Minimalistyczna senność: lokomotywa bez turbodoładowania

2016-03-15 19:48:56; Aktualizacja: 8 lat temu
Minimalistyczna senność: lokomotywa bez turbodoładowania Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Trudno było rozróżnić kto na co dzień gra w 1.lidze, a kto jest Mistrzem Polski. Lech nie forsował tempa, ale zrobił swoje, a Zagłębie imponowało świetną organizacją boiskową.

Za podwójną gardą

Spokojnie, rozważnie i… bardzo sennie. Lech nie forsował tempa i wcale nie zamierzał wrzucić szybko na ruszt swojego rywala. Wręcz przeciwnie. Długo utrzymywał się przy piłce, szukał dziur w ustawieniu przeciwnika i mozolnie konstruował swój atak pozycyjny. Łatwo nie było. Goście ustawiali się naprawdę, bardzo dobrze.

Blisko siebie, szybki doskok i żelazna dyscyplina. Trudno było się przebić przez zwarte szeregi Zagłębia Sosnowiec.

Po drugiej stronie barykady również przeważał zdrowy rozsądek. W tej sytuacji był on jednak w pełni uzasadniony. Goście nie mieli obowiązku dyktować swoich warunków gry: zależało im tylko na korzystnym rezultacie. A przecież taki można wywalczyć z kontry. Ogromną rolę odgrywał Dudek, który raz za razem lądował na poranionej murawie dając sędziemu podstawy podyktowania rzutu wolnego. Długo sobie nie pograł. W 25. minucie opuścił boisko z podejrzeniem złamania ręki i zmienił go Carles Martinez. Jednak to lewa flanka Zagłębia zasługiwała na szczególną uwagę. Królestwo Udovicicia i Pribuli próbowało sobie zawłaszczyć poznańskie ziemie, a zapory w żadnym wypadku nie stanowił Ceesay. Boczny obrońca porywał się na mordercze tango z przeciwnikiem i… za każdym razem wychodził z niego przegrany. Cud, że do końca meczu nikt nie strawił mu jakiejś części ciała. Chyba. No, może poza męską dumą. Defensor był wkręcany w glebę, a akcje tamtą stroną należały do tych opatrzonych pieczątką: groźne. Właśnie w 18. minucie, po jednej takiej „wkrętce” do sytuacji doszedł Fidziukiewicz – Burić wypluł piłkę, a jemu zabrakło centymetrów, by umieścić ją w siatce.

Pierwsze symptomy zrywów lokomotywy pojawiły się w 22. minucie. Dopiero ta akcja miała tempo. Volkov na pełnym gazie pomknął flanką, dośrodkował w pole karne, a Gajos wykorzystał, że nie jest kryty, a Udovicić stoi za daleko i uderzył w futbolówkę głową. Mało brakło, by Lech wyszedł na prowadzenie. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Na jakieś 8 minut przed końcem pierwszej połowy do narożnika boiska potruchtał Jevtić. Wrzucił raz. Nie wyszło. Wrzucił drugi…. Volkov urwał się Carlosowi Martinezowi i wpakował piłkę do siatki. „W końcu”, chcieliby wykrzyczeć kibice „Kolejorza”. Przez całą pierwszą połowę drużynie brakowało impulsu, bodźca, który ją napędzi i zmasakruje przeciwnika. Ale hola, hola. Nie ma tak łatwo. Zagłębie Sosnowiec nie tylko dobrze blokuje dostęp do swojej „szesnastki”, ale i potrafi kontratakować.

Rozluźnienie formacji

Wystarczyło nieco puścić wodze fantazji, by mecz stał się szybszy (i nie mam tu na myśli odpalania fify, czy rozgrywania własnego spotkania w głowie). Obie drużyny w drugą część spotkania weszły pewniej, żwawiej i z większym nastawieniem na morderstwo. Pozostawało jedno pytanie: komu uda się zagryźć przeciwnika? Odpowiedź pozostała nierozstrzygnięta. Wynik do końca meczu nie uległ zmianie, a właściwie trudno było rozróżnić kto jest Mistrzem Polski, a kto na co dzień gra w 1. lidze.

Już w jednej z pierwszych akcji meczu Jevtić stanął przed szansą podwyższenia wyniku. Sisi wyłożył mu futbolówkę na lewą nogę, a temu pozostało jedynie przymierzyć sprzed pola karnego. Tym razem się nie udało. I kolejnym. I kolejnym. „Kolejorz” próbował aż do skutku. Był bardziej agresywny, grał wyżej i naciskał na swojego rywala. Wymusiło to jednak pewien „minus”. Formacja poznaniaków również się rozluźniła, co coraz mocniej zaczęli wykorzystywać goście z Sosnowca. Gdyby nie przytomna interwencja Volkova, który w dzisiejszym meczu był jednym z lepszych zawodników na boisku, dwójkowy atak Bartczak – Udovicić mógłby się zakończyć tragicznie dla lechitów. Obrońca wygarnął piłkę na wślizgu jednocześnie asekurując swoich środkowych obrońców. Potem miało być tylko gorzej. Formacja defensywna Lecha przyjęła postać wolnych elektronów i przez długi czas nie mogła odnaleźć się w nowej sytuacji. Spore ożywienie w szeregach przyjezdnych wniosło pojawienie się na boisku Araka. To właśnie on wyrywał się spod opieki i uruchamiał Fidziukiewicza.

Radosny futbol w wykonaniu Lecha.

I jeszcze jeden przykład jak nie bronić.

Dopiero w samej końcówce spotkania podopieczni Urbana spróbowali wrócić na właściwe tory. W 89. minucie Udovicić w końcu został ograny i wystarczyło jedynie czysto dograć do Nielsena – Jóźwiakowi zabrakło precyzji w ostatnim podaniu przez co piłka nie zdołała wtoczyć się do bramki. Swoich sił jeszcze próbował Kamiński posyłając długą lagę do przodu, ale pomimo, że Nicki Bille przeszedł kilku zawodników rywala, to ostatecznie nie udało mu się umieścić futbolówki w siatce.

Poznaniacy mają co chcieli: wynik 1:0 nie daje żadnej pewności, ale udało się go osiągnąć w całkiem niezły sposób. A przez „niezły” mam na myśli… bardzo spokojny. Poznaniacy nie forsowali tempa, nie chcieli zagryźć swojego przeciwnika i powoli przesuwali się po murawie. Brakowało kogoś, kto napędzi ich szeregi. Sisi nadal nie może odnaleźć się w drużynie i ma problemy z opanowaniem prostych piłek, a Ceesay dawał się tak często ogrywać, że w końcu mogło się to źle skończyć. Dla trenera Urbana największym zmartwieniem będzie pewnie dyspozycja Łukasza Trałki. Poznański El Capitano opuścił boisko przedwcześnie i wyraźnie utykał – dopiero badania wykażą jak poważny jest uraz, ale kto wie, czy nie wykluczy go z gry przeciwko warszawskiej Legii. Wejście Nickiego Bille’a również nie wniosło wiele pozytywnego. Duński napastnik początkowo nie kwapił się do grania i obudził się dopiero w kilku ostatnich akcjach meczu, ale wówczas również nie grzeszył skutecznością.

Trzeba jednak otwarcie powiedzieć: Zagłębie Sosnowiec nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Udovicić będzie się śnił kibicom po nocach, a w drugim spotkaniu bardzo możliwe, że od pierwszej minuty na murawie pojawi się Arak, który wniósł wyraźne ożywienie. Nie obeszło się bez urazów. Dudka złamał rękę, a Bajdur najprawdopodobniej ma podkręcone kolano, co na pewno nie może napawać szkoleniowca optymizmem. Goście zagrali bardzo rozważnie, nie pozwolili „Kolejorzowi” na zbyt wiele i na dobrą sprawę tylko raz całkowicie zgubili krycie i odwróciło się od nich szczęście. O raz za dużo.