W Gdyni też mają swoje algorytmy. Taktyka obliczona pod „outsidera”
2017-07-28 13:57:13; Aktualizacja: 7 lat temuNie cofnęli się w oczekiwaniu na wyrok. Wyjście przygodzie naprzeciw nie było podszyte jedynie heroizmem, a przede wszystkim rozpracowaniem mocnych i słabych stron przeciwnika. Tylko taka kombinacja mogła przynieść efekty.
68. minuta. Wystarczyły trzy podania, żeby Arka znalazła się pod polem karnym Midtjylland i wykreowała groźną sytuację. Zaczął Piesio, który wypatrzył wbiegającego środkiem Sochę, ale akcja nie była kontynuowana tym sektorem boiska. Ciężar gry został przeniesiony na flankę, do Marcusa, który nie spuszczał z oka swojego kolegi z obrony. Dośrodkowanie, strzał z półobrotu…
Na tym etapie meczu wszyscy już wiedzieli, że to nie jest czysty surrealizm.
Destrukcja od środkaPopularne
Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem wydawało się, że podopieczni Ojrzyńskiego schowają się za podwójną gardą i będą wypatrywać jednej, dwóch sytuacji w trakcie całego spotkania. Byłoby to jak najbardziej rozsądne biorąc pod uwagę możliwości ofensywne Midjtylland. Wszyscy słyszeli o analitycznych kombajnach dysponujących wielką mocą przeliczeniową, które zapewniały powodzenie stałych fragmentów gry i oferowały zmniejszenie ryzyka nieprzewidywalności. Krótko mówiąc: wydarzenia boiskowe i zawodnicy lądują na papierze milimetrowym zamieniając się w liczby, wykresy i inne skomplikowane operacje, a wszystko po to, żeby mieć większą kontrolę nad tym, co dzieje się na murawie. Z założenia komunikacja w drużynie musi być na wysokim poziomie, żeby wykształciły się mechanizmy, niedokładność nie psuła obrazu gry itp. (więcej o tym TU). Tym bardziej dziwne, że analitycy klubu z Herning nie wzięli pod uwagę sytuacji odłączenia od zasilania głównego centrum dowodzenia zespołu.
Arkowcy odrobili pracę domową, ale nie zrezygnowali ze swojej taktyki. Za punkt honoru obrano grę bez respektu, jak równy z równym, przy jednoczesnym zachowaniu czujności. Trener Ojrzyński ustawił swoich podopiecznych bardzo blisko siebie, znacznie ciaśniej niż w Ekstraklasie. Bardzo istotną rolę odgrywał Yannick, który brał czynny udział w destrukcji zarówno w środkowej strefie, jak i na flance. Pomocnik był skoncentrowany na grze, świetnie odczytywał zamiary przeciwnika. Nie miałoby to jednak racji bytu, gdyby nie ciężka praca całej drużyny.
Gdynianom udało się ograniczyć pole manewru Poulsena i Sparva dzięki zagęszczeniu. Ta dwójka zwykle stanowi mózg ekipy - odpowiedzialność za zawiązanie akcji, wybranie kierunku gry, nadanie jej tempa. W tym momencie zadanie było znacznie bardziej utrudnione, bowiem gdy tylko któryś z nich był przy piłce, zaraz zbiegało do niego 3-4 arkowców. Wracali Piesio i Kun, ściskał Marciniak, wsparcie zapewniał Marcus. Znowuż innym razem, maksymalnie spychali przeciwnika zajmując miejsce na jego plecach. Możliwości ofensywne Midtjylland zostały znacznie ograniczone.
Podopieczni Thorupa przez pół godziny nie potrafili porządnie zagrozić bramce Steinborsa. Trudno się dziwić, skoro ich warianty ofensywne zostały ograniczone do maksymalnie dwóch plus stałe fragmenty gry. Zdecydowanie najczęściej starali się odnaleźć ustawionego bardzo wysoko Onuachu, ale takie zagrania były mimo wszystko bardzo czytelne. Nigdy nie było tak, żeby napastnik pozostawał z zaledwie jednym defensorem, zawsze była asekuracja (jak np. w 55. minucie, gdy Sobieraja wspierał Marcjanik). Linia obrony Arki przesuwała się bardzo dobrze względem ataków Midtjylland i starała się pilnować linii spalonego. Bardzo istotne były powroty zawodników ofensywnych, którzy niejednokrotnie pracowali na całej długości boiska. Zachowywano niewielkie odległości pomiędzy częściami formacji i w jej obrębie.
Tylko raz w ciągu całego meczu gospodarze pozwolili na typowo-czystą sytuację, gdy cała drużyna skoncentrowała się na jednej, najbardziej zagęszczonej flance, a Onuachu zdołał uruchomić szarżującego przeciwległą stroną boiska Nissena. Dużo szczęścia, poprzeczka.
Błędów w kryciu nie udało się w stu procentach wyeliminować. Zwłaszcza, gdy przeciwnik wziął się na sposób i posyłał piłki zza połowy wprost na rosłego snajpera. Arkowcy nie za bardzo wiedzieli, jak go zatrzymać i często gubili się w swoich obowiązkach. Zresztą, nie mogli sobie pozwolić na utratę koncentracji – kosztowała ich stratę dwóch bramek. Tyle, że goście właściwie nie dali przykładów na współpracę Onuachu z Hassanem, która tak świetnie wyglądała w ostatnim meczu ligowym z Silkeborg. Brakowało gry na jeden kontakt, oskrzydlenia Wikheima, dynamiki połączonej z kreatywnością. Nawet te stałe fragmenty były pozbawione polotu – ani razu nie starali się wykorzystać rozbiegania w polu karnym, celem zdestabilizowania defensywy Arki. Duża w tym zasługa gdynian, którzy w odpowiednim momencie wyłączali najważniejsze komponenty duńskiej drużyny.
Bez cienia zawahania
Arkowcy nie wykorzystali całej energii na działania destrukcyjne. Zachowali trochę mocy na organizacje akcji ofensywnych, które bazowały w gruncie rzeczy na tym samym: dynamice i konsekwencji. Nadrzędny cel pozostawał niezmienny: jak najszybciej odebrać futbolówkę. Dopiero później pojawiały się inne warianty.
Samo przejęcie piłki wbrew pozorom nie nastręczało większych trudności. Powroty do defensywy były niezależne od indywidualnych zadań, a dzięki temu było znacznie łatwiej o płynność w organizowaniu się na boisku. Cała wymienność pozycji była sporym atutem Arki. Marcus schodził na flankę, pozostawiał wolne miejsce Kunowi, do którego zbiegał Piesio. Rozegranie na jeden kontakt w bocznym sektorze mogło się podobać, bowiem Duńczycy bardzo szybko tracili kontrolę w obliczu dynamicznych wejść z tamtej strefy. Dlatego też dużą rolę odgrywali boczni obrońcy podłączający się do ataku. Tadeusz Socha nie wykazywał jakiegoś szczególnego przywiązania do pozycji, ścinał do środka, przenosił ciężar gry, nie bał się indywidualnych wejść w pole karne, które zwykle kończył groźnym strzałem (trzy bardzo dobre akcje w drugiej połowie). Arkowcy wypracowali sobie swój własny schemat, dostosowali go do potrzeb i pokonali Duńczyków ich własną bronią.
W meczu z Silkeborg w środku pola łączyły się trzy elementy: dynamika Poulsena, technika Wikheima i siła Hassana. Trzy podania na jeden kontakt. To samo zrobiła Arka przy pierwszej bramce. Dynamiczne wejście Marcusa, natychmiastowa reakcja Piesia, szybka gra na małej powierzchni z Kunem i wyjście na pozycję.
Już nawet nie chodzi o stały fragment gry, po którym padł gol na 3:2. Cała płynność w przechodzeniu od obrony do ataku była przypisywana Midtjylland, tymczasem Arka sprytnie przejęła pałeczkę i udało jej się utrzymać odpowiedni rytm przez niemalże całe spotkanie. Bo chociaż podopieczni Ojrzyńskiego bazowali na szybkim przenoszeniu się pod pole karne przeciwnika, to notowali dłuższe momenty, w czasie których utrzymywali się przy piłce. Właśnie wtedy mogli przegrupować drużynę, nieco uspokoić grę i przede wszystkim, złapać trochę oddechu. Nawet jeśli arkowcom zdarzało się zagrać czytelnie, to nadrabiali niezłą dynamiką – rzadko kiedy zdarzało się, żeby zespół stał jak wryty i czekał na dalszy rozwój wypadków. Marciniak opuszczał środek pola, pokazywał się na pozycji, żeby zwiększyć pole manewru dla Piesia lub ewentualnie odciągnąć przeciwnika. Nie chodziło o to, żeby ciągle zmieniać flankę, czy przenosić ciężar gry, a zwyczajnie wyskoczyć przed rywala, zmęczyć go ciągłą aktywnością. Nic więc dziwnego, że próbowano bezpośrednio uruchomić Kuna zamiast uporczywie klepać w środku pola. Przyniosło to efekty w 38. minucie, gdy piłka zagrana z linii obrony odnalazła młodego zawodnika – gol nie padł, ale sędzia wskazał na wapno.
Konsekwencja zbiegła się z trafionymi zmianami. Nie tylko pod względem personalnym, ale i czasowym. Zarandia 10 minut po wejściu na boisko porządnie zakręcił Halstim i Dal Hende. Gdyby nie o jeden zwód za dużo, prawdopodobnie już wtedy gdynianie mogliby się cieszyć z prowadzenia. Siemaszko zapracował na sukces drużyny nie tylko bramką (asysta z rzutu wolnego również zmiennika, Nalepy), ale i niespożytą energią, biegając od jednego obrońcy do następnego, przewodząc wysokiemu pressingowi, stale motywując do walki.
Midtjylland może mieć swoje algorytmy, ale sztab analityków chyba nie wziął pod uwagę jak wielką moc można czerpać z zaangażowania. Trener Ojrzyński się nie pomylił, wczoraj grało serce. Ale to serce wiedziało, jak ma postąpić z lepiej dysponowanym rywalem, znało jego słabe strony i potrafiło je wykorzystać. Wynik nie jest zasługą kilku przypadkowych sytuacji, a konsekwentnej gry przez ponad 90 minut meczu. W takich chwilą hasło duch drużyny nabiera zupełnie nowego, mocniejszego znaczenia, a żadne, nawet najbardziej złożone równania nie są w stanie tego obliczyć.