„Kolejorz” bez energii, ale z jokerem-maestro

2015-11-19 21:50:45; Aktualizacja: 9 lat temu
„Kolejorz” bez energii, ale z jokerem-maestro Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Lech uśpił kibiców, dał prawdziwy popis niedokładności w nawet najprostszym odbiorze, ale miał sporo szczęścia, bo i ambitne Zagłębie nie miało swojego dnia.

Szarpana lokomotywa

Wydawało się, że niewielka zaliczka z pierwszego meczu powinna zadziałać motywująco na obie drużyny. I rzeczywiście, już w pierwszej minucie Lech aktywował środkową strefę boiska zamykając ją w trójkącie i rozgrywając bez przyjęcia w takim układzie. Tak samo jednak jak jedna jaskółka nie czyni wiosny, tak przebłysk „geniuszu” nie był zapowiedzią dominacji poznaniaków. Starali się biegać dużo, agresywnie doskakiwać do dość szybko organizującego się Zagłębia, zagęszczać formację i zwężać pole gry, ale sama koncentracja na tyłach okazywała się być niewystarczająca. Lechici dobrze radzili sobie z blokowaniem dostępu do własnej twierdzy, wykorzystywali nawet wariant z wycofanym do defensywy/środkowej strefy Holmanem, ale problemy pojawiały się wraz z każdym, kolejnym krokiem wykonywanym w kierunku bramki Polacka. Zdecydowanie brakowało płynności. Po odbiorze w środku boiska, podopieczni Urbana nie za bardzo wiedzieli w jaki sposób przyjąć piłkę tak, żeby zaskoczyć przeciwnika. W efekcie… w ogóle jej nie przyjmowali ukazując w pełnej krasie swoje niedoskonałości techniczne.

Im było bliżej pola karnego, tym mocniej wyłączane zostawało myślenie, prąd drastycznie natrafiał na przerwę w dostawie, a wagoniki formacji poruszały się jak w podróży przez największe wertepy. Co prawda w 4. minucie Lech wyszedł trójką do przodu po tym, jak Trałka odegrał piłkę na bok do dość dobrze prezentującego się Holmana (spokojnie, nie ma co chować się do bunkrów – taki błysk widoczny był tylko w początkowych fragmentach meczu), który uruchomił będącego w środku Gajosa. Żaden zawodnik „Miedziowych” nie pokusił się o agresywny doskok, ale ostatecznie strzał byłego gracza Jagiellonii został ofiarnie zablokowany. Akcję próbował domknąć jeszcze Formella, ale akurat on wraz z upływem czasu coraz mocniej utwierdza w przekonaniu, że nie jest w stanie przeskoczyć pewnego poziomu. Wydawało się jakby pomocnik rozgrywał swój własny mecz. Strasznie dużo czasu zajmowało mu opanowanie piłki, jej przyjęcie, nie wspominając już o zabraniu się z nią i wyruszeniu w dalsze sektory boiska… zresztą, to było bezzasadne, bo i tak jego dośrodkowania były naprawdę marnej jakości. Gajos również nie był w stanie „rozczworzyć się” na całą formację ofensywną i w efekcie nawet nie mógł sobie poradzić w pojedynkach z Dąbrowskim.

Mimo wszystko Lech miał idealną okazję, by wyjść na prowadzenie jeszcze w pierwszej połowie, gdy w 31. minucie Ceesay długim podaniem uruchomił Thomallę stojącego nieopodal Guldana. Zawodnik Zagłębia źle obliczył tor lotu piłki, a rozpaczliwe wyjście Polacka omal nie kosztowało „Miedziowych” utratę gola. Szczęśliwie dla gości, napastnik kompletnie nie odnalazł się w sytuacji, walnął bez patrzenia lewą nogą i nie zdołał umieścić piłki w siatce.

„Miedziowa” ambicja

Trzeba jednak przyznać, że w tym gąszczu obustronnej niedokładności wytrącał się pierwiastek dobrej organizacji ze strony Zagłębia. Jeśli chodzi o obronę, podopieczni Stokowca bardzo dobrze czuli grę i nie zważając na spadki energetyczne, na łeb-na szyję gnali pod własne pole karne zagęszczając jego linię i tym samym broniąc swojej twierdzy. Chociaż Lech zbyt często nie atakował, to goście założenia obronne realizowali dość skutecznie. Świetnym przykładem naprawdę stabilnej postawy było osaczanie porywającego się na desant Ceesaya. Natychmiastowo doskakiwali do niego Piątek z Cotrą nie pozwalając bocznemu obrońcy na rozwinięcie skrzydeł, nie wspominając już o dobrym dośrodkowaniu.

Całkiem nieźle wyglądało także ich przejście do ścisłej ofensywy. Oczywiście, tak samo jak w przypadku „Kolejorza”, silnie brakowało jakości i wykończenia i większość akcji paliła na panewce, ale jeśli już udało się przedrzeć przez środkowy sektor boiska, można było dostrzec pewne plusy. Zagłębie miało prosty sposób na defensywę poznaniaków: odbiór w środku, podanie na bok, gdzie czyhał Błąd/ Zbozień, a następnie dośrodkowanie w pole karne. Przeważająca większość takich centr straszyła kibiców, ale w samej końcówce pierwszej połowy Zbozień świetnie dograł na Papadopolusa i niewiele brakło, żeby Czech pokonał Buricia. Choć „Miedziowym” również udzielił się mglisty klimat i ich ruchy były mocno spowolnione, to w ich poczynaniach była widoczna spora doza ambicji. Zwłaszcza, jeśli mowa o wyjściach pod poznańską twierdzę – nie bali się zaangażować większej ilości graczy, po prostu szturmowali zasieki Lecha i liczyli, że w końcu uda im się odnaleźć w nich jakąś dziurę. Było to jednak problematyczne, bo obrona gospodarzy zachowywała wysoki poziom koncentracji na tyłach ekipy.

„Lekko i bez respektu” – Paweł Żyra

Trener Stokowiec zdecydował się na dość odważną decyzję i w pierwszym składzie wystawił 17-latka, który w 15 spotkaniach rezerw strzelił 5 bramek. Kto by pomyślał, że to właśnie Żyra będzie aż tak zaangażowany w grę swojego zespołu? Być może jest to dość często pojawiający się u młodych syndrom mający na celu spłacenie kredytu zaufania, którego udzielił im szkoleniowiec, ale zwykle objawia się w skutkach ubocznych. Taki zawodnik szybko się podpala, traci głowę lub ewentualnie pożera go presja. Tym razem na próżno było wypatrywać „gorączki” w sposobie poruszania się piłkarza. Już od pierwszych sekund spotkania wykazywał się ogromną ruchliwością, wychodził na pozycję, wynurzał się ponad defensywę „Kolejorza” i starał się zrobić nieco chaosu w szeregach przeciwnika.

Wraz z upływem czasu rozkręcał się coraz bardziej. Piłkę przy nodze trzymał lekko, bez paraliżującego strachu, bez stresu. Gdy już tylko wywalczył futbolówkę za nic w świecie nie chciał się jej pozbyć, ale nie utrzymywał jej w swoim posiadaniu za wszelką cenę. Wręcz przeciwnie, w razie czego był w stanie jedynie ją musnąć uruchamiając tym samym kolegów dobrym, dokładnym podaniem. Po prostu czuł grę i szybko działał. Trzeba go także pochwalić za szerokie horyzonty, niezły przegląd boiska. Nie tylko nie dawał się przepychać starszym i doświadczonym zawodnikom (jak np. Trałce), ale i raz udało mu się zamarkować strzał pomimo bliskiego spotkania z Thomallą, a następnie nie dał się Holmanowi i z zimną krwią, pełną świadomością, posłał futbolówkę przed pole karne rywala, dokładnie do kolegi. Żyra nie bał się angażować w dryblingi, nie wykazywał popularnego dla młodych braku umiaru (czy to w odgrywaniu, czy w nieustannym i bezmyślnym przytrzymywaniu futbolówki), a przede wszystkim myślał. Jego występ dopełniały powroty do defensywy, gdzie pomagał w asekuracji.

Młody „miedziowy” w drugiej części spotkania był już nieco mniej aktywny. Nadal starał się kreować jakieś akcje ofensywne, odbierać piłkę w środkowym sektorze, czy szarżować flanką, ale czynił to ze znacznie mniejszą częstotliwością i dokładnością. Jedynie w 66. minucie mógł zapaść w pamięci kibiców, gdy pomknął bocznym sektorem, ograł Gajosa i Douglasa, i spod końcowej linii boiska starał się wrzucić piłkę w pole karne. Jego centrostrzał okazał się być jednak za lekki i wystarczyło tylko, by Burić wyciągnął się jak struna.

Czytelnie, sennie i bardzo niedokładnie

Właściwie te 3 określenia mogłyby posłużyć za całe podsumowanie pucharowego starcia Lecha z lubińskim Zagłębiem. Poznaniacy poruszali się jak w slow-motion, brakowało mechanizmów i gołym okiem był widoczny brak kilku, zwykle kluczowych ogniw. Bez nich lokomotywa nie była w stanie nie tylko zdobywać terenu, ale i wykrzesać z siebie jakiekolwiek zaangażowanie. Nie było precyzji, płynności, a wszystko naznaczyła pogłębiająca się z każdą, kolejną minutą apatia. Kibiców trudno było wybudzić z zimowego snu nawet w 93. minucie, gdy „bohater” Pawłowski wziął na swoje barki brzemię odpowiedzialności za strzelanie goli. Pomocnik pojawił się na murawie 180 sekund wcześniej, sam zabrał się z piłką, minął Guldana, ułożył sobie futbolówkę na nodze i pewnym strzałem pokonał Polacka ustalając wynik spotkania.

Trzeba jednak przyznać, że to właśnie goście wyglądali na bardziej zaangażowanych w wydarzenia boiskowe. Oczywiście im też brakowało dokładności, gubili piłki w najmniej spodziewanych momentach i w pewnych chwilach wydawało się jakby ktoś ułomny chwycił za pada, ale w tym wszystkim widoczna była pewna doza ambicji. Czasem mniejsza, częściej większa, może i sinusoidalna, ale jednak obecna, wybijająca się na pierwszy plan zwłaszcza w ostatnich fragmentach drugiej części spotkania. Wtedy to właśnie Zagłębie przejęło inicjatywę i było naprawdę, bardzo bliskie strzelenia gola i doprowadzenia do dogrywki, a potem… kto wie. W 68. minucie niewiele brakło Woźniakowi, by wykorzystać świetne dośrodkowanie Cotry na długi słupek, ale ostatecznie nie zdołał umieścić futbolówki pod słupkiem (nawet pomimo wygranego powietrznego pojedynku z Douglasem). Początkowe lekkie strzały przerodziły się w rozważne prowadzenie gry przy wykorzystaniu nie tylko boków, ale i prostopadłych piłek, które w ciekawy sposób posyłał Jagiełło. Młody zawodnik ożywił się w końcówce spotkania i mocno przyczynił się do zawiązywania akcji ofensywnych, będąc ciągle pod grą, bez żadnych kompleksów.