Tomasz „International level” ZAHORSKI: Krytykowanie mnie było łatwe

2018-02-06 12:48:01; Aktualizacja: 6 lat temu
Tomasz „International level” ZAHORSKI: Krytykowanie mnie było łatwe Fot. Transfery.info
Jan Mazurek
Jan Mazurek Źródło: Transfery.info

Leo Beenhakker powiedział kiedyś, że prezentuje „international level”, ale on nigdy nie sprostał oczekiwaniom, a jego gwiazda szybko zgasła. Tomasz Zahorski w rozmowie z nami analizuje swoje wzloty i upadki.

Czy mimo wszystkich swoich niepowodzeń potrafi być optymistą? Jak wypadały treningi Adama Nawałki w porównaniu do realiów 2. Bundesligi? Dlaczego zasłużenie dostał powołanie na Euro 2008? Jak to możliwe, że Górnik Zabrze odrzucił półtoramilionowe oferty Torino i Anderlechtu? Na te i na inne równie ciekawe pytania odpowiada w dłuższym wywiadzie 13-krotny reprezentant Polski i piłkarz Stomilu Olsztyn. Zapraszamy.

***

Jak to jest być niepoprawnym optymistą w takim kraju jak Polska?

A za takiego mnie pan uważa?

Tak.

Czuję się dobrze z moim podejściem do życia.

Tylko tyle?

Pozytywne, ale nie hurraoptymistyczne, podejście do rzeczywistości może tylko pomóc. Bez względu na to, czy jest się sportowcem czy się nim nie jest, zdarza się, że dostaje się po tyłku. Jednych kopie się częściej, drugich rzadziej; jednych mocniej, drugich lżej, ale nie da się przejść przez życie bez chociażby jednego niepowodzenia. Dzięki optymizmowi można to przezwyciężyć i iść dalej.

Czyli moje założenie było słuszne?

Nie staram się szukać problemów tam, gdzie ich nie ma. Zamiast przygnębiać się niepowodzeniami, próbuję zauważać pozytywy każdej sytuacji. 

Futbol traktuje pan poważnie czy jako dobrą zabawę?

Póki gram zawodowo, piłkę traktuję jak najbardziej poważnie. 

To trochę takie kibicowskie podejście. Każde zwycięstwo to powód do entuzjastycznej radości, porażka jako wielki zawód, piłka jako spór na śmierć i życie…

Jest jakaś granica. Wielu kibiców w wielu krajach uprawia fanatyzm, bardzo utożsamia się ze swoim klubem, ale pamiętajmy, że każdy będzie reagował inaczej. Nie wrzucajmy wszystkich do jednego worka. I tak samo zawodników. Na boisku nikt nie będzie taki sam. Zależnie od swojego charakteru i usposobienia inaczej przeżywa się wydarzenia boiskowe. Uważam, że zawsze powinna być jakaś zawleczka bezpieczeństwa, której powinny trzymać się obie strony. 

Nieprzypadkowo pytam. Spotkał się pan z miłością kibiców Górnika Zabrze w swoim najlepszym okresie kariery, ale też z ich nienawiścią, gdy przestało wychodzić.

Taki jest nasz polski futbol. To jest dobra wskazówka dla młodych piłkarzy, żeby nie zachłysnęli się swoimi małymi sukcesami, bo ludzie szybko o nich zapominają. Każdego dnia trzeba dbać o swoją formę, a i tak nie jest powiedziane, że to wystarczy, bo nie wszystko jest zależne bezpośrednio od człowieka. Kibice często o tym zapominają, a wtedy ich krytyka jest niesłuszna i mało konstruktywna. Trzeba mieć więc cały czas z tyłu głowy, że z tym wiąże się nasz zawód. W jednej chwili jesteśmy uwielbiani, a zaraz stajemy się obiektem kpin. Taka parabola.

Pan się zachłysnął swoim sukcesem?

Wbrew temu, że może nie zrobiłem takiej kariery, jaką chciałbym zrobić, to nie uważam, żebym w którymkolwiek momencie się zachłysnął, chociażby tym, że pojechałem na Euro 2008 czy rozegrałem trzynaście spotkań dla reprezentacji. A to już coś znaczy. Mimo to zawsze ciężko pracowałem. Teraz patrzę na wszystko z perspektywy 33-latka, któremu bliżej niż dalej do końca kariery i wiem, że parę rzeczy bym w przebiegu mojej kariery pozmieniał, natomiast… tak to bywa w życiu, że z wiekiem człowiek dojrzewa i na skorygowanie pewnych błędów jest już za późno. 

Co do źle poprowadzonej kariery: za późno wyjechał pan na zachód? Do transferu doszło dopiero w 2012 roku, kiedy przeniósł się pan do niemieckiego MSV Duisburg po kontuzji i kilku słabych sezonach.

Teraz mogę już tylko gdybać. Mogłoby być różnie.

Może trzeba było wyjechać w 2008 roku, kiedy Torino i Anderlecht składały Górnikowi całkiem pokaźne oferty. Mówiło się o półtora miliona euro.

Może, ale wszystko potoczyło się inaczej. Zostałem w Zabrzu i z każdym rokiem moja forma była coraz gorsza. Wydaje mi się, że faktycznie po moim najlepszym sezonie powinienem zmienić klub. Potem, jeszcze jako reprezentant Polski, doznałem bardzo poważnej kontuzji, zerwałem więzadła i po rehabilitacji bardzo trudno było mi wrócić do optymalnej dyspozycji.

Dlaczego wówczas te transfery nie wypaliły?

Dowiedziałem się o nich później niż wpływały one do klubu. Górnik czuł się wtedy mocny finansowo i organizacyjnie. W Zabrzu był Allianz, a co za tym pieniążki i apetyty na walkę o najwyższe cele w Ekstraklasie. Klub chciał się wzmacniać, a nie osłabiać. I dlatego żadna z tych ofert nie została zaakceptowana.

Wspomniany spadek formy był tylko pochodną kontuzji? A nie było też trochę tak, że nie zawsze trenował pan do końca uczciwie? Po przejściu do Niemiec, zszokowało pana to, że można tak ciężko i profesjonalnie trenować…

W tamtych czasach polscy piłkarze trenowali mniej intensywnie niż ci w Niemczech. To robiło różnicę. Wtedy, będąc po treningach u Adama Nawałki, które były bardzo ciężkie, a ćwiczyliśmy przy tym naprawdę sumiennie, uważałem się za piłkarza dobrze przygotowanego fizycznie. W Duisburgu spotkałem się z nowymi standardami. Tam trenowało się jeszcze ciężej, a wszyscy zawodnicy, bez wyjątku, byli dużo lepiej przygotowani…

Czyli nawet treningi Nawałki nie odpowiadały tym, z którymi spotkał się pan w 2. Bundeslidze?

Nie do tego zmierzam. Nie wystarczy pół roku czy nawet rok do tego, żeby przygotować polskiego piłkarza tak, żeby nie było różnicy między nim, a kimś wychowanym w niemieckim systemie, gdzie trenuje w ten sam sposób od początku swojej przygody z piłką w każdym kolejnym klubie. Bo u nich to norma. 

Treningi Adama Nawałki były najcięższe w kraju. Nie mam co do tego wątpliwości. Nie wiem, co działo się w innych klubach, ale przecież przez wiele lat zawodnicy z Ekstraklasy wyjeżdżali zagranicę i ginęli. Głównym powodem ich powrotów do ojczyzny, po nieudanych przygodach w zachodnich klubach, było to, że okazywali się niewystarczająco dobrze przygotowani fizycznie i motorycznie.

Lenistwo i odbębnianie kolejnych treningów to mentalność polskich piłkarzy?

Mentalność się zmieniła. Nie było mnie trzy lata w Polsce, bo wyjechałem do Stanów Zjednoczonych i po powrocie naprawdę zauważyłem różnicę. Wszystko idzie do przodu. Zaszła profesjonalizacja. Piłkarze mają zapewnione warunki do rozwoju. Nie tylko stricte pod względem piłkarskim. Jest specjalistyczny sprzęt, indywidualni fizjoterapeuci, psychologowie, dietetycy. Tego wcześniej nie było. W ekstraklasowych i niektórych I-ligowych klubach zaczęto wzorować się na standardach zachodnich. Wystarczy nie być opornym na nowinki, samoświadomym i samemu chcieć z tego korzystać. Jest dużo więcej możliwości niż dziesięć lat temu. Żeby osiągnąć sukces nie wystarczy mieć minimalny talent. Ciężka praca zaczyna się, a nie kończy na treningu w klubie.

Wróćmy do zderzenia się z realiami zaplecza niemieckiej Bundesligi. Aż taka przepaść organizacyjna?

Naturalnie ta różnica była spora. Górnik nie mógł się równać z Duisburgiem. Tu nawet nie ma co porównywać. Przecież to był klub z niedaleką przeszłością w Bundeslidze. Zresztą nie wiem, czy w Niemczech jest w ogóle jakikolwiek zespół z problemami organizacyjnymi. Postawiłbym dużo, że nie.

Czemu nie wyszło?

Nie wiem. Widocznie nie byłem wystarczająco dobrze przygotowany, żeby tam zaistnieć. Pojechałem tam po nieciekawej końcówce w Zabrzu. Bez formy. Nie ma co się oszukiwać.

Nieudany wyjazd i odbicie od realiów zachodniej piłki zraziły pana do zagranicy?

Niekoniecznie. To, że nie potrafiłem zadomowić się na stałe w składzie Duisburga, pokazało mi, ile jeszcze ciężkiej pracy przede mną, żeby grać na poziomie nawet nie Bundesligi, co jej zaplecza. Bardzo, bardzo dużo.

To był moment, kiedy zaczęto mówić o pana sportowym upadku. Był pan mocno krytykowany jako były uczestnik Euro, który po kilku latach nie potrafi przebić się do składu w jednej z najgorszych drużyn 2. Bundesligi…

Nie ma co mówić o sportowym upadku. Wiele rzeczy się złożyło na to, że mi nie wyszło. Byłem wtedy po 7-8 miesięcznej rehabilitacji, potem jeszcze bezskutecznie próbowałem wrócić do formy i to wszystko wpływało na to, że moja dyspozycja nie była zbyt dobra. Było coraz ciężej i ciężej. 

W Niemczech szkoleniowcy są bardzo wymagający. Czasami trafia się na trenera, który nie daje zbyt dużo kredytu zaufania. Dostajesz dwie, maksymalnie trzy szanse, a jeśli ich nie wykorzystasz, siadasz na ławce rezerwowych i nie jest powiedziane, że w ogóle - tak jak w mojej sytuacji - się z niej podniesiesz.

Stany Zjednoczone były dla powoli skreślanego w Polsce zawodnika rodzajem wybawienia?

Na pewno nowym wyzwaniem. Szansą na złapanie nowej perspektywy. Dostaliśmy ofertę z San Antonio Scorpions i w kilka dni podjęliśmy decyzję o tym, że to będzie dobry krok. Warto było spróbować. Nie żałuję tego.

Poziom pana klubu to polska Ekstraklasa czy I liga?

Co prawda, nie da się określić, który to poziom rozgrywkowy w USA, bo oni mają inny system i kilka oddzielnych lig, w których nie ma systemu awansów i spadków, ale wiadomo, że najlepsza i najbardziej medialna jest MLS. NASL to zupełnie inna organizacja, wyraźnie słabsza, ale uważam, że akurat San Antonio z pierwszego mojego sezonu, kiedy zdobyliśmy mistrzostwo, mogłoby spokojnie poradzić sobie również w MLS. Jak przełożyć to na realia polskie? Poziom zbliżony do czołówki I ligi. Może minimalnie wyższy.

Amerykański tryb życia panu odpowiadał?

Trzeba było się przestawić. Potrzebowałem paru miesięcy aklimatyzacji, żeby dopasować swój styl bycia do klimatu San Antonio. I wtedy było już dobrze. W Teksasie ludzie żyją troszkę wolniej, nie ma takiego pędu, wszyscy są bardziej optymistycznie nastawieni do życia, choć ten osławiony amerykański styl robienia ciągłej dobrej miny do złej gry też nie jest tak przerysowanie widoczny, jak się to w Europie przedstawia. Ludzie wszędzie są przecież… normalni. Odbiór USA jest trochę przesadzony. Nie ma co tak mitologizować tego kraju.

Jak polski piłkarz, przyzwyczajony do gry przy głośnym dopingu, często z udziałem pirotechniki i w klimacie historycznego klimatu kibicowskiego wokół Górnika, reagował na piknikową atmosferę stadionów w Stanach Zjednoczonych?

Niby są grupy prowadzące doping, które mocno przeżywają mecze swoich zespołów, ale wygląda to zupełnie inaczej niż w Polsce. Spokojniej. To na pewno. Większość ludzi to obserwatorzy, którzy przychodzą na stadion, żeby obejrzeć z rodziną piłkarskie show i miło spędzić popołudnie w towarzystwie bliskich, znajomych, czegoś do jedzenia i picia. Dla nich priorytetem jest relaks i bezpieczeństwo. Piknikowe kibicowanie. Wynika to z kultury. Przez lata taki obraz dopingowania utrwalił się w świadomości tamtejszej społeczności i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to zmienić.

Ile osób zasiadało na trybunach na waszych meczach?

W San Antonio średnio przychodziło 7-8 tysięcy, na lepsze około 10. Można było poczuć atmosferę. No i na pewno nie mogłem narzekać na brak klimatu, bo zawsze jakaś reakcja trybun na wydarzenia boiskowe była. Nie było tak, że cały stadion siedział w milczeniu.

W San Antonio chyba niepodważalnie dominuje koszykówka. To był też okres, kiedy lokalni Spurs zdobywali mistrzostwo NBA.

Tak! Nie da się tego ukryć. Amerykanie uwielbiają koszykówkę. Sam też zawsze lubiłem ten sport, więc możliwość chodzenia na mecze NBA od początku mnie cieszyła. W ciągu tych dwóch lat byłem na wielu spotkaniach. Mimo tej dominacji koszykówki, już wtedy, w 2013-2014 roku, coraz więcej kibiców zaczynało interesować się piłką. Oczywiście, futbol nie ma szans konkurować z tą żelazną czwórka - hokej, koszykówka, futbol amerykański, baseball - ale im wyższy jest poziom amerykańskiego soccera, tym więcej fanów tamtych sportów, zwraca na niego uwagę.

Zagraniczni piłkarze w San Antonio Scorpions byli lepsi od Amerykanów? Bo pan w pierwszym sezonie był najlepszym strzelcem i gwiazdą zespołu.

Musieli być lepsi. To zdrowy układ. Polityka transferowa klubów powinna być taka, że jak ściąga się zagranicznego zawodnika, to musi być on wyraźnie lepszy od lokalnych piłkarzy. W moim wypadku to zadziałało. Gdybym nie był lepszy do mojego amerykańskiego konkurenta, w ogóle pewnie bym tam nie trafił.

Pierwszy sezon w USA miał pan co najmniej bardzo dobry. Czternaście meczów, dziewięć goli. Po prostu „international level”…

Dokładnie (śmiech).

Jak bardzo przeszkadzały słowa, którymi określił pana Leo Beenhakker? Słowa pozytywne, które z czasem przemieniły się w sarkastyczną łatkę.

Nie mam pojęcia. W momencie, kiedy mogłem wycisnąć z siebie najwięcej, zrobiłem to. Powoływania otrzymywałem zasłużenie. Zresztą decydował o tym cały sztab szkoleniowy. Do tego w reprezentacji nie rozegrałem tylko jednego meczu, ale trzynaście. Przeszedłem całą regularną selekcję podczas zgrupowań przed Euro, nie odpadłem, pojechałem na turniej. Zagrałem tam przeciwko Chorwacji. To nie był przypadek. Po prostu prezentowałem się dobrze. Nikt mi nie odbierze świadomości, że ciężką pracą zasłużyłem na tą opinię. A to że dalej coś poszło nie tak, to nie na pewno nie jest wina tych słów. Tak już jest. Nie wróci się czasu.

Bogusław Kaczmarek kiedyś dość trafnie powiedział: „Anonimowi zawodnicy szybko wchodzą na poziom reprezentacyjny. Problem jest gdy trzeba go utrzymać”.

Bardzo mądre słowa. Doskonale obrazują mój problem. Moja forma zawsze była bardzo chwiejna. Potrafiłem zagrać bardzo dobry mecz, strzelić gola, błysnąć, a potem fatalny, gdzie nic mi nie wychodziło. Brakowało stabilizacji. I to nie pozwoliło mi w dłuższej perspektywie grać na wysokim poziomie.  

Pojawiała się frustracja, kiedy po najlepszym sezonie w swoim życiu, w kolejnej kampanii w dwudziestu spotkaniach, marnował pan sytuację za sytuacją, kończąc sezon z zaledwie jednym trafieniem?

Nieszczególnie. Zawsze dużo od siebie wymagałem, ale na pewne rzeczy nie mamy wpływu. To nie jest sport indywidualny. Tu nie decydują jednostki. Nigdy nie byłem zawodnikiem i nigdy się za takiego nie uważałem, który potrafiłby samemu zmieniać oblicze meczu. Bazowałem na pracy całego zespołu, a że wówczas nie szło nam najlepiej, to przekładało się to na nieskuteczność napastników i nieporadność obrońców. Przegrywaliśmy dużo meczów, traciliśmy dużo goli i mało strzelaliśmy. Także nie było tak, że Zahorski był najsłabszy, bo strzelił jedną bramkę. Jak drużyna walczy o mistrza, wygrywając mecz za meczem, to napastnik na tym korzysta. Jak przegrywa i bije się o utrzymanie, to siłą rzeczy, statystyki wyglądają gorzej. Tak to wygląda.

Nie sposób nie polemizować. Szuka pan trochę usprawiedliwień dla swojej niemocy, nie znajdując winy w sobie.

Znajdowałem winę w sobie, ale naprawdę nie mogę brać całej odpowiedzialności za wyniki na siebie. Na boisko wybiega cała drużyna. Od dyspozycji jednego zawodnika nie zależą losy całego spotkania. Oczywiście, na tamten czas, kiedy byłem reprezentantem Polski wymagania, co do mojej osoby, były duże i przyznaję, że im nie sprostałem. Miałem strzelać w każdym meczu i to dużo. Nie robiłem tego i dostawałem najmocniej. Im wyżej się zajdzie, tym bardziej każdy twój błąd jest analizowany, a każdy spadek formy odnotowywany i wyśmiewany. To naturalny mechanizm. Tak było, jest i będzie. 

Nigdy nie robiłem tak, że za własne niepowodzenia, oskarżałem wszystkich dookoła. Był też taki czas, że przyszywano mi różne łatki, a moje różne wypowiedzi z kontekstu i ubierano je w zupełnie nowe konstrukcje, za co mi się dostawało. W Polsce jest tak, że negatywne zdania na czyjś temat cieszą się większą popularnością od tych pozytywnych. W pewnym momencie przypierdolenie w Zahorskiego stało się czymś powszechnym. Stałem się łatwym celem. Krytykowanie mnie za wszystko, co robiłem było na porządku dziennym. To akurat mogło boleć.

Tomasz Zahorski był przereklamowany?

W naszym kraju pompowanie balonika w przypadku młodych zawodników, którzy rozegrają parę dobrych spotkań jest czymś normalnym. Nikt nie widzi w tym nic dziwnego. To jest takie ciągłe poszukiwanie bohaterów. 

Droga od zera do bohatera i od bohatera do zera jest w swojej dynamice bardzo przewrotna.

Ma pan mnie na myśli?

Może ten schemat w pana wypadku nie była tak spektakularny, ale trochę tak.

Wcale nie uważam się za zero i wypraszam sobie, żeby ktokolwiek kiedykolwiek tak o mnie mówił.

Mogło to zabrzmieć nieco brutalnie, ale to tylko obrazujące pewien schemat, niewartościujące charakteru człowieka powiedzenie.

Nigdy nie byłem jakimś szczególnym bohaterem, ani też nigdy jakoś spektakularnie piłkarsko nie upadłem. Dalej gram w piłkę, realizuję się w inny sposób poza futbolem, z każdej swojej porażki starałem się wyciągać coś pozytywnego. Niepowodzenia nie powinny tylko dołować. Można się na nich uczyć i robić wszystko, żeby w przyszłości się nie powtarzały…

Wpływ amerykański?

Bez przesady. Pewne rzeczy te trzy lata zmieniły, ale urodziłem i wychowałem się w Polsce, więc sam ukształtowałem w sobie takie podejście do życia, a moje zagraniczne wojaże tylko pomogły mi w rozbudowaniu poglądu na świat.

W czasie naszej rozmowy, wspominając karierę, wiele razy pan się frustrował… a mimo to dalej ma się pan za optymistę?

Tomasz Zahorski jest optymistą. Mimo wszystko.

Rozmawiał: Jan Mazurek