Pasja to nie wszystko: popis nieskuteczności w Poznaniu
2016-04-28 20:12:19; Aktualizacja: 8 lat temuZaczęło się naprawdę obiecująco: pressing, wola walki i wielka nadzieja. Tylko, że później… objawiła się choroba Ekstraklasy: zaburzenia celownika.
Schematycznie, ale chociaż z pasją
I ruszyli. Szybko, z impetem, pewnie i do przodu. Miało być agresywnie i ambitnie? Było! Lech i Lechia rzuciły się sobie do gardła i obu drużynom przyświecał jeden cel: pełna dominacja. No ale zaraz, jak taka pełna, to przecież tylko jedna ekipa może prowadzić grę. Zaczęło się od…
…od mocnego doskoku lechistów. Szybki odbiór. Długie otrzymywanie się przy piłce. Komunikacja na wysokim poziomie. Szybkość.Popularne
…a zaraz pressingiem docisnął Lech, znęcając się nad pracującym w defensywie Flavio Paixao. „Kolejorz” wziął sobie za punkt honoru, że będzie zdobywał teren. No, przynajmniej w pierwszej połowie.
Poznaniacy grali z pasją. Grali odważnie, grali wysoko i już w 3. minucie wypracowali sobie dogodną sytuację. W sumie to wypracował ją Szymek Pawłowski. Bardzo szybki zabrał się z futbolówką w środkowej strefie boiska, balansem ciała zmylił przeciwnika i uruchomił wychodzącego na flance Lovrencsicsa. Pech chciał, że dośrodkowanie Węgra nie znalazło żadnego lechity w centrum pola karnego Lechii. Po raz pierwszy.
Bo tak właśnie grali podopieczni Urbana. Szukali sobie miejsca w środkowej strefie, tam napędzali akcje prostopadłym podaniem, Lovrencsics wychodził skrzydłem i usiłował wywołać chaos w szeregach przeciwnika swoją wrzutką. Prosto i… nieskutecznie. Chociaż dominacja poznaniaków była coraz większa z każdą kolejną minutą meczu, to niewiele z tego wynikało. Jeszcze w 26. minucie Pawłowski, bez którego Lech by nie istniał, obił poprzeczkę, a w po rożnym Węgra, Arajuuri głową oddał piłkę prosto w ręce Savicia i można było zamknąć pierwszą połowę. Kluczową rolę w całej grze „Kolejorza” odgrywało dwóch piłkarzy: wyżej wymieniony Pawłowski, który napędzał ataki i jednym ruchem był w stanie zmylić obronę Lechii i Tetteh – jego odważne, prostopadłe podania do przodu przecinały defensywę gdańszczan i pozwalały wyjść z kontrą. Wszak, Lech miał naprawdę dużo miejsca.
Tymczasem lechiści nie za bardzo wiedzieli, jak mają odnaleźć się w sytuacji. Najgroźniej było po rzucie wolnym z ok. 30 metrów, gdy piłka po uderzeniu Peszki mogła zatrzepotać w siatce. „Mogła”, bo Burić wyciągnął się jak struna i ocalił swoją drużynę. Tak poza tym to podopieczni Nowaka nie ustępowali w niczym Lechowi, ale tez nie mogli mu w niczym zagrozić. Bardzo dobrze spisywali się w antycypacji (szczególnie Maloca, który po mistrzowsku zarządzał formacją obronną), szukali gry na jeden kontakt, krótkiego podania i wsławili się w dokładności (do 16. metra), ale nic konkretnego z tego nie wynikało. Zwłaszcza, że poznaniacy jak tylko mogli obstawiali Krasicia, nie pozwalając mu rozwinąć skrzydeł. Co prawda gdańszczanie mogli upatrywać swoich szans na stronie Volkova, który nie potrafił przypilnować Haraslina, ale zwykle ktoś ostatecznie pomagał z kryciem i akcje paliły na panewce.
Niezmienny obraz
I znowu to samo. Lechia próbuje narzucić swój styl gry, ale napotyka opór ze strony wytrwałego „Kolejorza”. Tak – wytrwałego. Bo Lech dążył dzisiaj do celu i atakował. I nie brakowało mu pasji. A to dość wyjątkowe, biorąc pod uwagę ostatnie mecze w wykonaniu podopiecznych Urbana…
…no to najpierw próba gry z pierwszej piłki. Lechiści starają się dłużej przy niej utrzymać i nagle, po kilku odbiorach: fala niedokładności. Cała komunikacja bierze w łeb.
…a to „dzięki” poznaniakom, którzy starali się przyspieszyć w środku pola, zagrać na 1-2 kontakty i wyjść z szybkim, prawie-zmasowanym atakiem. Wychodziło bardzo różnie.
W drugiej części spotkania to Lech był stroną nadrzędną. Zdobywał teren i… robił właściwie to samo, co w pierwszej połowie. No, może ciut bardziej aktywny, był Gajos, który w 65. minucie stanął przed idealną sytuacją na strzelenie gola. Po rzucie rożnym piłka spadła wprost na jego głowę, a on sam będąc totalnie niepilnowany nie zdołał pokonać rosłego bramkarza Lechii. Chwilę później mogło się to zemścić, bowiem Stolarski przyszarżował flanką, wykorzystał świetną piłkę od Janickiego, wyskoczył przed mizernego Volkova i… uderzył w boczną siatkę. Spokojnie, Czarnogórzec miał okazję, by się zrehabilitować, ale w świetnej sytuacji skierował futbolówkę tuż obok słupka (tylko oczywiście nie po jego właściwej stronie).
Lech nabrał animuszu. Zabrał piłkę Lechii i wcale nie zamierzał jej oddawać. Wręcz przeciwnie: utrzymywał się przy niej długo, konstruował swój atak i tak na dobrą sprawę niewiele z tego wynikało. Fakt, że z łatwością przenosił się pod pole karne gdańszczan nie pomagał: brakowało wykończenia. Dodatkowo zachowywał się bardzo dobrze po interwencjach rywala natychmiastowo zbierając futbolówki, które były wypluwane w okolice "szesnastki".
Mogłoby się wydawać, że stałe fragmenty gry w wykonaniu poznaniaków były bardzo groźne, bo to właśnie po rzutach rożnych lechici byli najbliżej strzelenia gola. Tylko, że mimo wszystko było ich tak dużo, że powinni coś w końcu wcisnąć: zwykle nie było na to najmniejszych szans, bo albo wyrastał Savić, albo atak sam się gubił w swoich zmasowanych działaniach.
Lech był aktywny i ambitny, Lechia nieco przyczajona, a i tak do żadnej z drużyn nie uśmiechnęło się szczęście. Poznaniacy rozegrali naprawdę niezłe zawody – może nawet jedne z lepszych, patrząc na ich ostatnie spotkania – ale nie byli w stanie wykorzystać przewagi. We znaki dały się problemy z celownikiem, kłopoty z wykończeniem i niedokładność pojawiająca się w ostatnim podaniu. No, ewentualnie trochę wcześniej. Fajne wejście zaliczył Jóźwiak, który już pierwszym kontaktem z piłką mógł ożywić puste trybuny (omal nie przeniósł piłki ponad Saviciem – bramkarz gdańszczan niejednokrotnie ratował skórę swojej ekipie), a ogólnie młodzieży na boisko było naprawdę sporo. Nowak zdecydował się wpuścić Buksę i Chrzanowskiego, ale właściwie ich występ przeszedł bez echa, chociaż temu pierwszemu nie można było odmówić waleczności. Chociaż lechiści w jednej z ostatnich akcji meczu mogli zanotować złote trafienie, to Kuświk popisał się strzelecką indolencją i ostatecznie jego drużyna musiała obejść się smakiem. Co wiemy po tym meczu? Że wrota do Europy nadal pozostają zaryglowane.