Batuta Kostewycza, inżynier Majewski... Do czasu. Poznańskie déjà vu ze wzmocnionym efektem

2017-04-09 22:28:13; Aktualizacja: 7 lat temu
Batuta Kostewycza, inżynier Majewski... Do czasu. Poznańskie déjà vu ze wzmocnionym efektem
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Zwycięskie pojedynki z Guilherme, świetne wyczucie tempa akcji i magiczna wymienność pozycji. A wszystko po to, żeby skończyło się tak, jak ostatnio.

Więcej niż pół obrońca

Gdyby piłka nożna była prostym sportem, ukraiński defensor dźwigałby na swoich barkach ciężkie brzemię odpowiedzialności za gola Hamalainena. Przy okazji spadłaby na niego klątwa Fina. Futbol na szczęście można jednak rozkładać na czynniki pierwsze, wyodrębniać poszczególne sekwencje, lepić i modelować, co stawia Kostewycza w zupełnie innym świetle niż tylko przez pryzmat ostatniej akcji meczu.

Tetteh nie zdecyduje się na faul taktyczny, a Hlousek będzie mógł spokojnie wrzucić piłkę na głowę szarżującego w pole karne Hamalainena pilnowanego przez Ukraińca. Nie trzeba mówić, kto wygrał ten pojedynek.

10 centymetrów różnicy we wzroście i słaby timing lechity przy wybiciu z ziemi sprawiły, że Fin po raz kolejny stał się katem swojej byłej drużyny. I tak właściwie najmniejszą część winy ponosi Kostewycz, ostatni bastion Kolejorza, który znalazł się w sytuacji albo wyjdzie, albo jednak nie.

Ostatnia minuta. Robak dorzuca piłkę w pole karne, gdzie czyhają na nią zarówno Bednarek, jak i Lasse Nielsen. Chociaż istnieje ryzyko kontry, stoperzy wcale nie kwapią się do powrotu we własne pole karne.

Gwóźdź do trumny. Nie wiedzieć czemu defensorzy Lecha zamarli i ich opóźniona reakcja kosztowała ekipę bolesną stratę punktów (bo większość kibiców nie rozpamiętuje samej porażki, a okoliczności). Gorycz spłynęła na ukraińskiego obrońcę, który wcale na to nie zasłużył. W samej pierwszej połowie zanotował aż 10 udanych przechwytów.

Defensor świetnie czuł tempo akcji i za każdym razem był o krok przed Guilherme (wygrywał głównie z nim). Nie bał się wdać w pojedynek, biła od niego pewność siebie, a przy tym wykorzystywał spryt i szybkość.

Kostewycz imponował wyczuciem i niesamowicie wysokim poziomem koncentracji. Co ciekawe, przez pierwsze +/- 10 minut częściej schodził do środka boiska i tam pomagał w odbiorze, a dopiero później schodził na flankę. W ten sposób dwukrotnie oddalił zagrożenie na samym początku starcia. Większe efekty były jednak po przechwytach w bocznych sektorach, bowiem niejednokrotnie otwierała się przed nim autostrada do bramki (jak w powyższej sytuacji, gdy szarżę wspomógł Majewski). Poprawa umiejętności defensywnych Ukraińca nie nastąpiła tylko w tym aspekcie. Wykorzystywał swoje atuty do wyskakiwania o krok, dwa przed przeciwnika. Tak było m.in. w 12 minucie – bacznie obserwował bieg Odjidji-Ofoe, po czym zaryzykował, ustawił się w świetle bramki i… wybił piłkę uderzoną przez pomocnika. Pojedynki z Belgiem były znacznie trudniejsze niż z Guilherme chociaż niejednokrotnie po prostu dawał się faulować.

Niejednokrotnie do akcji musiało wkroczyć dwóch-trzech lechitów. Tutaj największą rolę odegrali Kostewycz i Trałka, którzy zepchnęli Odjidję, zmusili do zagrania do Jędrzejczyka, za którego zabrał się powracający do obrony Pawłowski.

Ukrainiec w starciach z doświadczonym pomocnikiem radził sobie znacznie gorzej. Co prawda kilkakrotnie, jak np. w 27. minucie udało mu się wyskoczyć i przed Guilherme, i Vadisa, ale nie zawsze był w stanie aż tak ich rozpracować. W drugiej połowie raz dał się oszukać podaniem, innym razem musiał po prostu uznać wyższość legionisty.

Szklana kula za pazuchą

Chociaż Kostewycz radził sobie dzisiaj zaskakująco dobrze w obronie, to jednak nawet bez tego trener oraz sztab szkoleniowy mogliby być z niego zadowoleni. Defensor jest znany ze swoich zapędów ofensywnych i wielokrotnie stanowił zapalnik akcji ofensywnych poznańskiego Lecha. Oczywiście nie miałoby to racji bytu, gdyby nie ścisła współpraca z m.in. Majewskim i cały plan na to spotkanie.

Nie upłynął nawet kwadrans, a Kolejorz już kilkakrotnie mógł znaleźć drogę do bramki Legii. Podopieczni Bjelicy świetnie organizowali się w ataku, grali bardzo szybko i imponowali dokładnością podań, a do pressingu wychodził nie kto inny, a… Łukasz Trałka.

To nic nowego, że kapitan poznaniaków wykonuje zadania w znacznie wyższych sektorach boiska niż wskazywałaby na to pozycja. Pomocnik podłącza się do ataku lub po prostu, stara się zmusić rywala do popełnienia błędu tak, jak na powyższym zrzucie ekranu. W tym wszystkim ukryto jeszcze jeden cel: zazębianie się formacji. Lechici w pierwszej połowie nie mieli najmniejszych problemów z rozczytaniem zamiarów przeciwnika (inna sprawa, że czasem na własne życzenie zostawiali Odjidji masę miejsca w środku pola), a za całą strategię odpowiadał Majewski.

30-latek był stale pod grą i nie brakowało mu energii. Łączył szybkość z wyczuciem, wymienność pozycji z dokładnością, a następnie robił z tego jeden klarowny wywar, który podawał swoim kolegom z drużyny. Bardzo fajnie prezentowała się jego współpraca z Kostewyczem. Ukrainiec rozpoczął akcję z 4. minuty, gdy Majewski płasko dograł wzdłuż bramki, a Kownacki nie zdołał wepchnąć futbolówki do siatki. Dwaj lechici świetnie się uzupełniali – jeden odbierał na flance, drugi kontrolował wszystko, co dzieje się na boisku i zawsze (w pierwszej połowie) był w stanie wypracować sobie trochę przestrzeni.

Znowuż, ta dwójka nie miałaby tyle miejsca, gdyby nie współpraca z innymi. Gajos i Jevtić robili swoje, ale nawet Pawłowski nie był aż taki bezproduktywny, jakby się mogło wydawać.

Pomocnik zanotował ogromny spadek formy i daleko mu do dawnego Szymka, który jednym, dwoma zwodami był w stanie położyć obronę rywala. Zamiast niego wykształcił się piłkarz, który myśli wolno, a działa jeszcze wolniej, chociaż akurat w meczu z Legią mogło być to w pewnym sensie przydatne. Pawłowski miał ze 2-3 akcje w samej pierwszej połowie, gdy ścinał do środka i ściągał na siebie uwagę przeciwnika. Jeśli udało mu się dokładnie odegrać (co było największym problemem), koledzy mieli znacznie bardziej ułatwione zadanie.

Lech oddał ten mecz na własne życzenie. W pierwszej połowie był stroną dominującą, która stworzyła sobie więcej klarownych sytuacji i prezentowała się po prostu dobrze. Lechici grali bardzo blisko siebie, szybko operowali futbolówką i bardzo sprawnie zamieniali się miejscami. Naprawdę rzadko dało się odczuć jakiś spadek jakościowy. Już wtedy jednak popełniali proste błędy jak np. za dużo przestrzeni dla Odjidji, brak wsparcia dla Kostewycza, czy spóźniony o milisekundy timing. Druga część spotkania była pozbawiona tego optymizmu. Mecz stał się szarpany, dokładność podań spadła, a główny motor napędowy nagle zgasł. Majewski przestał dręczyć przeciwnika, a bez niego wydawało się, jakby jedna zębatka wypadła z mechanizmu. Aż do takiego stopnia, że bez niej nie dało się wprowadzić machiny Bjelicy na odpowiednie obroty.