Dwie odmienne bajki o stawaniu ze Szkotami w szranki
2015-10-08 22:55:55; Aktualizacja: 9 lat temuMądra gra przerodziła się w marazm typowy dla „starej” reprezentacji, a twardego charakteru zabrakło na choćby I połowę. Niesatysfakcjonujący remis ku pokrzepieniu.
Walka na europejskich boiskach wymusza koncentrację na wielu frontach: nie tylko stricte piłkarskich, a przede wszystkim psychologicznych. Zwłaszcza te drugie aspekty zdają się być kluczowe, gdy mowa o konfrontacjach, w których trzeba wykazać się twardym charakterem i potężną nieustępliwością. Nic więc dziwnego, że piłka nożna tak często przyrównywana jest do życia. W całej tej dżungli należy stawić czoło największym przeciwnościom losu, a przede wszystkim nie utracić swej niepowtarzalnej duszy. Tak i „orzełki” Nawałki były zmuszone aktywować tryb brutalnej i wybitnie zorganizowanej gry, by nie dać się rozszarpać na nieznanej i nieprzejednanej szkockiej ziemi na każdym kroku skrywającej tajemnice.
Wymarzony początek
Czy ten mecz mógł rozpocząć się w lepszy sposób? Owszem, Polacy w pierwszych sekundach spotkania sprawiali wrażenie nieco zagubionych, może nawet roztargnionych, gdy Szkoci próbowali narzucić im swój styl gry, ale już w 3. minucie pokazali, kto będzie rozdawał karty. Wszystko zaczęło się od podania „mobilnego” Mączyńskiego (żadna szydera, wiślak w pierwszej połowie stanął na wysokości zadania) uruchamiającego Milika. Całą robotę zrobił jednak Milik, który ze środka, w uliczkę puścił piłkę do utrzymującego się na granicy spalonego Lewandowskiego. Snajper zwiódł Marshalla i uderzył na bliższy słupek powodując ogólną radość w całym naszym pięknym kraju i na części trybun. Bardziej udanego scenariusza nie mogliśmy sobie wymarzyć.Popularne
Oprócz tego, że Milik puścił świetną piłkę w uliczkę, to jeszcze w razie czego istniała możliwość akcji oskrzydlającej.
Taktyczna pełnia koncentracji złamana szczyptą finezji
Jesteśmy narodem wojowniczym, który nie boi się wyzwań, a losowi pluje w twarz. Nasza historia niejednokrotnie akcentowała, że nawet gdy wszyscy zdołali nas skreślić, gdzieś tam w tle, daleko na horyzoncie jarzyła się jaśniutka plamka nadziei na lepsze jutro (nawet jeśli był to blik wywołany zbyt długim patrzeniem się w słońce). „Orzełki” w pierwszej części spotkania zachwycały swoim zorganizowaniem na boisku wznosząc się wysoko do czołówki drużyn jeśli chodzi o taktykę. Środkowa formacja rozciągała się na całą szerokość boiska, a rozgrywanie włączało do gry całą drużynę. Wszystko zaczynało się w strefie defensywnej (przy wykorzystaniu Fabiańskiego), a następnie płynnie zmierzało ku pomocy – natychmiastowe przyjęcie, mała gra i uruchamianie ofensywnego przodu.
Także przy odbiorze nie mieliśmy sobie równych, gdy dochodziło do zbiegu trójką graczy i silnym pressingu.
W tym momencie trudno też poszukiwać cierpkich słów w kierunku Lewandowskiego. Złoty napastnik reprezentacji Polski nie tylko dobrze czuł grę z przodu, gdzie potrafił wpisać się w podania kolegów, ale i nieco się wycofywał celem przejęcia futbolówki i rozprowadzenia, przeniesienia ciężaru gry. Nie bał się podejść do Szkotów, którzy tylko czyhali aż im się nawinie pod nogi.
Bardzo dobrze wyglądało zbieżne zejście skrzydeł w momencie zmasowanego ataku na twierdzę Marshalla. Zaczynało się od podania ze środka pola, które rozciągało grę na skrzydłowych umieszczonych w martwej strefie defensywy Szkotów. Wykorzystywano przy tym element zaskoczenia: pozorne uśpienie wynikające z mądrej gry nagle było zdolne przerodzić się w istną machinę do zdobywania terenu. Kluczowym jest oczywiście konkretne i wymierzone wyjście z bloków startowych, które wskazuje na dobre zrozumienie poszczególnych elementów formacji.
Taka rozsądna gra Polaków zmusiła Szkotów do zmiany planu. Wycofali się i nie za bardzo byli w stanie odnaleźć się w nowej dla nich sytuacji. Graliśmy nieustępliwie, twardo, bardzo pewnie, nie bojąc się podejść wyżej i zagrać bark w bark, czy noga w nogę. Z tego powodu przydarzyło się kilka naprawdę niepotrzebnych fauli, które doprowadziły do zaburzeń koncentracji. Nie odbiły się one na jakości – rozgrywanie na małej powierzchni nadal było na bardzo wysokim poziomie, ale już na czuciu gry owszem. Takie długie utrzymywanie się przy piłce i ogromna powtarzalność schematów umożliwiły Szkotom rozpracowanie naszej strategii i przejście do kontrofensywy. Nie wolno bowiem zapominać, że jednobramkowe prowadzenie jest niczym wobec „piękna” futbolu, które lubi aktywować się w najmniej spodziewanych momentach.
Wpływ (chwili) dekoncentracji na wydarzenia boiskowe
Dobra taktyka Polaków została rozłożona na zbyt długi okres czasu. Nie można grać w ten sam sposób przez przeciągły moment, jeśli pragnie się najdłużej utrzymać status tajemniczości, mieć w rękawie element zaskoczenia. Podopieczni Nawałki może nie tyle co zlekceważyli Szkotów, ale nie dotarło do nich, że mogą szybko odnaleźć się w sytuacji i wrócić do stawiania własnych warunków. Zaczęło się od stopniowego, wyższego wychodzenia rywala do ataku, by potem skłonić się ku lekkiemu pressingowi, ponownemu czuciu murawy i sprawdzeniu jak bardzo można nacisnąć „orzełki”. Punktem kulminacyjnym był gol do szatni, który mocno wpłynął na morale naszej ekipy mając katastrofalne skutki widoczne w drugiej części spotkania.
Takie bramki, jak ta z samej końcówki pierwszej połowy, „można” tracić. Co prawda polska defensywa zachowała się dość niefrasobliwie, nie zareagowała w tempo, ale Ritchie wcale nie musiał umieścić piłki w siatce. Szczęście zostało po stronie Szkotów.
A wszystko przy wtórze mistycznych dźwięków dud.
Chwila, która wstrząsnęła orlim gniazdem
Jak wiele może zdziałać jeden gol strzelony w odpowiednim momencie? Polacy na drugą połowę wyszli w zupełnie innym nastawieniu. Nie chcieli, by ktokolwiek dostrzegł spadek ich motywacji, ale jego przejawy były widoczne w każdym, nawet najmniejszym kontakcie z piłką. Lepiej nie wspominać o tym, że to Szkoci od razu wypracowali sobie dogodną sytuację do strzelenia gola po tym jak Whittaker wrzucił wyższy bieg i puścił piłkę na wolne pole do Naismitha. Szkotowi zabrakło jednak precyzji, co ocaliło Polaków przed kolejnym trafieniem rywala. Ale to miało być dopiero preludium. Gospodarze dochodzili do głosu coraz mocniej, a cały obraz gry uległ zmianie. Wystarczy chociaż rzucić okiem na zmianę odległości pomiędzy formacjami.
Teraz to Szkoci utrzymują właściwie odległości pomiędzy poszczególnymi częściami drużyny. Dobrze zawężają pole gry, utrzymują koncentrację na dostatecznym poziomie i przesuwają się wraz z rozwojem niemrawego ataku rywala jednocześnie zagęszczając strefę przed
Polakom brakuje zrozumienia. Wracają zbyt wolno, pojawiają się zbyt duże przestrzenie pomiędzy zawodnikami nie wspominając już o wykształceniu się martwych stref, które stanowią łakomy kąsek dla przeciwnika.
Czarę goryczy przelała 62. minuta, gdy spadła jakość naszej gry. Fletcher wykorzystał marazm, który zapanował w szeregach Polaków, uderzając z pierwszej piłki w kierunku bramki Fabiańskiego. Szkot posłał futbolówkę z wewnętrznej części stopy wykorzystując podanie Ritchiego. Trzeba jednak przyznać, że ogromną odpowiedzialnością za utratę bramki należy obarczyć Grosickiego, który całkowicie dał się przepchnąć rywalowi i właściwie może zostać uznany za asystenta trafienia przeciwnika.
Nastała ciemność. Skończyła się dokładność, motywacja uległa rozkładowi, a całe tempo pozostało gdzieś daleko w tyle rysując się coś na kształt slow-motion. Jeszcze próbowaliśmy, jeszcze walczyliśmy, jeszcze Krychowiak dwa razy uderzył z dystansu sprawdzając Marshalla. Bezskutecznie. Druga połowa była pozbawiona tego „pazura”, który tak zachwycał w pierwszej części meczu. Już nawet nie chodzi o to, że opadliśmy z sił, czy Szkoci wyglądali lepiej fizycznie. Zbyt długo graliśmy w jeden sposób, co pozwoliło rywalowi nie tylko nas rozpracować, ale i wyjałowiło naszą, polską glebę.
Cenny punkt wyrwany rzutem na taśmę
Czasami wydaje się, że nic już nie jest w stanie odmienić losów spotkania. Szkoci w drugiej połowie zaprezentowali futbol dojrzalszy, odsłonili nasze słabości i pokazali ogromny charakter. Nie zawsze jednak szczęście sprzyja lepszym. Akurat dzisiejszej nocy rozłożyło się… w miarę równomiernie.
94. minuta. Cały stadion żyje, nie ma mowy o ciszy, o spokoju, o… golu dla Polaków? Wystarczył niekoniecznie dobrze wykonany rzut wolny przez Kamila Grosickiego i lekki chaos w polu karnym Marshalla, w którym najlepiej odnalazł się Lewandowski. Co prawda bramkarz rywala zdołał wyciągnąć piłkę, która zmierzała do bramki, to nadał jej nieprawdopodobnie dobrą dla nas rotację dzięki czemu do futbolówki zdołał dopaść polski napastnik i z najbliższej odległości umieścić ją w siatce.
"Gorycz" remisu
Polacy mieli szansę na pełną pulę punktów, ale na własne życzenie ją zaprzepaścili zamieniając naprawdę dobrą grę na typowy dla „starej” reprezentacji marazm. W tym momencie „gdybanie” i wszelkie skrzętnie tworzone w głowach scenariusze można wyrzucić do śmietnika: boisko pokazało, że podopieczni Nawałki nie zdołali utrzymać w zaciśniętej pięści twardego charakteru na dłużej niż około 30 minut.