Lud żąda krwi, trener jakości. Ciemna strona gdańskich igrzysk

2017-10-22 21:48:20; Aktualizacja: 7 lat temu
Lud żąda krwi, trener jakości. Ciemna strona gdańskich igrzysk Fot. Transfery.info
Aleksandra Sieczka
Aleksandra Sieczka Źródło: transfery.info

Oddawać to, co strzelone, czy murować i czekać na jedną jedyną okazję? W Ekstraklasie nie ma złotego środka.

Mecz Lechii z Lechem trudno zakwalifikować do tych z gatunku „wybitne”. Na palcach jednej ręki można policzyć składne akcje, którym nie brakowało płynności i dokładności, nie wspominając już o realnym pomyśle na grę. I to po obu stronach barykady. Tym trudniej zrozumieć Nenada Bjelicę, który na pomeczowej konferencji stwierdził, że jego drużyna miała kontrolę przez pełne 95 minut spotkania i jedyne czego jej brakowało, to koncentracji. Zamiast jednak tracić czas na skrupulatną analizę wypowiedzi szkoleniowców (już pomijając całkowity brak logiki w powyższej tezie), lepiej oddać głos boisku.

Pomysł-widmo

Trener Owen wprowadza swoje zasady i wcale nie wyróżnia się jakąś szczególną ostrożnością w poczynaniach. Ot, weźmy choćby mecz z Lechem: w wyjściowym ustawieniu wyraźnie rzuca się w oczy trójka w obronie złożona z Augustyna, Nalepy i Stolarskiego. Oczywiście wsparcie mają zapewnić Milos i Lewandowski na wahadłach oraz Nunes/Sławczew jako rygiel defensywy, ale to wciąż bardzo odważne i nie do końca sprawdzone ustawienie. Wydawało się więc, że tak podkręcony Lech nie będzie miał większych problemów, żeby choćby wysokim pressingiem wystawić na próbę linię obrony bądź co bądź pozbawioną jakichś szczególnie zakorzenionych mechanizmów.

Otóż, nie tym razem. Najlogiczniej byłoby wprawić w ruch obie flanki, wykorzystać ich dynamikę i dołożyć do nich indywidualne umiejętności Jevticia, żeby w pierwszej fazie „badania gruntu” wybić z rytmu przeciwnika, czy nawet sprawdzić na ile można sobie pozwolić. Zamiast tego, od samego początku spotkania dawał się we znaki brak łączności między obroną a atakiem. Już samo wprowadzanie piłki z linii obrony zajmowało stanowczo za dużo czasu, nie wspominając już o jednoczesnym przesuwaniu się formacji, którego po prostu nie było. Paradoksalnie „Kolejorz” został na to spotkanie poukładany dość ofensywnie (biorąc pod uwagę skłonności Trałki), ale nijak nie potrafił tego przełożyć na konkretne sytuacje.

Przede wszystkim: czytelna gra. Nic nie pozostało z tego Lecha, który z zabójczą precyzją rozmontowywał Legię odsłaniając jej najsłabsze strony. Kawałek po kawałku, etap po etapie, podopieczni Bjelicy zyskiwali pewność oraz luz w rozegraniu. Abstrahując od postawy przeciwnika, lechici potrafili narzucić swoje warunki i właśnie to uznałabym za definicję „kontroli nad meczem” – pełna dominacja, lekkość, regulacja tempa wedle uznania. Na próżno wypatrywać tych elementów w spotkaniu z Lechią. Problemy zaczynały się już u podstaw, w momencie przekazywania futbolówki z linii defensywy w wyższe sektory boiska. Brakowało chociażby ruchu do piłki w środkowej strefie. Gajos ustępował miejsca Trałce, ale już później pozostawiał zbyt dużo wolnej przestrzeni, w którą z powodzeniem wciskał się przeciwnik i przerywał jakąkolwiek próbę ataku. Jevtić w większości przypadków balansował gdzieś tam z przodu i rzadko kiedy w ogóle dostawał piłkę tak, że mógł przyszarżować w okolice „szesnastki” rywala. Jeszcze w okolicach pierwszego kwadransa, starał się nieco przyspieszyć, wziąć na siebie odpowiedzialność za regulację tempa, ale za każdym razem napotykał ścianę – nikt nie pokazywał mu się do podania. Kwintesencją problemów była akcja z samego początku drugiej połowy, gdy Jevtić faktycznie zszedł bardzo nisko, aż do linii obrony i wziął się za rozegranie z Lasse Nielsenem. Wszystko byłoby jak najbardziej w porządku, gdyby w tym momencie ktokolwiek wyszedł do piłki. Po przyjęciu akcja zwalniała, poświęcano czas na ocenę sytuacji, sprawdzenie w głowie wszystkich wariantów, ułożenie futbolówki na nodze i dopiero zagranie. To wszystko trwało zbyt długo.

Podobna sytuacja widoczna była na skrzydłach. Gumny i Kostewycz byli skoncentrowani na swoich obowiązkach defensywnych aż do takiego stopnia, że rzadko kiedy prezentowali swoje „firmowe” wyjścia do przodu. I jak jeszcze temu pierwszemu trudno zarzucić zbyt wiele ze względu na naprawdę kawał dobrej roboty w odbiorze, czy liczbę wygranych pojedynków, tak drugi na dłuższe chwile stawał się zupełnie niewidoczny (również w obronie). Gra posypała się jeszcze bardziej po zejściu Situma, bo komunikacja na linii Kostewycz-Radut istniała tylko teoretycznie. Statyczność nie ominęła także Gytkjæra. Duńczyk przez większą część meczu był przyklejony do wybranego punktu w polu karnym i rzadko kiedy zdarzało mu się wyjść do piłki, odkleić od przeciwnika i wreszcie ułatwić sytuację kolegom z drużyny. Nie wspominając już o pressingu, który istniał tylko w teorii. Lech wcale nie kwapił się do jakiegokolwiek doskoku, czy to bezpośrednio do przeciwnika, czy w momencie wprowadzania piłki do gry. Czarę goryczy przelała gra w przewadze, gdy lechici nagle zaczęli grać długa piłką do przodu, zamiast wykorzystać czas i miejsce do zorganizowania konkretnego ataku. Brakowało automatyzmów – jeśli futbolówka jest wprowadzana bezpośrednio z linii obrony, to w tym momencie następuje zaplanowany ruch zawodników ze strefy ofensywnej. „Zaplanowany” – nie, że nagle Makuszewski wychodzi na szpicę i nikt nie wypełnia po nim luki na flance. Trudno się jednak dziwić, skoro później, już w samej końcówce meczu (+/- 10 minut) na stoperze zostawali Trałka z Gajosem…

Za podwójną gardą

66. minuta. Radut stracił piłkę i nie mógł liczyć na wsparcie linii obrony – wręcz przeciwnie, kilka sekund później Lasse Nielsen poślizgnął się o mały włos nie doprowadzając do tragedii. Ta sytuacja idealnie odzwierciedla wszelkie problemy „Kolejorza”, które mają charakter efektu śnieżnej kuli. Albo domina, jak kto woli. Wszystko przez brak konkretów w ustawieniu podopiecznych Bjelicy. Już pal sześć za duże odległości pomiędzy poszczególnymi zawodnikami, problem leży znacznie głębiej.

Lech nie ma wyuczonej szybkiej reakcji na wydarzenia meczowe. Po stracie nie usiłował pokazać przeciwnikowi miejsca w szeregu, starając się jak najszybciej naprawić błąd, a wycofywał się w głąb własnej połowy. I okej, to jest w porządku, jak grasz na wyjeździe i chcesz być zachowawczy. Tylko że „Kolejorz” oddawał pole gry, ale jednocześnie nie wykorzystywał atutów płynących z powrotu na z góry ustalone pozycje. Idealnie było to widoczne na przykładzie braci Paixao i Wolskiego, którzy nie mieli najmniejszych problemów, żeby wystawić na próbę bocznych obrońców, by jednym-dwoma zwodami przenieść się pod pole karne. Po kilku takich akcjach lechici wcale nie stali się bardziej wyczuleni na tamtych zawodników – obrona nadal odpuszczała krycie, pozwalała na swobodną szarżę i pod naporem wycofywała się coraz to głębiej. Augustyn nie miał większych trudności, żeby wprowadzić futbolówkę flanką, bo i tak nikt nie miał nawet zamiaru, żeby mu ją odebrać. Wolski jedną zmianą tempa doprowadzał do chaosu w szeregach całej defensywy. Sławczew swobodnie rozporządzał piłkami w środkowej strefie. I jasne, Lechia także popełniała błędy, ale chociaż w teorii wiedziała, co chce zrobić z piłką – że chce ją przekazać Wolskiemu, czy to prostopadłym podaniem między linię obrony, czy może jednak rozklepać obronę rywala organizując małą grę w trójkącie w bocznym sektorze boiska.

Podopieczni Bjelicy tak naprawdę nawet nie próbowali mieć inicjatywy. Nie usiłowali za wszelką cenę odebrać piłki, czy doskoczyć do przeciwnika, gdy ten wprowadzał futbolówkę do gry. Zachowywali „bezpieczne alibi”, które i tak nie ustrzegło ich od popełniania błędów, nie umożliwiło zachowania płynności w przechodzeniu między obroną a atakiem. Bo chociaż „Kolejorz” wcale nie był usposobiony jakoś szczególnie ofensywnie (mimo ustawienia „na papierze”), to i tak do defensywy wracał zdecydowanie zbyt późno, wielokrotnie miał problem z kryciem – czy to przy akcjach oskrzydlających, czy stałych fragmentach gry. Akcje ofensywne były całkowite pozbawione jakości (poza bramką Makuszewskiego, gdy faktycznie było tempo), strata goniła stratę, a wszystko dopełniały bezsensowne faule. Kibice dostali widowisko, które pomimo szerokiego spektrum dziwnych zdarzeń, nie miało w sobie najważniejszego i najbardziej prozaicznego: jakości. Jeśli tak ma wyglądać „kontrola nad meczem”, to ja jednak podziękuję.