Męczarnie „Kolejorza”: ból i zgrzyt w Sosnowcu
2016-04-05 20:43:26; Aktualizacja: 8 lat temuTen awans rodził się w bólach. Senność, niedokładność i postępująca apatia. Lech nie ma w sobie nic z instynktu mordercy, a zaangażowanie nie jawi się nawet na horyzoncie.
Ile można katować się piłką bez polotu? Piłką, która sprawia, że powieki stają się cięższe z każdą minutą meczu. Wreszcie piłką, która nawet nie wyprowadza z równowagi. Taka jest najgorsza. Wycisza wszelkie emocje i doprowadza do cichego przeżywania meczowych trudów. Poznaniacy zagrają w finale Pucharu Polski z Legią, ale nie mogą być z siebie zadowoleni. Mecz w Sosnowcu należy do tych oznaczonych bolesną pieczęcią „do zapomnienia”, choć trzeba wyciągnąć z niego stosowne wnioski. Co jednak, gdy problemy lechitów zaczynają się już na najniższym szczeblu, gdy chodzi o przyjęcie futbolówki?
Ofensywnie tylko na papierze
Pogoda w Sosnowcu tak bardzo sprzyjała grze w piłkę, że nawet zarządzono przerwę na uzupełnienie płynów. Wysoka temperatura, słońce nisko ponad horyzontem delikatnie ogrzewające murawę. Czego chcieć więcej? Dobrego widowiska. To określenie można uznać za lekko dyskusyjne, bowiem laik nie wpadłby na to, że w szranki staje Mistrz Polski oraz drużyna z 1.ligi. No, ewentualnie miałby problem z rozróżnieniem, kto jest kim.Popularne
Wydawało się, że Lech na to spotkanie wyjdzie pozytywnie naładowany i w pełni zaangażuje się w wydarzenia boiskowe. I rzeczywiście, wyjściowa „jedenastka” oraz ławka nie wywołały zgrzytów zębów: najmocniejszy na chwilę obecną skład zameldował się na murawie i… stanął w miejscu.
Wyjściowe ustawienie obrony. Boczni obrońcy „Kolejorza” ustawiali się bardzo wysoko, umożliwiając szybkie przerzucenie oddziałów do ataku. Tetteh i Trałka wymiennie wspomagali stoperów. Pojawił się jednak pewien problem.
Co z tego, że defensywa Lecha była usposobiona w sposób ofensywny (zarówno Kędziora, jak i Kadar mieli pomagać w atakach), gdy kłopoty pojawiały się właśnie w momencie bronienia. Niby Trałka i Tetteh wymiennie mieli wspomagać stoperów i wypełniać lukę, jaka pojawiała się w linii, ale w praktyce raz, że brakowało dokładności w podaniach, a dwa, że akcje poznaniaków były po prostu o tempo za wolne. Drużyna z Poznania była tak rozstrzelona, że gospodarze nie mieli najmniejszych problemów, żeby w odpowiednim momencie doskoczyć i przeciąć podanie, jednocześnie, natychmiastowo zabrać się z futbolówką i zorganizować się w ataku. Co tu dużo mówić, groźnie było już w 2. minucie, gdy Arajuuri wykazał się iście reprezentacyjną formą i sfaulował Araka – Dudek wystawił Buricia na porządną próbę precyzyjnie uderzając z rzutu wolnego, ale w tym pojedynku to Bośniak był górą.
Wysokie ustawienie bocznych obrońców miało także sprzyjać zagęszczaniu sektorów na flance w ataku. I owszem, było parę momentów, gdy Lech starał się rozegrać piłkę właśnie tam. „Starał się” wydaje się być jednak bardzo dobrym określeniem.
Szybki odbiór w bocznym sektorze i wyjście na jeden kontakt? Nic bardziej mylnego. Owszem, „Kolejorz” akurat w tej sytuacji oblega flankę, ale należy to do wyjątków, bowiem poznaniacy naprawdę rzadko przedzierali się skrzydłami jednocześnie je zagęszczając. Prosta przyczyna: brakowało dokładności.
Wszyscy widzieli, że Matusiak jest niezwykle groźnym zawodnikiem. Wszyscy prócz defensywy Lecha.
Ciekawy obrazek. Nie wiem, czy ktokolwiek poinformował defensorów, że zamykanie rywala w kręgu we własnym polu karnym zwykle kończy się źle. Lechici nie mieli możliwości doskoku, zablokowania przeciwnika, a ten znowuż – kilka możliwości wykończenia.
Dziecinne błędy
Głównym problemem „Kolejorza” nie były braki kadrowe, słońce świecące prosto w oczy. Był on sam. Lechici napotykali kłopoty w prostym przyjęciu piłki, która odskakiwała im na kilkanaście centymetrów. Ewentualnie pół dnia zajmowało im samo zabranie się z futbolówką, co skrzętnie wykorzystywał przeciwnik, natychmiastowo doskakując i zmuszając do straty. Poznaniacy nie byli w stanie ogarnąć chaosu: nie wiedzieli, kiedy mają dłużej holować piłkę, w jakim momencie należy docisnąć. Zagłębie Sosnowiec oczekiwało w gotowości… idealnie było to widoczne w momencie, gdy kamera przenosiła nas pod bramkę Lecha – wówczas zauważalna była ta różnica w tempach. Gospodarze wyskakiwali przed defensywę rywala zanim ten w ogóle zdołał rzetelnie ocenić sytuację i pomyśleć, co zamierza teraz zrobić. W ten sposób Dudek prostopadłymi podaniami bez przyjęcia szukał Fidziukiewicza ciągle wyczekującego w centrum pola karnego.
Po przeciągłym momencie, gdy Zagłębie było ciągle pod grą, przyszedł w końcu czas na podopiecznych Urbana i ich podejście do mikrofonu. Uczynili to bardzo niemrawo, delikatnie i prawie uciekli ze sceny. Powiedzmy sobie szczerze, że lechici przez jakieś 10-15 sekund byli w stanie uspokajać grę w obrębie swojej linii obrony, anemicznie przenosząc się do środka pola, ale potem trzeba było w końcu zrobić coś z piłką. Słowo-klucz, w końcu. Bo Lech tak na dobrą sprawę nie wiedział, co ma z tą piłką uczynić. Do ataku wychodziła trójka, a niżej wytwarzał się prawdziwy kanion.
Jevtić starał się jak mógł, ale co w sytuacji, gdy nie za bardzo ma z kim współpracować?
Brakowało podkręcenia śruby, dociśnięcia przeciwnika. Lech bał się doskoczyć do rywala, zmusić go do błędu, podejść wysokim, czynnym pressingiem. Wszystko było robione w jednym tempie, po dogłębnym przemyśleniu. Tak jak na powyższym screeni: poznaniacy dobrze się ustawiali, ale nie kwapili się do doskoku. Szybkość działania nie była obecna w szeregach „Kolejorza”.
Jedna z najlepszych akcji Lecha po… zagraniu ręką. Bardzo dobra wrzutka Lovrencsicsa z narożnika przeleciała przez całe pole karne, a Nicki Bille urwał się defensywie rywala. Co z tego, skoro nie potrafił trafić z kilku metrów.
Jak skutecznie wyłączyć swoje boczne sektory? Dobrze wiedzą w Poznaniu. Co prawda w pierwszej części spotkania trudno było wypatrywać jakichkolwiek konkretnych akcji Lecha, ale jeżeli już się takie zawiązywały, to albo Kędziora psuł dośrodkowanie, albo starali się taranować środek boiska.
Nikt nie wychodzi na obieg, brakuje elementu zaskoczenia. Po raz kolejny daje się we znaki mierność i brak pomysłu „Kolejorza”.
Linetty robi różnicę
Lech w drugą część spotkania z Zagłębiem wszedł nieco bardziej zmotywowany i bardziej zaangażowany. Podszedł wyżej, starał się docisnąć przeciwnika i… stracił piłkę pod jego polem karnym nawet nie oddając strzału na bramkę Fabisiaka. To tylko podsyciło nadzieje gospodarzy na osiągnięcie korzystnego wyniku i wywalczenie dogrywki, a może i nawet awansu. Gdyby nie bardzo dobra postawa Arajuuriego, „Kolejorz” byłby w potężnych opałach – Fin wziął się w garść i czyścił większość wrzutek, jakie wpadały w okolice pola karnego, dobrze wychodził do interwencji. No, na tle reszty zespołu. Tego samego nie można powiedzieć o Kędziorze, który właściwie mógłby nie grać. Lewa strona była całkowicie otwarta dla przeciwnika. I Udovicić, i Pribula forsowali flankę młodego obrońcy, łatwo dochodzili do sytuacji. Problemem nie było samo ustawienie, a fakt, iż defensorowi brakowało agresywnego podejścia do rywala. Po prostu go przepuszczał.
Słaba postawa Tetteha, następnie bierność Kędziory i kłopoty murowane.
W 62. minucie losy spotkania nieco uległy zmianie. Na placu boju zameldował się Karol Linetty, zmieniając dobrze dysponowanego Jevticia. Decyzja trenera wzbudziła pewne kontrowersje, ale ogólnie wyszło całkiem nieźle. Punkt zwrotny.
Po pierwsze, ożywienie
Linetty wniósł sporo ruchu w grę lechitów. Nieustannie wychodził do ataku, szukał piłkami Nickiego Bille’a (fakt, że akurat Duńczyk nawet nie potrafił zrobić konkretnego wiatru, nie pomagał). Stale meldował się w okolicach „szesnastki”, nie bał się pójść na raz i wbić się w szczelna defensywę przeciwnika. Wreszcie był ktoś, kto pociągnie tę ofensywę do przodu.
Pomocnik sam pakuje się w „tarapaty” i od razu cały atak Lecha zmierza do przodu.
Po drugie, gol
Tetteh i Dudek stają w szranki, a piłka trafia do Linettego, który nie czeka:
…i idzie do przodu. Z piłką, co ważne i nie takie oczywiste. W grze młodego zawodnika widać dużo jakości, kontuzja nie wybiła go z rytmu. Momentalnie wypatrzył Gajosa, uruchomił go i wystarczyło „jedynie” wpakować piłkę do siatki.
Po trzecie, współpraca z Jóźwiakiem
Kolejna ważna zmiana do odnotowania. W 74. minucie Nicki Bille opuścił murawę i za niego pojawił się młodziutki Jóźwiak. Od samego początku mocno pokazywał się do gry i nie tylko w obrębie swojej strefy. Właściwie, mecz zaczął od… wyjścia po piłkę do środka boiska, by następnie pobiec pod pole karne przeciwnika.
Młody zawodnik chciał jak najwięcej popracować na boisku, jak najlepiej spożytkować dany mu od szkoleniowca czas. Dobrze wyglądały jego wyprawy w okolice „szesnastki”. Wreszcie był ktoś, kto pokaże się do podania.
Marazmu ciąg dalszy
Awans Lecha do finału Pucharu Polski rodził się w bólach. Poznaniacy nie byli w stanie wykrzesać z siebie krztyny zaangażowania, woli walki. Po mizernej pierwszej części spotkania przyszedł czas na lekkie ożywienie, które w szeregi lechitów wniósł niezawodny Linetty. Pomocnik od razu rzucił się do gry – nie zważał na to, jak są ustawieni jego koledzy, jak słabe morale panują w ekipie. Po prostu zaczął grać. Momentalnie drużyna ruszyła do przodu. Nie przyniosło to wymiernych korzyści poza „złotym golem” Gajosa, nie można mówić o zmianie obrazu gry, ale chociaż „odbębniono”. Trudno inaczej określić postawę „Kolejorza” w rewanżowym spotkaniu z Zagłębiem. Nie dość, że przez godzinę nie było nikogo, kto weźmie na swoje barki odpowiedzialność za rozegranie, to jeszcze pojawiały się naprawdę banalnie proste problemy z przyjęciem. Takie kłopoty nie powinny mieć miejsca na tym poziomie rozgrywkowym. Czyste konto również nie zostało zachowane.
Moment podania Bartczaka do Paluchowskiego. Defensywa po raz kolejny pozbawiona jest agresywnego doskoku, a sytuacji nie poprawia nieskuteczna interwencja Arajuuriego.
Lechici nie mogą być zadowoleni ze swojej postawy, choć ostatecznie wywalczyli korzystny rezultat. W drużynie Urbana trybiki przestały funkcjonować, a zgrzyt zębatek staje się coraz bardziej nie do zniesienia. Quo vadis, Lechu?