Kyle, czy Ci nie żal?
2013-01-07 17:52:35; Aktualizacja: 11 lat temuO człowieku, który mimo przejścia do słabszego klubu, nie może żałować swej decyzji.
Osobiście cenię sobie ambicje. Pomijając kwestie czysto życiowe, w piłce (bo o niej tu mówimy; choć pytanie, czy piłka do nich również się nie zalicza?), przynajmniej według mnie, nie powinno się ulegać przyzwyczajeniom czy stawać się zbyt wygodnym, ale wytrwale i cierpliwie dążyć do celu.
Podoba mi się rozpoczynanie artykułów od tekstów piosenek – może nic twórczego, jednak zawsze znajdzie się jakiś tytuł, jakieś dzieło, które znane wszystkim (lub prawie wszystkim) łatwiejsze będzie w odbiorze. Tym razem jednak nie będzie o piosenkowym „góralu”, a o kimś niekoniecznie do niego podobnym.
Kyle Bartley urodził się 22 maja 1991 roku w Stockport w Anglii. Pierwsze lata piłkarskiej kariery spędził w Boltonie, by w lipcu 2007 roku podpisać kontrakt z Arsenalem. Po dwóch latach został włączony do pierwszej drużyny, debiutując w niej 9 grudnia 2009 roku z meczu przeciwko Olympiakosowi, w ramach Ligi Mistrzów.Popularne
Obrońca, w obliczu konkurencji ze strony Williama Gallasa czy Thomasa Vermaelena, nie mógł mieć zagwarantowanego miejsca w podstawowym składzie „Kanonierów”. Tułał się zatem po wypożyczeniach (dwa sezony spędził w Sheffield United, kolejne dwa w Glasgow Rangers), gdzie zbierał solidne noty. Podbudowany dobrymi występami w SPL, Bartley wrócił do północnego Londynu, gdzie wraz z Arsenalem rozpoczął przygotowania do sezonu 2012/13. Po niezłej grze w przedsezonowych spotkaniach wydawało się, że Anglik ma szansę na walkę o wyjściową jedenastkę nie tylko z niżej klasyfikowanymi w hierarchii Johannem Djourou czy Sebastianem Squillacim, ale także z Perem Mertesackerem, czy główną parą stoperów – Laurentem Koscielnym i Thomasem Vermaelenem. Wierzyli w to wszyscy (zwłaszcza kibice, którym nie podobała się koszmarna gra defensywna Arsenalu, mimo początkowej poprawy za sprawą nowego asystenta trenera, Steve’a Boulda), tylko nie Wenger – latem dał Bartleyowi wyraźny sygnał, że ten nie może liczyć na regularne występy przy The Emirates.
Bartley nie krył smutku, jednak odrzucił opcję pozostania rezerwowym i grania „ogonów” – wystosował odpowiednią prośbę o transfer, którą, ku uciesze Anglika, klub zaakceptował. 16 sierpnia 2012 roku oficjalnie potwierdzono przejście Kyle’a Bartley’a do Swansea City – ruch ten kosztował klub z Walii około miliona funtów. Na swoim Twitterze napisał:”Transfer do Swansea sfinalizowany. Bardzo szczęśliwy... Decyzja o opuszczeniu Arsenalu była dla mnie niezwykle trudna, ale czuję, że nadszedł właściwy czas. Swansea dała mi szansę. Jestem bardzo podekscytowany rozpoczęciem kariery tutaj i będę zawsze wdzięczny Arsenalowi za edukację. Powiedziano mi, że moje szanse na grę w tym roku byłyby mocno ograniczone, a ja jako ambitny, młody zawodnik chciałem grać w Premier League. Teraz będę dawał z siebie sto procent dla Swansea. Dziękuję tym, którzy byli za mną. Nowy rozdział przede mną. Nie mogę się już doczekać”…
I tu właśnie wkrada się pytanie: „Kyle, czy Ci nie żal?” Nikt przecież nie mówił, że Bartley w ogóle nie grałby z armatką na piersi. Nikt nie mówi, że nie odegrałby ważnej roli w walczącej o trofea przecież drużynie z Ashburton Grove.
Mecz z 6 stycznia miał być dla „Kanonierów” szansą na rewanż po przegranej 0:2 w Premier League. Obie drużyny, zarówno Swansea, jak i Arsenal przystąpiły do meczu w iście bojowym nastawieniu – puchar to puchar, jeden błąd może zaowocować stratą bramki, co w kontekście całego meczu może okazać się gwoździem do trumny jednego z zespołów. Realizator co rusz raczył nas zbliżeniami na jegomościa z numerkiem 2 na plecach, jak gdyby miał on coś szczególnego do pokazania w tym meczu.
Spotkanie mnie, jako kibica Arsenalu, srodze zawiodło – już dawno nie widziałem tak fatalnej gry „Kanonierów”. Przyznam – ostatnie 20 minut to dominacja zespołu z the Emirates. Ale co z tego? Na co komu dominacja w końcówce? Na co komu większe posiadanie piłki? Z bólem serca muszę przyznać, że to Swansea było drużyną lepszą – totalnie rozczuliła mnie pomeczowa wypowiedź Laudrupa, który skromnie stwierdził, że jego drużyna zasługiwała na remis. Na remis, Panie Laudrup!? Na ZWYCIĘSTWO, ot co!
Kto był bohaterem meczu? Z pewnością Michu po stronie Walijczyków, a Gibbs po stronie Londyńczyków. Ja jednak uważam, że cichym bohaterem spotkania był nie kto inny, jak właśnie defensor Swansea – Kyle Bartley. To on był bliski pokonania Szczęsnego (piłce w drodze do bramki przeszkodziła poprzeczka) i to on w reszcie zawstydził swoich vis-a-vis i pokazał Wengerowi, że byłby chyba o niebo lepszym wyborem od pozostającego w słabej formie Koscielnego, Vermaelena czy Mertesackera, ratując kilkukrotnie swojego bramkarza. Anglik, zapytany później przez jednego z fanów na Twitterze, czy grał tak, aby coś komuś udowodnić, odpowiedział krótko: ”tylko sobie”.
Czy zatem zejście o klasę niżej – z bijącego się o najwyższe trofea przecież (coraz trudniej przechodzi mi to przez myśl) Arsenalu do średniaka Premiership było błędem? Bartley wyłamuje się totalnie z tego stereotypu. Pokazał bowiem, że nie liczy się renoma, ale serce do gry i chęć spełniania marzeń.
Co może cieszyć? To, że zawodnicy tacy jak Bartley są. To, że twardo stąpają po ziemi i jedyne czego chcą, to realizować się i po prostu: grać na siebie – nie na wypożyczeniu, łudząc się na grę w klubach o wielkiej marce. Czego bym sobie życzył? Więcej historii takich, jak ta z Bartleyem. Dlaczego? Bo jeżeli tylko utrzyma formę z niedzielnego meczu, to już niedługo mogą zacząć bić się o niego drużyny większe od Arsenalu. Bartley będzie mógł w końcu utrzeć nosa klubowi, którego stać było tylko na wysyłanie go na wypożyczenia. Czy tak się stanie? Szczerze sobie (i jemu) tego życzę!