W Gdyni biją na alarm. Maszyna losująca, rażąca powtarzalność i wyraźny sygnał
2017-04-02 12:14:08; Aktualizacja: 7 lat temuArka znalazła się na równi pochyłej. Wyniki są coraz gorsze, defensywa popełnia kuriozalne błędy, a nadziei na lepsze jutro trudno poszukiwać na ławce rezerwowych.
Rotacja na chybił-trafił
Sytuacja wymknęła się spod kontroli i tak naprawdę trudno wskazać winnego takiego stanu rzeczy. Arkowcy z meczu na mecz radzą sobie coraz gorzej, a gdy wydaje się, że bierność osiągnęła już poziom krytyczny, pogłębia się jeszcze bardziej. Patrząc z perspektywy czasu można odnieść wrażenie, że proces rozkładu zaczął się już w zeszłym roku, ale wtedy postępował znacznie wolniej i mniej inwazyjnie. Szczególnie dotkliwe żniwo zbiera w strefie defensywnej, bo chociaż trener Niciński nie dokonał wielkich roszad w drużynie pod względem transferowym, to jego podopieczni przestali się rozumieć. Wielokrotnie to właśnie komunikacja, a raczej jej brak, stanowiła gwóźdź do trumny.
Popularne
W ciągu 27. kolejek linia obrony została wymieniona 9-krotnie z lepszym lub gorszym skutkiem. Co prawda w Arce nigdy nie było wielkiej powtarzalności, ale jeszcze na początku sezonu zmiany były chociaż do pewnego stopnia rozsądne. W pierwszych dwóch etapach wymieniono Sochę na Zbozienia, później rotacje były wymuszone, a dopiero rok 2017 przyniósł prawdziwą rewolucję w składzie.
Pierwsze zaskoczenie: debiut na stoperze zanotował Przemysław Stolc. Okazało się jednak, że na tej pozycji radzi sobie naprawdę całkiem nieźle, a kilkakrotnie był jednym z lepszych na boisku w danym okresie meczu. Po serii 3 meczów w tym układzie (porażka, zwycięstwo, remis – stracone 3 gole), szkoleniowiec dokonał kolejnych zmian. Powróciła czwórka, która w 12. kolejce przegrała 0:3 z Pogonią i zdecydowanie nie prezentowała się najlepiej. Efekt? Cztery gole od poznańskiego Lecha i festiwal bierności. Tym razem roszady były konieczne – powrócił Zbozień, miejsce odzyskał Stolc – ale ponownie nie udało się uniknąć indywidualnych błędów (jak np. przy golu Jankowskiego, gdy ten drugi odpuścił krycie). Wydawało się nawet, że do łask wrócił Warcholak, który w pewnym momencie nie łapał się nawet na ławkę rezerwowych. Niciński zdecydował się jednak na bardziej rozpaczliwy ruch, który może mieć poważne konsekwencje. Z jakichś nieznanych i kompletnie niezrozumiałych przyczyn w wyjściowej jedenastce zameldowali się i Socha, i Sołdecki. Z zewnątrz wyglądało to jak gra va banque. Arkowcy nie mieli przyjemności grać w takim zestawieniu, więc nic dziwnego, że problemy z komunikacją były na porządku dziennym. Teoretycznie trener miał 2 tygodnie na przygotowanie swoich podopiecznych, ale defensywa potrzebuje powtarzalności, wytworzenia stosownych mechanizmów – tych na próżno wypatrywać w gdyńskiej Arce.
Idealnie nie było, ale chociaż częstotliwość sabotaży była na zupełnie innym poziomie. Zbozień odgrywał bardzo istotną rolę w ataku, przydawał się przy dalekich wrzutach z autu (nawet pomimo swoich wahań formy), a Warcholak z Marcjanikiem przynajmniej nie wchodzili sobie w drogę.
Wraz ze zmianami w jedenastce, pogłębiła się destabilizacja. Jeśli dołoży się do tego anemiczny środek pola i sinusoidalny atak, obraz drużyny Nicińskiego staje się bardzo klarowny.
Rozpaczliwe łatanie dziur
Zimowa przerwa nie miała zbawiennego wpływu na Arkę. Wręcz przeciwnie, wraz z topniejącym śniegiem pojawiły się szkaradne plamy, które nie sposób wywabić bez zastosowania radykalnych działań. To wszystko napędza błędne koło, bowiem w Gdyni trudno o rewolucje – ławka jest krótka i jednolita, większość wariantów została już przetestowana, a szkoleniowiec nie kwapi się do wyciągania chłopaków z rezerw. Mateusz Węsierski, który jeszcze 2 lata temu błyszczał w Centralnej Lidze Juniorów, został wypożyczony do klubu-filii KS Chwaszczyno. Jakub Kłosowski nie może wybić się z IV-ligowych rezerw, chociaż w juniorach był jednym z bardziej obiecujących zawodników w swoim roczniku. I co z tego, że trener zabrał na Cypr zarówno tego pierwszego oraz Arkadiusza Moczadło (również ten sam sezon CLJ), jak w tym momencie nie korzysta z ich usług. Dziwi również przesunięcie do rezerw Adriana Błąda, który był bohaterem derbowego meczu z Lechią po czym dostał dwa spotkania w pierwszym składzie (nie w pełnym wymiarze czasowym), a następnie wchodził już tylko na ogony. Problem leży w samych fundamentach. Nie chodzi o to, że brakuje kogoś, kto napędzi drużynę, a przede wszystkim ją poskłada.
Arka w 2017 roku. Wysokie zwycięstwo z Koroną (4:1) w tym momencie wygląda jak jakiś wypadek przy pracy. Arkowcy są niesamowicie powtarzalni w swoich poczynaniach i średnio starcza im mocy na ok. 30 minut. Po upływie pół godziny rywal jest w stanie z łatwością rozpętać im piekło. Być może jest to mieszanka słabej koncentracji, niezgrania i marnego przygotowania fizycznego.
Problemy na poziomie komunikacyjnym są w pewnym sensie paradoksalne. Nie było rewolucji w składzie, zawodnicy znają się bardzo dobrze, a mimo wszystko nie są w stanie złapać jednego rytmu. Każdy nadaje na zupełnie innych falach. Najświeższym przykładem na bierność Arki jest porażka 2:4 z Łęczną. Gospodarze przez większą część meczu nie była stroną nadrzędną, i tak właściwie, mogli szybko ustalić wynik. Mogli, ale zamiast tego pomogli podopiecznym Smudy wepchnąć piłkę do bramki.
Przede wszystkim środek pola, który w Gdyni nie istnieje. Yannick cofa się bardzo głęboko i teoretycznie stara się pomóc defensywie, ale znacznie częściej traci futbolówki. Na próżno wypatrywać zapału, którego nie brakowało mu w zmaganiach 1. ligowych. W tym momencie ani myślał doskoczyć do Formelli, pomóc mu z przeciwnikiem. Patrzył na rozwój wydarzeń i nawet z opóźnieniem wystartował do rywala, gdy ten już organizował kontratak. Pozostali arkowcy również zamarli.
Spóźniona reakcja była na porządku dziennym w meczu z Łęczną i stanowiła główny element programu: jak nie zachowywać się w obronie. Już nie chodzi nawet o wymiar kary w postaci czterech straconych goli, a samą reakcję defensorów na wydarzenia.
Paraliż i słaby timing
Podopieczni Nicińskiego weszli w mecz naprawdę dobrze i niewiele wskazywało na to, że po raz kolejny stracą punkty. Długo utrzymywali się przy piłce, całkiem nieźle organizowali się w ataku i chociaż brakowało wykończenia, to próbowali rozmontować defensywę rywala grą na jeden kontakt. Szwoch podkręcił obroty i starał się narzucić tempo swojej drużynie. Co więcej, goście nie stwarzali sobie żadnych okazji, nie mogli się przebić na połowę arkowców, więc tak naprawdę trudno było o jakiekolwiek realne zagrożenie. No chyba, że ze strony samych gospodarzy.
Arka udowodniła, że w prosty sposób jest w stanie pomóc przeciwnikowi przechylić szalę zwycięstwa na jego korzyści. Prusak wznowił grę dalekim wykopem, piłka przeleciała ponad Sobierajem i Śpiączką, spadła pod nogi Sołdeckiego, który blokował Hernandeza, po czym… zatrzepotała w siatce. Trudno stwierdzić, czy Jałocha nie krzyknął do swojego kolegi, że to jego piłka, czy nie porozumieli się z jakiegoś innego powodu, ale cała sytuacja wyglądała niesamowicie kuriozalnie.
Takich przebojów z udziałem Sołdeckiego było znacznie więcej. Chociaż obrońca wygrywał w powietrzu i całkiem nieźle wprowadzał piłkę do gry uruchamiając strefę ofensywną (po jego kilku długich podaniach udało się zawiązać atak na flance), to w pojedynkach jeden na jeden wyglądał dramatycznie. Wielokrotnie był spóźniony i całkowicie nie był w stanie złapać rytmu gry.
Chociaż strzelec pierwszego gola miał sporą odległość do piłki i teoretycznie obrońca Arki powinien być w stanie jako pierwszy dopaść do futbolówki, to… tego nie zrobił. Zamiast oddalić zagrożenie, sfaulował przeciwnika tuż przy linii końcowej.
Cała defensywa była niesamowicie elektryczna. Sobieraj również świetnie radził sobie ze Śpiączką zarówno w pojedynkach główkowych, jak i normalnie w czasie trwania akcji, gdy starał się nie odpuszczać go ani na moment, ale nie miał zbyt dużego wsparcia ze strony kolegów. Marciniak większą część meczu spędzał wyżej, gdzie co prawda wspomagał atak dobrymi dośrodkowaniami, ale jego interwencje w obronie były strasznie niepewnie (kilkakrotnie istniało ryzyko, że rywal i tak przejmie piłkę). Piętą Achillesa po raz kolejny były stałe fragmenty gry, w czasie których arkowcy odpuszczali krycie. Żeby tego było mało, wszystko zbiegło się ze spadkiem formy Jałochy.
Bramkarz Arki miał dzisiaj nawet kłopoty ze zwykłym wprowadzaniem piłek do gry. Szczęśliwie dla gospodarzy Śpiączka był na spalonym.
Winą za straconą bramkę w 62. minucie można obarczyć większość podopiecznych Nicińskiego. Najpierw Sasin miał autostradę do bramki i mnóstwo czasu, żeby spokojnie dograć do Śpiączki, a następnie ten drugi nawet nie musiał się przejmować towarzystwem Sołdeckiego i Marciniaka.
Smutna powtarzalność
Chociaż trener Niciński w drugich połowach meczów wielokrotnie stara się wyciągać wszystkie siły na pokład, to efekty są odwrotne i dalekie od oczekiwań. Zamiast zwiększonej siły rażenia, na boisku panuje jeszcze większy chaos i zagubienie. Jego podopieczni zdają się nie wiedzieć, za co są odpowiedzialni, nie wspominając już o spadkach jakościowych. Dodatkowo z meczu na mecz są coraz bardziej bierni… nawet, gdy wydaje się, że już bardziej nie mogą.
Gerson miał ogromne pole do popisu w polu karnym arkowców – najpierw minął Szwocha i Yannicka, jakby byli pachołkami, a następnie z jeszcze większą łatwością odegrał do zupełnie niepilnowanego Bonina. Trudno powiedzieć, czym była zajęta defensywa Arki, skoro odpuściła krycie jednego z najgroźniejszych zawodników przeciwnika.
Trzeba jednak powiedzieć otwarcie, że problemy Nicińskiego i jego drużyny nie są czymś nowym. W Gdyni w 2017 roku pojawiła się niesamowita regularność jeśli chodzi o czas i sposób tracenia bramek.
Arkowcy najwięcej goli tracą blisko bramki. Zdecydowanie najczęściej odpuszczają indywidualne krycie przy stałych fragmentach gry, pozwalają swojemu rywalowi wbić się w pole karne, mają spóźnioną reakcję na wydarzenia meczowe. Rywal może z łatwością umknąć i wypracować sobie dobrą pozycję do oddania strzału (zwykle ma właśnie bardzo dużo miejsca i czasu).
W przeważającej większości meczów gole padały po upływie 30 minut gry –w początkowych fragmentach meczów, Arka jeszcze stara się narzucić wysokie tempo, stłamsić przeciwnika pressingiem i zaangażowaniem, ale nie starcza jej mocy na dłużej niż pół godziny. Później pojawiają się pojedyncze, rozpaczliwe zrywy (głównie ze strony rezerwowych). Nie pomagają także ciągłe roszady w obrębie defensywy, które nie pozwalają złapać stabilizacji, a przecież brakuje także wsparcia w środku pola. Yannick nie sprawdza się w destrukcji, nie jest pomocny w defensywie, a w ataku bardzo często nagle emigruje na flankę zostawiając wolną przestrzeń. I wreszcie, co najgorsze dla wszystkich kibiców i całej drużyny, trudno o jakikolwiek pozytywny bodziec. Jeszcze jakiś czas temu wydawało się, że może Formella i Szwoch będą w stanie podźwignąć ekipę (wszak razem pracowali znacznie lepiej niż osobno), ale obecnie nie są w stanie złapać wspólnego rytmu. Już w tym momencie trzeba bić na alarm, bo za tydzień albo dwa może być zdecydowanie za późno. Maszyna losująca wyczerpała możliwe warianty i nikt nie był w stanie odnaleźć w nich optymalnego rozwiązania…