Przegrana bitwa, zapowiedź wojny: pierwszy stempel Ojrzyńskiego

2017-04-17 22:12:24; Aktualizacja: 7 lat temu
Przegrana bitwa, zapowiedź wojny: pierwszy stempel Ojrzyńskiego
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Ogromna rola stałych fragmentów gry, zawężenie pola i ogień bijący z prostoty. Na żółto-niebieskim herbie zawisła tabliczka „w przebudowie” i chyba nie jest na nią za późno.

Porażka z Lechią może paradoksalnie wlać wiadro optymizmu do serc kibiców Arki. Poprzednie mecze były jak coraz to mocniejsze gwoździe do trumny. Wszechogarniająca bierność zdawała się nie mieć granic, ciągłe roszady w składzie uniemożliwiały jakąkolwiek stabilizację, a przede wszystkim można było odnieść wrażenie, że na boisku tak naprawdę nie ma nikogo, kto byłby w stanie podźwignąć tę drużynę. Trener Ojrzyński nie miał ani czasu, ani zasobów na zabawy w rewolucję, więc zaczął robić to, co potrafi najlepiej.

Wiosenne porządki

Tydzień to zdecydowanie za mało, żeby poznać swoich podopiecznych, a co dopiero, żeby wykrzesać z nich chociaż 75% możliwości. Trzeba postawić na coś znacznie prostszego, co wszyscy pojmą w lot – bo przecież to drużyna ma być najważniejsza. Przynajmniej na ten moment należy zamieść pod dywan wszelkie niedoskonałości i przykryć je czymś, czego w Gdyni nie powinno brakować.

Zaangażowanie od zawsze stanowiło tajną broń arkowców, chociaż w 2017 roku można było o tym zapomnieć. Gdynianie stali się jednym z najbardziej bezjajecznych zespołów naszej ligi i nic nie wskazywało na zmianę stanu rzeczy. Zarząd zdecydował się na radykalne działania, posadę stracił trener Niciński, a posadę po nim objął Ojrzyński. Wielu kibiców podeszło do tej decyzji z pewną dozą rezerwy mając w pamięci jego ostatnie przygody i obawiając się, czy może nie trafią z deszczu pod rynnę. Póki co wygląda na to, że szkoleniowiec ma pomysł na swoich nowych podopiecznych i nawet jest w stanie go zrealizować.

Jeśli nie możesz czegoś zmienić… spraw chociaż, żeby ci to nie przeszkadzało. Nowy trener odrobił lekcje i widać, że ma za sobą naprawdę pracowity tydzień. Arkowcy otrzymali jasne wytyczne – mieli grać blisko siebie, być maksymalnie skoncentrowani na tym, gdzie jest piłka i śledzić jej ruch, jednocześnie przesuwając formację.

Wielozadaniowość ostatnio nie była jedną z najmocniejszych stron Arki, co idealnie widać na przykładzie niesprecyzowanej roli Kakoko. Pomocnik nie potrafił zawiązać ataku, ale i nie radził sobie w destrukcji. Ojrzyński zdecydował się na przebudowę środka pola. Do składu wrócił Łukasiewicz, a miejsce u jego boku zajął zabrany z linii obrony Marciniak. W takim układzie Hofbauer został przesunięty tuż przed napastnika (dzisiaj, Siemaszko). I rzeczywiście, Arka radziła sobie o wiele lepiej. Ten pierwszy stanowił ostatni bastion i bezpośrednie połączenie z defensywą, która była ściskana przez powracających Formellę i Bożoka. Żółto-niebiescy starali się jak najmocniej ograniczyć pole gry Lechii, chociaż nie do końca sprawdzało się to na bokach obrony (Warcholak i Zbozień stanowili łakomy kąsek dla bardzo zwrotnych lechistów). W tym momencie wydaje się to jednak kwestia do dopracowania, bowiem duże wsparcie stanowił np. wszędobylski Formella podwajający krycie, czy wracający Marciniak. Cała drużyna musiała pracować w obronie, żeby nie wytwarzały się wolne strefy.

Oczywiście nie udało się uniknąć błędów w ustawieniu. Pierwszy gol padł właśnie za sprawą zbyt dużego rozstrzelenia formacji. Nikt nie stanął na drodze podania Wawrzyniaka ze środka boiska, które dotarło na flankę do niepilnowanego Paixao. Festiwal błędów był kontynuowany w polu karnym, gdzie drugi z braci wcisnął piłkę obok Sobieraja i bezradnego Jałochy.

Ewidentnie zaspał środek, który w tej jednej chwili stracił kontakt z bazą (Bożok przykleił się do Łukasiewicza) i nie wiedział, za jakie odpowiada zadania, a cały układ ekipy zwyczajnie się posypał. Przy okazji Warcholak złamał linię spalonego. Trzeba jednak przyznać, że Arka miała znacznie więcej kłopotów po indywidualnych błędach. Przy drugim golu dwukrotnie źle zachował się Marcjanik, który najpierw źle wprowadził piłkę do gry, a następnie przegrał pojedynek z Peszko, kilkakrotnie Hofbauer tracił futbolówki w newralgicznych punktach. Bazowanie na zagęszczeniu miało jednak rację bytu nawet w obliczu naporu Lechii. Chociaż podopieczni Nowaka byli w pierwszej połowie stroną nadrzędną i stworzyli sobie kilka naprawdę dogodnych sytuacji, to arkowcy potrafili wyjśc z opresji obronną ręką tylko dzięki ciasnemu ustawieniu (ostatecznie komuś udało się oddalić zagrożenie/ktoś stanął na linii ognia).

Proste środki, zdecydowane działania

Realne zasoby ofensywne Arki są naprawdę niewielkie, ale wydaje się, że trener Ojrzyński będzie w stanie wyciągnąć z nich maksimum. I to znowuż bezpośrednio wiąże się z ciasną grą na małej powierzchni oraz przypisaniu odpowiednich zadań poszczególnym zawodnikom. Brzmi niesamowicie prosto, ale wymaga żelaznej dyscypliny w przesuwaniu się formacji po boisku.

Przede wszystkim: prostota. Łukasiewicz i boki obrony wychodzą nieznacznie, bo muszą się liczyć ze stratą i dramatyczną sytuacją swojej drużyny.

Diabeł tkwi w szczególach. Arkowcy mieli naprawdę proste założenia taktyczne, ale już całe towarzyszące im obostrzenia nastreczały sporych kłopotów. Trzeba było szybko odebrać piłkę w środku pola, najlepiej przy skorzystaniu ze wsparcia Łukasiewicza i Marciniaka, a następnie oddać ją do ofensywy przesuwającej się równo ze środkiem pola. Były dwie opcje: albo zagranie na bok, sprint do szesnastki i płaskie dośrodkowanie w pole karne, albo rozegranie na 2-3 podania. Nie więcej. Dłuższa zabawa z piłką mogła zakończyć się tragicznie (gdynianie łatwo tracą piłkę i nie mają wyczucia jeśli chodzi o powroty – zbyt długo zajmuje im powrót na z góry ustalone pozycje).

Ogromną rolę w tej układance odegrał Dariusz Formella, który w pierwszej połowie był zawodnikiem wszechobecnym. Pomocnik zupełnie się nie oszczędzał. W jednej chwili gnał pod pole karne, żeby zawiązać kontratak, by w następnej szybko wspomóc defensywę i za moment znowu zająć się rozmontowaniem środka. Bardzo dobrze wyglądała jego współpraca z Siemaszko.

Na zdecydowanie więcej taki akcji liczył trener Ojrzyński. Odbiór Łukasiewicza, zagranie do Marciniaka, uruchomienie Formelli i próba podania do wychodzącego na czystą pozycję Siemaszki. Wszystko w jednym tempie, w ułamkach sekund.

Chociaż dokładność zawiodła już w momencie posłania futbolówki do napastnika, to cała akcja była zalążkiem tego, na co stać Arkę. Tym razem na próżno było wypatrywać bierności, bo cała ekipa pracowała na odbiór i jednoczesne zachowanie odpowiednich odległości w razie straty. Już od dłuższego czasu mówiło się, że tajną bronią szkoleniowca jest jego umiejętność motywowania. Było to widać na przykładzie wypluwającego płuca Formelli, ale i zaufania jakim obdarzył Błąda i Nalepę – ci dwaj zawodnicy otrzymali szanse w drugiej połowie i swoim zaangażowaniem mieli odwrócić losy spotkania. Ten pierwszy zanotował udany i bardzo ważny powrót do defensywy oraz kilka niezłych odbiorów w ataku.

Nie zawsze udawało się wygarnąć futbolówkę rywalowi, ale szczególnie imponująco wyglądało osaczanie przeciwnika w środkowym sektorze. Zwłaszcza na początku meczu, arkowcy wyciągali wszystkie ręce na pokład, żeby zwiekszyć swoje szanse. W gotowości na uruchomienie czekał Formella.

Większość takich akcji paliła na panewce zaraz po odbiorze. Lechiści w pierwszej połowie byli świetnie zorganizowani w defensywie i nawet jeśli Arce udało się przejąć futbolówkę i zagrać ją na flankę, to już następne jedno, dwa podania nie znajdowały adresata. Trener Ojrzyński planuje rozwinąć umiejętności swoich podopiecznych w zakresie stałych fragmentów gry. Już w debiucie boczni obrońcy daleko wyrzucali futbolówki z autu, a i w rzutach rożnych zauważalny był pewien schemat.

Tryb stand-by

Nowy szkoleniowiec dzięki swoim wyborom personalnym dokonał ożywienia środkowej strefy boiska. W meczu z Lechią stała się ona najważniejszą częścią formacji, bo to właśnie tam najczęściej zawiązywano atak, czy po prostu odbierano futbolówki. Zawodnicy ze strefy podlegali przesunięciu, dzięki czemu Marciniak mógł spokojnie operować w bocznych sektorach, a Łukasiewicz mieć bezpośredni kontakt z defensywą. Przede wszystkim chodziło o zachowanie odpowiednio małych odległości pomiędzy poszczególnymi piłkarzami. Tym razem jednak nie trzeba było uparcie przekazywać piłki na flankę, żeby zminimalizować ryzyko straty – formacja zaczęła się zazębiać.

Arkowcy wcale nie starali się na siłę utrzymać jak najdłużej przy piłce. Wręcz przeciwnie, chodziło o to, żeby wykorzystać element zaskoczenia.

Podopieczni Ojrzyńskiego nieustannie byli w trybie wysokoenergetycznego stand-by. W przeciwieństwie do swoich poprzednich meczów, nie oznaczało to jednak wszechogarniającej bierności, a stałej koncentracji na bardzo wysokim poziomie. Bacznie śledzili ruch futbolówki, nie bali się podejść wyżej, ale jeśli już to robili większą liczbą zawodników, to po to, żeby chociaż maksymalnie wypchnąć przeciwnika. Działania były skoordynowane. Rzadko kiedy zdarzało się, żeby sam Siemaszko zabierał się do doskoku, zwykle miał chociaż dwóch kompanów. Szczególnie obiecująco wyglądała współpraca z Formellą – ci dwaj zawodnicy świetnie rozumieli się w ataku i byli w stanie przewidzieć swoje działania. Podopieczni Ojrzyńskiego w końcu byli drużyną. Taką, która jest świadoma swoich problemów, ale właśnie dlatego potrafi zmotywować się do działania.

Arkowcy przegrali kolejną bitwę i chociaż potrzebuja punktów jak życiodajnego tlenu, to akurat strata trzech punktów z Lechią ma zupełnie inny wydźwięk niż wcześniejsze porażki. Pokazali coś, czego w tym roku jeszcze nie było. Impuls energetyczny przebiegł po ciałach wszystkich zawodników i kibice z pewnością mają nadzieje, że to nie jest zasługa efektu nowej miotły wzmocnionego rangą wydarzenia.