Od marazmu do względnej stabilizacji: Lech Poznań

2016-01-03 11:00:44; Aktualizacja: 8 lat temu
Od marazmu do względnej stabilizacji: Lech Poznań Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Gród Przemysława przetrwał wyniszczający okres i powoli odbudowuje swoją pozycję na ekstraklasowej mapie Polski.

PIERWSZE ZLODOWACENIE LOKOMOTYWY

Nowiutki Mistrz Polski z dumą spoglądał na gablotę z trofeami. W jego wzroku widoczna była iskra, pewna ekscytacja, która wciąż była żywa mimo, że od wywalczenia mistrzostwa upłynęło już sporo czasu. Triumfy takiej rangi potrafią na długo rozpalić serce, czego efektem była potężna i niepohamowana motywacja „Kolejorza” przed nowym sezonem. Pierwszy, poważny test: elektryzujący pojedynek z Legią, kryptonim „SPP”. Misja zakończyła się sukcesem. Lech ukazał pełnię swojej mocy i zasłużył na zwycięstwo. Poznaniacy byli drużyną i zdeklasowali odwiecznego rywala. Poszczególne części formacji dobrze ze sobą współgrały. Piłka przechodziła jak po sznurku od bramkarza, przez ścisłą defensywę aż do środka pola. Agresywne nastawienie procentowało, objawiało się w wygranych pojedynkach, regulowanym tempie akcji ofensywnych i technicznym rozklepaniu obrony „Wojskowych” . Wszystko dopełniały zwarte szyki funkcjonujące jak jeden organizm. Pojawiły się głosy, że poznaniacy zdominują ligę, że tak napędzonej machinie nikt nie stanie na drodze. Tylko, że ponad Poznaniem pojawił się nagły i niepokojący mrok, który wdarł się do obozu lechitów i doprowadził do wygaszenia żaru serca lokomotywy. Coś tam pękło. Mniejsze zaangażowanie, brak zrozumienia, pogrążenie w uśpieniu i dole ekstraklasowej tabeli. Sparaliżowana drużyna zatrzymała się gdzieś na odludziu tęsknie wypatrując pomocy.

Przerdzewiały mechanizm

Jak niewiele potrzeba, by zgasić cały zapał i wszystko wywrócić do góry nogami doskonale wiedzą kibice poznańskiego Lecha. Podopieczni Skorży nagle stracili werwę i z każdym, następnym meczem prezentowali się coraz gorzej. Jak „niebieskie pionki”, które trener stara się przesuwać po planszy, ale nie może, bo karnie pauzuje kolejkę. I kolejną. Następną. Aż w końcu nie jest już w stanie dotrzeć do swoich piłkarzy. Całość mechanizmu nie upadła w sposób nagły – poszczególne komponenty odmawiały posłuszeństwa w trakcie sezonu. Chociaż jeszcze w Sarajewie poznaniacy bombardowali bramkę Ostrakovicia i potrzebowali zaledwie trzech, dobrych sytuacji, by strzelić dwa gole, to już widoczna była postępująca destabilizacja. Boki boiska odpuszczały krycie, środek pola bez Linettego był pozbawiony jakości, a Kadar poruszał się jak zagubiony we mgle żołnierz bez szans na przetrwanie. Podobnie w meczu z Pogonią: Lech źle ustawiał strefę przy stałych fragmentach gry, nie obstawiał przeciwnika, nie zagęszczał newralgicznych punktów. Na problemy w ofensywie też miał przyjść czas. „Kolejorz” potrzebował za dużo czasu, by zawiązać akcję: zbyt długo holował piłkę, ocena sytuacji nie odbywała się w sposób mechaniczny, brakowało agresywnego doskoku aż wreszcie nieskuteczność stała się codziennością. Właściwie, z perspektywy czasu patrząc, to element psychologiczny odegrał najbardziej istotną rolę w „upadku” Lecha.

Senność

Czas nie leczy ran, nie pomaga w wybudzeniu się z marazmu, a bez konkretnych decyzji sam w sobie nie odbuduje skorodowanego mechanizmu. Poznaniacy się pogubili i nie potrafili wykrzesać z siebie choćby iskry zdolnej pobudzić ducha drużyny. Ten team-spirit gdzieś w trakcie podróży po ekstraklasowych stadionach się zagubił i nikt nawet nie wychylił się z przedziału, by wszcząć alarm. Lech Poznań we wrześniu to już obraz nędzy i rozpaczy. Część odpowiedzialności można zrzucić na Terziottiego, który podąża za trenerem Skorżą jak cień. Sam szkoleniowiec przyznał, że jego drużynę przerosło rozegranie 15 meczów w 50 dni i popełnione zostały błędy w przygotowaniu fizycznym. Trudno cokolwiek oceniać nie będąc na co dzień w klubie, ale również w poprzednich ekipach  tego trenera pojawiał się problem złej formy zawodników. „Kolejorzowi” brakuje równowagi, wyważenia, nie jest w stanie pochwycić złotego środka, jego szyki są rozproszone, poszczególni zawodnicy prezentuje straszliwie nierówną kondycję. Do problemów z koncentracją i prostym przyjęciem dochodzi wzajemny brak zrozumienia – choć drużyna na przestrzeni 3 miesięcy (lipiec-wrzesień) zmieniła się nieznacznie, to już jesienią tego roku porusza się tak, jakby ktoś jej zablokował wyższy bieg.  Lepka maź krępuje ruchy i zaciska pętle na szyi. Coraz mocniej.

Rebelia i rozpacz

Lechici nie do końca wiedzą po co tak właściwie są na boisku. Całkiem nieźle potrafią rozstawić się na całej jego szerokości, ale przegrywają mecz za meczem. Piłki posyłane są powoli, niedbale, nie docierają do adresata lub są niesamowicie czytelne. Brak jest precyzji. Brak jest napastnika. Brak jest zrozumienia. Drużyna ulega powolnemu rozpadowi. Nawet nie potrafi zabrać się z futbolówką do przodu – brak jest lidera, który złapie za karby zespół i rzuci się do gardła przeciwnikowi. Zanim trener Skorża pożegnał się ze stanowiskiem zapisał się w poznańskiej historii tragicznym bilansem. W ciągu 11 spotkań zgromadził zaledwie 5 punktów, a jego ekipa wbiła tylko 8 goli tracąc aż 19 (w 8. kolejce miała więcej porażek niż w CAŁYM zeszłym sezonie). Zresztą, prawdziwe cuda działy się także na konferencjach. Szkoleniowiec przed spotkaniem z Videotonem powiedział, że respekt do węgierskiej ekipy objawił się oszczędzeniem kilku ligowych graczy w spotkaniu z Piastem. Czarę goryczy przelał jednak mecz z Cracovią (5:2), który był gwoździem do trumny Mistrza Polski zamykającego ekstraklasową tabelę. Kibice jeszcze nie zdążyli dobrze rozsiąść się w fotelach, flashscore.pl nie uruchomił relacji, a już „Pasy” mogły cieszyć się z pierwszego trafienia. Już w 44. sekundzie meczu Kapustka wepchnął piłkę do siatki obok bezradnego Gostomskiego. Bramkarz Lecha dopełnił dzieła zniszczenia i nie zachowywał się tak, jakby chciał w jakikolwiek sposób pomóc drużynie. Podał piłkę wprost pod nogi Jendriska, sfaulował Rakelsa w polu karnym za co sędzia wskazał „na wapno”. Defensywa także nie pomagała zbyt wolno się organizując i nawet nie utrudniając rywalowi realizacji założeń strategicznych. To było już zbyt wiele, trzeba było wytoczyć cięższą artylerię.

ADMIRAŁ URBAN

Poznański okręt utknął gdzieś na północnych wodach, nie mając na pokładzie lodołamaczy. Ciemne chmury zbierają się ponad drużyną. Znikąd nie widać pomocy. „Porzućcie wszelką nadzieję”, ktoś mógłby powiedzieć. Wtem, nagła zmiana. Karta się odwróciła. Z mgły wyłania się postawna sylwetka trenera Urbana, który decyduje się zakasać rękawy i wziąć sprawy w swoje ręce. Nie zwleka. Natychmiastowo bierze się do roboty i jak za pstryknięciem palcami wybudza lechitów z letargu. Początek przygody Urbana-sternika nie przyniósł wybuchu rzewnych uczuć. Szkoleniowiec nie zaczął z wysokiego C, a zwykłym remisem z chorzowskim Ruchem (2:2), który jednak pokazał, że coś da się wyciągnąć z szeregów „Kolejorza”. Choć w pierwszej połowie po raz kolejny pasmo błędów w defensywie przysłoniło obraz gry, to w drugiej lokomotywa odtajała. Zmotywowani lechici po przerwie grali szybciej, pewniej i już nie bali się doskoczyć do rywala, odebrać piłkę, czy po prostu: przenieść się w okolice jego pola karnego. Atakowali większą liczbą zawodników. Właśnie ta szlifowana jakość połączona z większym zrozumieniem na linii trener-piłkarze miała zaprocentować w późniejszych meczach i ostatecznie doprowadzić do zrealizowania celu minimum (atak na pierwszą „ósemkę”). To jednak dopiero początek.

Przelana czara goryczy

Trener Urban przejął „Kolejorza” w rozsypce. I nie chodzi nawet o brak jakości, problemy ze zrozumieniem, czy takie totalne zagubienie, a przede wszystkim o naruszoną psychikę całej drużyny. Brakowało zaangażowania i takiego czystego „jeden za wszystkich”, co zostało odzwierciedlone we flegmatycznych ruchach lechitów. Nie mieli chęci, by zdobywać teren, punktować, uważając, że i tak rezultat jest z góry przesądzony. Na szkoleniowca czekał ogrom pracy. Podjął się indywidualnych rozmów z zawodnikami, chcąc dotrzeć do źródła problemu i rozwiązać go właśnie tam, nie bawiąc się w żadne półśrodki. I właściwie, trudno sobie w tym momencie uzmysłowić, że efekt nowej miotły okazał się aż tak skuteczny – po delikatnym starcie z Ruchem, doszło do prawdziwej rewolucji motywacyjnej w głowach piłkarzy. Zaczęli cieszyć się z gry, wzajemnie rozumieć. Jakby problemy były czymś zupełnie obcym i niespotykanym w poznańskim obozie. Przelana czara goryczy wypełniła się czystą radością i dobrym futbolem.

Odbudowa

Ktoś mógłby powiedzieć, że „w tym szaleństwie jest metoda”, gdy na szerokie wody Internetu wypłynął skład Lecha na mecz z Fiorentiną, jakby żywcem wyjęty z kajecika Skorży. Ba, gdyby futbol był logiczny, „Kolejorz” zostałby wrzucony na ruszt, a jego przeciwnik z kolebki renesansu i tak by się nie najadł. Nic takiego się nie stało. Lechici nie tylko przetrwali pierwsze 44 sekundy meczu (nie jak z „Pasami”), ale i zwyciężyli pokazując się od tej dobrej strony. Urban zbudował ten zespół od tyłu. Zaczął od stabilności w strefie defensywnej, zagęszczania środka pola (tu zbawienną rolę odegrał Tetteh), poznaniacy grali bardzo ciasno, poruszali się jak jeden organizm. Do obrony wracał Lovrencsics, a płynne przejścia ze ścisłej defensywy do zmasowanego ataku naprawdę mogły robić wrażenie. Pojawiła się regulacja tempa akcji dopełniona zrozumieniem o czym najlepiej świadczą same bramki: Kownacki z impetem władował się w pole karne i przyświecał mu jeden cel, umieszczenie futbolówki w siatce. Patrząc na Lecha można było odnieść wrażenie, że w jego boiskowych ruchach pojawiło się wyczucie. Gdy drużyna broniła się, to wsparciem dla bocznych obrońców stawały się ofensywne skrzydła przez co w pewnym momencie w jednej linii pojawiało się aż 6 zawodników, którzy potrafili się dogadać. W końcu, po długim okresie uśpienia, pojawiły się argumenty „za” wynurzeniem się lokomotywy z ciemnego tunelu. Zresztą, wybijały się na pierwszy plan także w kwestiach stricte motywacyjnych. W meczu z Legią (0:1) opaskę kapitańską dzierżył Pawłowski, który zaraz po faulu w bocznym sektorze nie zaczął rzucać się do przeciwnika, a zaczął klaskać, pokazywać zespołowi, jak ma zaatakować i podkreślał dobrą robotę. Takich gestów było więcej.

Lekkość i zaangażowanie

„Nowy” Lech objawił się także w kwestiach typowo taktycznych. Idealnie było to widoczne na przykładzie wyjazdowego meczu z Pogonią (0:2), gdy lechici po prostu cieszyli się z gry, a ten radosny futbol wybijał się na pierwszy plan także na poziomie organizacji na murawie. Po raz kolejny żelazna dyscyplina rozpoczynała swój bieg na tyłach zespołu. „Kolejorz” nie chował się za podwójną gardą, odcinał napastników od podań i wychodził wysoko do odbioru. Trzeba przyznać, że spotkanie z „Portowcami” było poważnym testem dla podopiecznych Urbana.  Wykorzystali zaledwie kilka schematów i właśnie nimi doprowadzili do popłochu w szeregach Lecha: w obliczu stałych fragmentów gry wbiegali głębiej, doprowadzali do problemów z kryciem, byli bardzo ruchliwi. Tym samym bardzo istotne okazało się być nastawienie lechitów, którzy nawet nie mając zbyt wiele miejsca na oddech potrafili odnaleźć się w sytuacji. Poznaniacy nie trzymali długo futbolówki przy nodze, notowali mniejsze posiadanie, ale byli bardziej konkretni. Od razu po przyjęciu wykonywali ruch do przodu, grali na małej powierzchni, a sam balans ciała Kadara informował Pawłowskiego o wykonaniu stosownego ruchu. Wykształciły się mechanizmy. Nawet na przykładzie minimalistycznych zwycięstw z Lecha (0:1 z Lechią i Koroną) widać było, że „Kolejorz” wie, co robi na boisku. A to nie było takie oczywiste jeszcze kilka tygodni wcześniej.

KOLEJORZ: REAKTYWACJA

W szeregach poznaniaków zadziało się coś naprawdę pozytywnego. Ciemne chmury zostały odegnane, przez ich grubą warstwę zaczęło przebijać się przyjemne słońce, a wraz z nim nadzieja na lepsze jutro. Już mało kto ucieka sprzed odbiornika, gdy w rogu ekranu dostrzeże skrót „LPO”. Wzrosło także zaufanie do trenera i wraz z chwilą udostępnienia składu, powszechna panika nie jest czymś naturalnym. Wciąż pozostaje wiele do poprawy, ale niedociągnięcia aż tak nie rzutują na cały obraz drużyny. Czasem wystarczy trochę więcej zaangażowania, by drużyna obrała nowy, lepszy kurs. Trener Urban dokonał jeszcze jednej, fajnej rzeczy: właśnie pod jego skrzydłami rozwijają się zawodnicy, którym pod opieką Skorży zdecydowanie brakowało stabilności. Znalazł dla nich miejsce na boisku i stara się poprowadzić.

Początek stabilizacji

Lech zaczął grać powtarzalnie, ale nadal sprawia ogromne problemy swoim przeciwnikom. Potrafi wrzucić wyższy bieg, gdy wymaga tego sytuacja lub przytrzymać piłkę w obliczu prawdziwego szturmu rywala. Rzadkością są wybicia „na alibi” i „przechodzone” spotkania. Wciąż to nie jest ten rytm, którego życzyłby sobie szkoleniowiec, ale obecna przerwa powinna mocno przysłużyć całej drużynie, doprowadzając do takiego utrwalenia mechanizmów. Widać było, że w Gliwicach (2:0) „Kolejorz” był już przy świątecznym stole i mogło to nieco zaniepokoić kibiców, przywołać demony przeszłości. Lechici nie za bardzo wiedzieli, co mają zrobić z piłką i w konfrontacji z naprawdę dobrze zorganizowanym Piastem musieli wywiesić białą flagę. Zresztą, „Piastunki” zastosowały prosty schemat, żeby wybić poznaniaków z rytmu: chodziło tylko o skuteczny odbiór, wysokie podejście, a następnie dokładny przerzut. Tyle. Podopieczni Latala grali bardzo szybko i w ten sposób rozmontowali, zwykle zwarte, szyki Lecha. Co równie istotne, problemy „Kolejorza” nie ograniczały się jedynie do tych związanych z celownikiem, ale i występowały nawet w momencie prostego przyjęcia. Dekoncentracja i potężny spadek mocy to gwóźdź do trumny.

Nowe-stare role

Pod skrzydłami Urbana rozwija się wielu zawodników. Młodzież powoli jest wprowadzana do drużyny, póki co jeszcze w sferze treningów z pierwszym zespołem, ale szkoleniowiec często zerka w stronę rezerw/CLJ-otki. Znacznie ciekawiej ma się kwestia „starych” piłkarzy, którzy właśnie od nowego trenera uzyskali kredyt zaufania i powoli stają się arcyważnymi ogniwami. Chociaż sam Kadar preferuje grę na środku obrony, pełnię swoich umiejętności ukazuje na boku defensywy. Węgierski obrońca jeszcze kilka tygodni temu był uosobieniem kiksów i niestabilności. Dziś trudno wyobrazić sobie Lecha bez niego. Bardzo skutecznie i czysto przerywa ataki przeciwnika, z reguły dobrze się ustawia, czyta grę i fajnie dogaduje się z resztą drużyny. Gdy widzi możliwość, wyrywa się do przodu uzupełniając ofensywę. Także Tetteh dobrze poczuł się pod dowództwem Urbana. Na początku sezonu nie mógł znaleźć sobie miejsca na boisku, był bardzo chimeryczny i dopuszczał się głupich przewinień (jak w spotkaniu z Pogonią (1:2), gdy brutalnie zaatakował Akahoshiego i nie został za to ukarany). Teraz kibice wręcz się o niego domagają. Pomocnik świetnie trzyma piłkę przy nodze, potrafi się z nią zastawić tak, że stanowi ścianę nie do przejścia, a pomimo swoich solidnych warunków fizycznych coraz częściej podchodzi pod „szesnastkę” zbierając piłki. Jego siła w środku pola niejednokrotnie stanowi o jakości „Kolejorza”. Urban nie boi się wystawiać Linettego na „10”, gdzie młody zawodnik zajmuje się czarną robotą. Biega bardzo dużo, zostawia na boisku serducho, a jego zaangażowanie trudno przygasić. Nie ogranicza się do odbioru w środkowej strefie, a gna do przodu na złamanie karku, podłącza się do ofensywy, naciska przeciwnika. Trochę brakuje mu tettehowej umiejętności przytrzymania piłki przez co często środek pola łapie zawiechy, ale Linetty nadrabia potężną mocą. Nie można zapomnieć o Kamińskim, którego ofensywne wejścia uczyniły z niego architekta już kilku bramek oraz o Trałce. El Capitano poznaniaków przełamał się bramkowo po 6300 minutach (mecz z Pogonią), a jego wielki zapał daje o sobie znać w każdym spotkaniu. Nawet, gdy czasem potrałkuje, to nie można zapominać o jego stalowych płucach.

Konieczne wzmocnienia

Żeby Lech mógł się rozwijać niezbędne są transfery do klubu. Nie od dziś wiadomo, że poznaniakom brakuje napastnika, który rozwiązałby naprawdę większość ofensywnych problemów „Kolejorza”. Hamalainen opuścił szeregi Urbana z przyczyn rodzinnych, a to właśnie on zwykle znajdował się na wykończeniu, gdy inni porzucili już wszelką nadzieję. O dogrania raczej nie można się martwić. Pawłowski potrafi irytować swoim zachowaniem, gdy na siłę wchodzi między 5 obrońców, ale nie można zapominać, że niejednokrotnie świetnie spisywał się w roli głównego generatora energii. Lovrencsics i Jevtić wciąż starają się wrócić do formy, a Gajos już wielokrotnie pokazał, że jest w stanie strzelać i dobrze poruszać się po murawie. Pozostaje kwestia stabilizacji. Ponoć Poznań oczekuje na wielki powrót Rudnevsa. Łotysz na pewno formą nie grzeszy i będzie potrzebował sporo czasu na odbudowę, ale jedno jest pewne: nikt nie odmówi mu zaangażowania (przynajmniej na to wskazuje umiłowanie stolicy Wielkopolski). Kto wie czy do środka defensywy nie wróci Wilusz, który uzyskał potężną równowagę w Kielcach. Świetnie wpisał się w DNA Korony i trudno wyobrazić sobie defensywę „Scyzorów” bez właśnie tego obrońcy. Przed całą drużyną mnóstwo pracy, ale fundamenty zostały wylane: a to już dużo.