Awans do ósemki ich nie zadowalał. Celowali w puchary
2016-05-19 15:53:44; Aktualizacja: 8 lat temuW Trzeciej części podsumowania wkraczamy już w grupę mistrzowską. Na początek bierzemy na tapetę zespoły, którym nie udało się załapać do gry w eliminacjach do europejskich pucharów.
Plan wzorowo wykonany
– Naszym celem była ósemka i ten cel osiągnęliśmy – powiedział po zakończeniu sezonu trener Waldemar Fornalik. Sezon 2014/2015 “Niebiescy” zakończyli na 10 miejscu w tabeli, więc w kolejnym oczekiwano wejścia o szczebel wyżej. Historie tego wejścia doskonale znamy - ale fakt faktem piłkarsko znacznie bardziej zasłużyli na to gracze z Chorzowa niż ci z Bielska-Białej.Popularne
Mieszanka młodości z doświadczeniem
Piąte miejsce na koniec 2015 roku było wynikiem nawet nieco lepszym niż wskazywały na to możliwości drużyny. Dotychczasowych liderów zespołu - Kuświka i Starzyńskiego - zastąpiły młode wilki. Zarówno Mariusz Stępiński, jak i Patryk Lipski podołali zadaniu i z miejsca stali się wyróżniającymi postaciami całej ligi. Kibice mogli też nacieszyć oko rajdami Kamila Mazka czy grą Mateusza Cichockiego.
Zimą Ruch nie przeprowadzał żadnych przemeblowań w składzie - do drużyny dołączyli jedynie Łukasz Hanzel i Łukasz Moneta z Wigier Suwałki. Początek wiosny był dość mocny - chorzowianie wygrali Wielkie Derby Śląska, które w opinii Patryka Lipskiego były najlepszym meczem Ruchu w tym sezonie. Potem - emocjonujące starcia z Cracovią, Pogonią i Wisłą. Drużyna nadal była w gazie, choć w kilku pojedynkach zabrakło im szczęścia.
Utrzymanie jest, ale co dalej?
To już okres “jazdy na oparach”. Ruch mógł spuścić z tonu, gdyż nie walczył o puchary. Drużyna spięła się jedynie na mecz z Legią, dało to efekt, gdyż warszawiaków od porażki uratował Arkadiusz Malarz. Przegrane z Lechem, Zagłębiem czy Piastem pokazały jednak, że teamowi Fornalika sporo brakuje do najlepszych. Znajdziemy jednak jeden pozytyw decydującej rundy - to debiut Przemysława Bargiela - pierwszego w historii Ekstraklasy gracza z rocznika 2000. 16-latek wydaje się być dość ułożonym zawodnikiem, dojrzałym jak na swój wiek - czy to będzie nowy młody zawodnik, stanowiący o sile Niebieskich?
Nad Cichą zbiera się coraz więcej czarnych chmur - wiosenne boje prezesa Smagorowicza z miastem pod tytułem “dajcie nam 18 milionów” i incydenty związane z protestem firm oświetleniowych pokazują, że nawet ciekawy koncept sportowy może przegrać z kwestiami finansowymi. Nadzieją na zasypanie dziury budżetowej w Ruchu jest sprzedaż wyróżniających się zawodników. Pakiet Stępiński, Lipski, Mazek może przynieść zysk w wysokości nawet kilku milionów euro. Pytanie – kto za nich?Szkoda, by tak ciekawie skomponowana drużyna, w której znajduje się i najmłodszy, i najstarszy zawodnik ligi wzorem ostatnich lat wpadła w sinusoidę - po udanym sezonie następuje ten, w którym dochodzi do walki o utrzymanie. Fornalik odważnie stawiał na młodych, a starsi odpłacali się mu za zaufanie dobrą grą. Brakowało jednak nieco jakości oraz umiejętności zamykania meczu przy korzystnym wyniku. Ten sezon można uznać za udany, ale w następnym może nie uda się zrobić oczekiwanego “kroku dalej”.
Wykolejona lokomotywa
Z serca poznańskiego pociągu buchnął ogień. I to nie ten ciepły, wywołany przez pozytywne emocje. Były to płomienie siejące spustoszenie i doprowadzające kibiców do skrajnej rozpaczy. Na nic próby opanowania pożaru: zniszczenia okazały się być katastrofalne.
Oto przed państwem jeden z najbardziej bezjajecznych mistrzów w historii. Drużyna, która gdzieś po drodze potężnie się zagubiła i już nie potrafiła wrócić na właściwe tory. Trudno znaleźć jedną przyczynę takiego stanu rzeczy. Słabe jakościowo transfery, problem z przygotowaniem fizycznym, taktyka niedostosowana do potrzeb, nietrafione wybory personalne, a może… właśnie wszystko po trochu? To jest wręcz niewiarygodne, co się stało z „Kolejorzem”. Ta sama ekipa, która w poprzednim sezonie błyszczała formą i inteligentną grą, stała się obiektem kpin. Zresztą trudno się dziwić, skoro podopieczni Urbana aż 17-krotnie schodzili z boiska na tarczy, a warto dodać, że gorszy wynik w liczbie 18 porażek osiągnęły jedynie 3 drużyny (Ruch, Jagiellonia i Górnik Łęczna) i, że nawet spadkowicze nie zostali tyle razy pokonani. No ale okej, statystyki to nie wszystko i ktoś mógłby szukać pocieszenia na murawie. „Może to kwestia nieskuteczności, może braku szczęścia” – odrzekłby optymista. Nie tym razem. Tutaj w grę wchodzą powtarzalność i kompletna, strzelecka indolencja dopełniona postępującym marazmem. Właśnie o to chodzi: Lech nie wykazywał woli walki, nie podejmował rękawicy, nie potrafił się odgryźć i… nie był drużyną w pełnym tego słowa znaczeniu. Brakowało zazębiania zębatek, przyspieszenia tempa w kluczowych momentach, czy płynności – każda część formacji robiła swoje przez co nie było mowy o żadnym zrozumieniu. Tylko, jak udało się doprowadzić do takiego stanu mistrzowską drużynę?
Osiągnął z nimi tak wiele, a nagle coś pękło. Nieodwracalnie. I nikt nie potrafił odnaleźć zagubionych części mechanizmu.
Maciej Skorża. Ten sam, który świętował z klubem mistrzostwo, ten sam, który sięgnął po Superpuchar. Wydawało się, że pod jego rządami „Kolejorz” wyjdzie na prostą i trudno będzie go powstrzymać: wszak wielki sukces miał jedynie rozpalić nadzieje poznaniaków. Było jednak całkiem odwrotnie. Lech wylądował na dnie notując aż 8 porażek w 11 spotkaniach. Bilans fatalny i doprowadzający kibiców do skrajnej rozpaczy. Co najgorsze, zaczął się żmudny proces poszukiwania przyczyn takiego stanu rzeczy i nikt nie był w stanie znaleźć recepty na poznańskie dolegliwości. Jasne, kulała skuteczność, bo w Poznaniu tak na dobrą sprawę grano bez napastnika (tak, tak, to jeszcze w tym sezonie błyszczał Thomalla, a Robak zmagał się z kontuzją – co wciąż robi), brakowało więc wykończenia. Sytuacji nie poprawiali skrzydłowi, którzy łapali ogromne wahania formy, a jeśli już udało im się ją ustabilizować to… na tym marnym poziomie. Chyba nikomu nie trzeba przypominać, co na flance wyprawiał Formella (a jak modlą się teraz o jego powrót z wypożyczenia…) i jaki miał problem z utrzymaniem się przy piłce, a przecież Szymek Pawłowski nie był w stanie udźwignąć całej drużyny. Potrzebny był pozytywny bodziec, jakieś zmiany, lekkie trzęsienie ziemi: coś, co wyciągnie Lecha ponad powierzchnię wody, by zażył nieco życiodajnego tlenu…
Jesienią sytuacja staje się dramatyczna. Ciemne chmury nad Poznaniem stają się coraz cięższe, coraz trudniej o jakikolwiek optymizm. Znikąd nie widać pomocy… no, może… może jednak jawi się na horyzoncie.
W osobie trenera Urbana. To on miał odmienić losy „Kolejorza” i wyciągnąć go ze strefy spadkowej, a przy okazji wszczepić instynkt mordercy, jakąkolwiek wolę walki. Przecież jeszcze w listopadzie Lech miał na swoim koncie zaledwie 13 (!) punktów, co dawało mniej niż jedno (!!) „oczko” na spotkanie. Powiedzmy, że się udało, chociaż potrzebny był prawdziwy cud. Lechici wygrzebali się z odmętów tabeli i w końcu zaczęli punktować: najpierw sensacyjne zwycięstwo z Fiorentiną zapewnione przez zmienników, później sukces w Warszawie, jeszcze pełne pasji zmagania z Basel. W końcu coś się ruszyło i wydawało się, że poznaniacy nie mogą po raz kolejny pozwolić sobie na wykolejenie. „Najgorszy okres mamy już za sobą, teraz można pomyśleć nawet o pucharach”, nieśmiało rozprawiali kibice. Wszak, mieli do tego pełne prawo – podopieczni Urbana zaczęli grać przyjemną dla oka piłkę, zaczęli odczuwać większą radość i to przełożyło się na wyniki. Do czasu.
Ponura aura nie odkleiła się od Poznania i postanowiła zaatakować ze zdwojoną siłą po raz kolejny wyrzucając lokomotywę z toru. Tym razem na nic modlitwy, na nic słowa o „chwilowym kryzysie”. Zrobiło się poważnie – po raz kolejny.
Historia zatoczyła koło. Gdy wydawało się, że Urban pozytywnie wpłynął na swoich podopiecznych i po sezonie będzie wynoszono pod niebiosa… nagły zwrot. Wróciły demony przeszłości. Lech znowu przestał trafiać do bramki, popełniał dziecinne błędy w obronie, komunikacja między zawodnikami praktycznie nie istniała, a wszystko wyglądało tak, jakby poznaniacy grali o tempo wolniej od przeciwnika. Co najciekawsze, skład nie uległ zmianie, nie doszło do wielkiej rewolucji (jeśli już to na plus, bo zdecydowani się pozbyć zbędnego balastu), a wręcz przeciwnie – starano się o stabilizację. Tej nie uzyskano, a o happy endzie trudno było nawet marzyć. Porażki po raz kolejny stały się codziennością, Lech irytował swoją apatią, a kibice w akcie frustracji wywołali burzę na Stadionie Narodowym podczas Pucharu Polski. Poczuli się oszukani i dopuścili się aktu wandalizmu: lechici rozpalili w nich nadzieję, a potem spuścili ją w muszli klozetowej nie tłumacząc dlaczego. Zaufanie będzie trudno odbudować. Zarząd zdecydował się dać jeszcze jedną szansę Urbanowi, a póki co trudno wypatrywać jakiejś myśli przewodniej w dokonywanych transferach. Jedno jest pewne: w nowym sezonie zobaczymy zupełnie innego Lecha. I to na pewno jeśli chodzi o personalia.
Pozostał lekki niedosyt
Plan był prosty - awans do górnej ósemki i walka o podium. Przed rundą wiosenną dyrektor sportowy Maciej Stolarczyk podtrzymał te aspirację: - Jest cel minimum. Mamy plan długofalowy i chcemy robić progres co rok. Jeśli jednak jest możliwość osiągnięcia czegoś, to trzeba to zrobić i nie odkładać. Celem jest awans do ósemki, a później będziemy myśleć. (pogońsport.net). Dziś możemy jednak mówić, że władze Pogoni wierzyły w zajęcie miejsca na podium i start w eliminacjach do LE.
Trafione roszady
Latem “Portowcy” zrobili niemałe wietrzenie składu. Nowa formacja obronna, na czele z Fojutem i wchodzącym do ekstraklasy Czerwińskim, kilka młodych twarzy, zakup dobrze znanego nam Dwaliszwilego. Te ruchy okazały się strzałem w dziesiątkę - dzięki nim drużyna Michniewicza szybko znalazła się w ligowej czołówce. Strzelecką skutecznością imponował Łukasz Zwoliński, a o wspomnianej wyżej parze stoperów zaczęto poważnie mówić w kontekście powołania do reprezentacji. Słabszymi punktami byli skrzydłowi - Małecki grał, jakby chciał, ale nie mógł, a nieobliczalność Przybeckiego stała się tematem szyderczych komentarzy kibiców.
Pogoń nie była mocno aktywna na rynku transferowym, choć sprowadzenie Adama Gyurcsó, którym interesowały się Legia i Lech, było jednym z hitów zimowego okienka. Bez żalu pożegnano się z Małeckim i Murayamą, a o miejsce w składzie miał walczyć Dawid Kort, który powrócił z wypożyczenia do Bytovii. Plan gry o “coś więcej” zaczął się szybko sypać – zespół zaczął seryjnie remisować i coraz bardziej prześladowały go kontuzję i kartki. Największym problemem stał się jednak kryzys Łukasza Zwolińskiego. 23-latek, typowany na nową gwiazdę ligi, po udanej jesieni wiosną trafił do siatki tylko dwa razy. Pojawiły się nawet głosy, że napastnik, czerpiący inspirację ze zdrowego trybu życia państwa Lewandowskich, powinien wrócić do tradycyjnych posiłków. Utrzymanie się w górnej ósemce było przede wszystkim zasługą Rafała Murawskiego. Lider “Dumy Pomorza” wielokrotnie niemal w pojedynkę ratował drużynę od porażki i dawał jej cenne punkty.
Finisz poniżej oczekiwań
Tylko dwa zwycięstwa (do udanych meczów można jeszcze zaliczyć bezbramkowy remis z Legią), przebłysk Gyurcso i powrót Zwolińskiego do strzelania - tak można scharakteryzować ostatnie siedem kolejek w wykonaniu szczecinian. W złej dyspozycji po kontuzji był Jakub Czerwiński, który zanotował błędy na wagę utraty gola. Poniżej swojej średniej grał też Fojut, zawodził też Ricardo Nunes.
Już wiemy, że latem Pogoń czeka nowe otwarcie. Czesław Michniewicz we wtorek rozstał się ze stanowiskiem, klub zapewne opuści tez kilku piłkarzy. Ceniony trener padł - jak twierdzą wtajemniczeni - ofiarą oczekiwań prezesów, którym nie wystarcza gra w rundzie finałowej. Pomijając jednak kwestię tajemnic gabinetów, runda wiosenna była dla kibiców niemałym rozczarowaniem. Za rzadko widzieliśmy Pogoń grającą do przodu, odważnie, nie bojącą się podjąć ryzyka. Mimo wszystko, klub powinien dać Michniewiczowi jeszcze rok szansy, kto wie, czy tym razem to właśnie “Portowcy” nie wskoczyliby wyżej. Co do wzmocnień - świetne ruchy to Fojut. Czerwiński, Mateusz Lewandowski i przedłużenie umowy z Murawskim. Znaczniej więcej oczekiwano po Gryucso (ma jeszcze czas) i Dwaliszwilim. Nie wypaliła póki współpraca z Espanyolem. Pochwalić należy jednak wprowadzanie młodzieży (Listkowski, bracia Piotrowscy, Kort) i skauting po różnych województwach.
Pytania na letnie okno: przede wszystkim - kto będzie nowym trenerem? Jaka będzie przyszłość Zwolińskiego? Kto w przyszłości zastąpi Murawskiego? Czy ambicję Grupy Azoty i prezesa Mroczka sprawią, że sięgną oni głębiej do kieszeni? Czy powstanie nowy stadion oraz czy zwiększy się frekwencja na "Paprykanie"?
Tak blisko, a wciąż tak daleko
Dla niektórych puchary to pocałunek śmierci: dla nich miały być życiową szansą, by udowodnić coś sobie i innym. Przede wszystkim sobie. Przecież wystarczyło wychylić się nieco dalej mocno wbijając nogi w grunt…
Zabrakło równowagi. Jeden fałszywy ruch i ta historia wcale nie musiała skończyć się happy endem. Może teraz, gdy rządy trenera Nowaka stały się codziennością, nikt nawet nie chce pamiętać jakie dramatyczne chwile przeżywała Lechia jeszcze kilka miesięcy temu. Wydaje się, jakby od tego czasu minęła wieczność. Thomas von Heesen miał wnieść do drużyny spokój, stabilizację, a przy okazji mieć jeszcze wsparcie kapryśnego zarządu, który lubi wtrącać się w sprawy boiskowe. Mało? No, najwyraźniej, bo w tym momencie trudno dać Niemcowi tytuł „trenera” (Peszko nadal nosi w zadrę w sercu). Ktoś tutaj całkowicie zapomniał o tym, że podstawą jest dobra atmosfera w drużynie. Tego zdecydowanie zabrakło. Zresztą, trudno się dziwić, skoro szkoleniowiec krytykował swoich podopiecznych na konferencjach zamiast wyłożyć im to na treningach czy w szatni, losowo odstawiał piłkarzy od ekipy i nie miał absolutnie żadnego pomysłu na grę. A przecież na początku wszystko wyglądało tak wspaniale: wielkie słowa o duchu drużyny, o zjednoczeniu, o indywidualnym podejściu do każdego piłkarza i… żadnego pokrycia z rzeczywistością. No, poza wynikami, które doprowadzały do rozpaczy nawet najbardziej zagorzałych kibiców. Von Heesen poprowadził gdańszczan w 11 meczach i zdobył z nią zaledwie 11 punktów (3 zwycięstwa - 2 remisy - 6 porażek). Potrzebny był ktoś, kto zna Lechię i nosi ją w sercu.
Choć brakowało mu doświadczenia, to nadrabiał to czymś, co ma potężną moc: miłość do klubu. Lechista z krwi i kości objął stery na zaledwie dwa mecze, ale dał podwaliny do nowej fortecy.
Dawid Banaczek, bo o nim mowa, był jedynie opcją przejściową. Ot, miał przytrzymać miejsce dla nowego szkoleniowca i… o mały włos nie został na dłużej, bo tak dobrze wiodło mu się na ławce rezerwowych. Wygrał ze Śląskiem, wygrał z Wisłą i co najważniejsze tchnął nowe życie w Biało-Zielonych pokazując im, że futbol to też dobra zabawa i wcale nie trzeba wiecznie chodzić z nosem na kwintę (no, chociaż przy Heesenie trudno było inaczej). Być może właśnie ten pozytywny bodziec stworzył odpowiednie środowisko dla trenera, który wrócił do kraju po zamorskich wojażach i w bagażu podręcznym nadal skrywała się ta nieciekawa reputacja.
Miał bić i obrażać piłkarzy. Miał być prawdziwym tyranem. A na domiar złego ściągnął ze sobą Michała Adamczewskiego, którego znienawidzili w Koronie. Tego samego szkoleniowca odpowiedzialnego za aferę z nutellą. Rzeczywistość okazała się być zgoła inna.
I wtem: przebudzenie. Gdańsk stał się prawdziwą twierdzą. Nie do ruszenia. Kto by tam nie przyjeżdżał, zbierał baty. No, prawie. Na 8 meczów wygrali aż 7, tylko jeden zremisowali („Słoniki” mogą być dumne), ale… w żaden sposób nie potrafili przełożyć tej passy na wyjazdy. Wydawało się, że po przełamaniu w Lubinie, gdańszczanie wrócą na właściwe tory – nic bardziej mylnego. Podopieczni Nowaka nie potrafili poradzić sobie na obcych boiskach i w większości przypadków wracali ze spuszczonymi głowami (1 wygrana i 3 remisy na 8 spotkań to bilans zdecydowanie niesatysfakcjonujący). Tak, tego samego Nowaka, który miał być tym uzurpatorem doprowadzającym piłkarzy do rozpaczy. Tyle, że… właśnie pod jego rządami gdańszczanie stali się jedną drużyną i w końcu zaczęli grać przyjemną dla oka piłkę. Trójka w obronie, generał Maloca, renesans Krasicia (i w tym momencie wypada sobie przypomnieć jak dostawał zawału w pucharowym starciu z Legią), ruchliwy atak i klepanie na jeden kontakt: te kilka prostych elementów złożyło się na sukces Biało-Zielonych. „Sukces”, który jest okraszony pewną goryczą. Bo chociaż szkoleniowiec zrobił, co mógł, to nie udało się wywalczyć upragnionych pucharów. O porażce nie może być jednak mowy, bowiem w Gdańsku wydarzyło się naprawdę wiele dobrego. Właśnie Krasić, który do naszej ligi przychodził jako ociężały, zagubiony i pozbawiony jakiejkolwiek kondycji, stał się liderem Lechii i kreatorem jej gry. Serbski pomocnik nie stracił techniki, świetnie utrzymywał się przy piłce, upokarzał swoich przeciwników i zachwycał swoją inteligentną grą. Maloca na dobre wskoczył do składu i stał się głównodowodzącym zwykle-zagubionej defensywy, która w końcu zaczęła jakoś wyglądać. Gdyby nie kontuzja, Michał Mak również byłby wynoszony pod niebiosa, bowiem na pewno poprawiłby swój dorobek 6 bramek i asysty. No to co tutaj nie wyszło?
Demony przeszłości dały o sobie znać. Trudno było zaliczyć taki comeback, żeby drużyna nie tylko odbiła się od dna, ale i wywalczyła miejsce premiowane awansem do europejskich pucharów. Zabrakło…
Stabilizacji. Po raz kolejny. Jak nie całe tabuny piłkarzy meldowały się w Gdańsku, tak rotacja trenerami i nieustanne poszukiwanie złotego środka również nie zwiastowały niczego dobrego. Thomas von Heesen popsuł zdecydowanie za dużo, żeby trener Nowak zdołał to szybko zebrać „do kupy” i naprawić. Zresztą, potrzebował sporo czasu, żeby w końcu wytypować jednego bramkarza, który na dłużej zagościłby między słupkami. Swoje „testy” zaczął od Maricia (3 mecze), następnie na głęboką wodę rzucił Budziłka (2 spotkania), by w końcu dojść do wniosku, że to Vanja Milinković-Savić będzie najlepszym wyborem (12 konfrontacji). Biało-zieloni nie zdołali udźwignąć brzemienia i w ostatniej kolejce utopiła się w krakowskiej Kałuży tracąc szanse na uzyskanie klucza do wrót Europy. Jeszcze nie nadszedł ich czas. Lechia wskoczyła na falę, opóźniła fetę Legii i jeśli tylko mądrze przepracuje okres przygotowawczy, może w końcu stać się wielką siłą Ekstraklasy. Stać ją na to.
AUTORZY: Błażej Bembnista i Aleksandra Sieczka
Pierwsza część podsumowania - Podbeskidzie Bielsko-Biała i Górnik Zabrze