolno przemieszczają się wobec ataku, ale brakuje im organizacji defensywnej. Zarówno Ceesay, jak i Douglas zbyt długo zwlekają, by wrócić na swoje nominalne pozycje przez co tworzy się potężna dziura, którą z powodzeniem może wykorzystać przeciwnik. Zwłaszcza defensor z Gambii miał dzisiaj ogromne problemy ze stabilnością: Ceesay nie tylko był pierwszym hamulcowym, ale zaliczył zdecydowanie za dużo strat, nieudanych podań i pustych przelotów. Zwykle ułożona noga Douglasa również prezentowała wyższy poziom paraliżu.

Środek obrony wcale nie wybijał się ponad pozostałą część defensywy. Wręcz przeciwnie, Arajuuri i Kamiński dostosowali się poziomem do swoich kolegów i również nie byli w stanie utrzymać nerwów na wodzy. Podania polskiego stopera zwykle nie znajdowały adresatów, natomiast poznański Wiking jest odpowiedzialny za oba stracone gole. Przy drugiej bramce wspólnie ze Stępińskim wpakował piłkę do siatki.

Przed trenerem Urbanem dużo pracy jeśli chodzi o krycie w obliczu stałych fragmentów gry. Oba gole dla Ruchu padły po bardzo dobrych wrzutkach Lipskiego, które na bramki zamienił Stępiński. Młody napastnik nie miał najmniejszych problemów, by odnaleźć się w chaosie defensywy rywala i umieścić futbolówkę obok bezradnego Buricia.

Pawłowski: generator energii

Pomimo ogólnego marazmu panującego w szeregach „Kolejorza”, na tle całej, uśpionej drużyny wyróżniał się Szymon Pawłowski. Pomocnik może i w pierwszej połowie miał problemy z dokładnością, jego centry nie należały do światowej klasy, ale przynajmniej wychodził z piłką, pokazywał się do gry i jako jeden z nielicznych był w coś zdziałać. Gdyby nie jego świetna, indywidualna akcja po zwodzie Mazka, piłka nie miałaby prawa znaleźć się w siatce. Skrzydłowy nie tylko urwał się przeciwnikowi, ale i delikatną podcinką przeniósł piłkę ponad defensywą przeciwnika, dając swojemu zespołowi nadzieję na poprawę ligowego bytu.

Druga połowa należała do byłego zawodnika Zagłębia. Pawłowski dwoił się i troił, poruszał się po całej szerokości ofensywnej strefy i nie miał najmniejszych problemów z mijaniem rywala. Piłka nie tylko go szukała, ale wiedział też, gdzie w danej chwili powinien się znajdować, by jak najbardziej przysłużyć się swojej drużynie. Jego poczynania w żadnym wypadku nie były naznaczone bezczynnością – pomocnik miał w sobie tyle energii, że zdołałby zasilić całą wioskę w okolicach Poznania. Zachwycał swoją łatwością w poruszaniu się po boisku, tańczył z defensywą przeciwnika i zdobywał teren jakby to było rzeczą całkowicie naturalną. Aż szkoda, że reszta drużyny nie wzięła przykładu ze skrzydłowego: wówczas można by było mówić o prawdziwym efekcie nowej miotły.

Ożywcze „va banque” Urbana

Nowy szkoleniowiec niebiesko-białych nie zwlekał długo ze zmianami. Na drugą połowę od razu wpuścił Jevticia i Kownackiego, którzy zmienili odpowiednio Gajosa i Lovrencsicsa. Były gracz Jagiellonii nie potrafił odnaleźć się na murawie, był całkowicie zagubiony i nawet nie służył mu środek formacji ofensywnej, w którym zwykle wypadał najlepiej. Węgier natomiast nie grzeszył jakością w dośrodkowaniach w pole karne przeciwnika i wyraźnie odstawał od Pawłowskiego, brylującego dzisiaj formą.

I choć szwajcarski piłkarz seryjnie marnował dobre sytuacje raz za razem pakując piłki a to obok bramki, a to w ogóle je tracąc, ożywił poznańskie szeregi. Podobnie ożywczo zadziałało pojawienie się na murawie Kownackiego, który zameldował się na skrzydle i wypracował jedną z najlepszych sytuacji „Kolejorza” w drugiej połowie. Bujał obrońcami aż miło i umożliwił Linettemu oddanie strzału w kierunku bramki – Putnocky zameldował się jednak na posterunku. Chwilę później sam mógł wpisać się na listę strzelców, ale zbyt długo zbierał się do uderzenie i w efekcie stracił piłkę. Być może zwiększenie morale w szeregach Lecha nastąpiło również za sprawą słabszej postawy Ruchu.

Lech w drugiej części spotkania miał znacznie więcej miejsca, by rozegrać piłkę. Zwykle wyciągał ją ze środka, który nie był już aż tak zagęszczony, rozciągał akcję na któryś z boków i wykorzystywał dobre rozstawienie graczy ofensywnych w polu karnym. Sam obraz gry znacznie uległ zmianie. „Kolejorz” biegał więcej, dłużej utrzymywał się przy piłce i starał się puszczać piłki w uliczki. Co najważniejsze, w poczynaniach podopiecznych Urbana pojawiło się więcej jakości. Do lamusa odeszło zbyt dalekie wypuszczanie sobie piłek przy kontrach, slow motion zastąpiła regulacja tempa w obliczu akcji ofensywnych.

W tym szaleństwie jest metoda

Bramka wyrównująca dla Lecha padła po niesamowitym chaosie w polu karnym rywala. Jevtić zatańczył z obrońcami, a piłkarski pinball spowodował, że ostatecznie futbolówka spadła pod nogi Trałki, który kolanem uruchomił Kamińskiego. Obrońca fartownie umieścił piłkę w siatce, choć całość sytuacji jest mocno kontrowersyjna – nie wiadomo, czy nie był on na spalonym.

Lech męczył, kombinował, naciskał, aż w końcu umieścił piłkę w siatce. W tym wszystkim było sporo przypadku, ale trzeba przyznać, że uparcie parł do przodu przez ciągłość drugiej połowy.

Lechici nie zdołali wywalczyć 3 punktów, ale w drugiej połowie pokazali kibicom, że istnieje nadzieja na lepsze jutro. Może jeszcze nie teraz, może jest za wcześnie, może wygłodniali kibice oczekują cudów, ale coś pozytywnego zadziało się w szeregach Urbana. Zmotywowani lechici po przerwie grali szybciej, pewniej i już nie bali się doskoczyć do rywala, odebrać piłkę, czy po prostu: przenieść się w okolice jego pola karnego. Atakowali większą ilością zawodników, a sprawę ułatwiał Ruch który właściwie siadł i obserwował wydarzenia meczowe. Oczywiście nie zabrakło wolnych elektronów – Jevtić nie trzymał pozycji, Hamalainen właściwie był niewidoczny, a defensywa wciąż jest elektryczna, ale zauważalna różnica wykrzesała kolejne pokłady nadziei w skostniałych sercach poznańskich kibiców. Lokomotywa wciąż nie wrzuciła wyższego biegu i nie można mówić o odpaleniu, ale maszynista-Pawłowski pokazał, że nawet kilka przegranych batalii nie musi przesądzać o rezultacie całej wojny.