Skuteczność, trójkąty i mechanizmy: lokomotywa wynurza się z dołka
2015-11-22 19:08:40; Aktualizacja: 9 lat temuZestawienie jedno-kontaktowej gry „Kolejorza” z Pogonią trzymającą piłkę naprawdę mogło się podobać. A zwycięzca? Był po prostu skuteczny.
„Nowy” Lech
Z każdym, kolejnym meczem na grę „Kolejorza” patrzy się coraz lepiej. Choć Pogoń postawiła naprawdę trudne warunki i od pierwszych sekund spotkania rzuciła się do wrót twierdzy Buricia, to poznaniacy zachowali zimną krew i ustawiali się naprawdę dobrze minimalizując ryzyko zagrożenia. Przede wszystkim: odcinali napastników od podań nie chowając się za podwójną gardą, a twardo wychodząc naprzeciw „Portowcom”. Defensywa pracowała naprawdę dobrze, czuła grę, a przy tym była wspomagana przez twardego i nieustępliwego Tetteha, który dusił akcję rywala w zarodku zastawiając się z futbolówką i tworząc mur nie do ruszenia. Nieco słabiej wypadł Kędziora, który nie do końca potrafił sobie poradzić z Małeckim silnie szarpiącym flanką i prowokującym ogromną niestabilność w grze młodego obrońcy.
Pierwsza bramka „Kolejorza” również zasługuje na kilka słów pochwały, bowiem nieczęsto widzi się stopera tak zaangażowanego w akcję ofensywną. Kamiński nie dość, że sam zabrał się z piłkę, minął Akahoshiego, zaryzykował i zaufał swoim siłom, to jeszcze uruchomił Linettego, który odegrał do boku, a on w tym samym czasie zajął miejsce w polu karnym. Obrońca stał się architektem tego gola, bowiem zdołał jeszcze posłać podanie do Pawłowskiego, który choć nie trafił w piłkę, dał sygnał dobrze ustawionemu Hamalainenowi, żeby dopełnić dzieła zniszczenia. Można „gdybać”, czy bez fojutowego rykoszetu piłka wtoczyłaby się do bramki – teraz to już bezzasadne.Popularne
W „nowej” drużynie Urbana ogromną rolę odgrywa Linetty, który wykonuje kawał dobrej, czarnej roboty. Pomocnik biegał naprawdę, bardzo dużo. Nie ograniczał się do odbioru w środkowej strefie, a z racji swojego ustawienia na „10” gnał na złamanie karku do przodu i podłączał się do ofensywy. W drugiej części spotkania trochę brakowało u niego takiego przytrzymania futbolówki, które uspokoiłoby grę i wprowadziłoby pewną stabilność w szeregach drużyny, ale w pełni rekompensował to ogromnym i niczym niepohamowanym zaangażowaniem, zostawiając na boisku całe serce.
Odwaga, zadziorność i niesamowita lekkość: przyszłość patrzy, Marcin Listkowski
Choć ma dopiero 17 lat, przebojem wdziera się do składu „Portowców” nie dając po sobie poznać ani krztyny bojaźni, czy krępującej ruchy presji. Po boisku porusza się lekko, zapomina o nerwówce i skupia się tylko na piłce. Zadziorny i nieustępliwy Marcin Listkowski po raz kolejny udowodnił, że jego dojrzałość boiskowa stoi na naprawdę wysokim poziomie. Mogłoby się nawet wydawać, że mecze z Lechem są dla niego szczególne: to właśnie w spotkaniu z „Kolejorzem” doczekał się debiutu i przez ponad 30 minut zmagał się z mocno bijącym sercem mając szansę zaprezentowania się przed prawie 30-tysięczną publicznością. Od tego czasu trener Michniewicz bardzo powoli i rozważnie wprowadza go w szeregi Pogoni, by jego talent nie zagubił się gdzieś w ligowej, przedziwnej rzeczywistości. Trzeba jednak przyznać, że młody napastnik świetnie radzi sobie ze stresem. Gdy po raz pierwszy wymaszerował w wyjściowej „jedenastce” zaliczył asystę przy golu Akahoshiego i walnie przyczynił się do zwycięstwa nad chorzowskim Ruchem (2-0).
Od pierwszych minut starcia, Listkowski był niesamowicie zaangażowany w to, co dzieje się na boisku. Doskakiwał do przeciwnika, wychodził bardzo wysoko, nie obawiał się odważnego pressingu na defensywę Lecha. Obrońcy „Kolejorza” zmuszeni byli strzec go jak oka w głowie, bowiem młody piłkarz nic nie robił sobie z gry bark w bark. Chociaż 17-latkowi czasem brakuje wyczucia w podaniach, nie są one aż tak dokładnie i może nie zawsze docierają w punkt, to nadrabia świetnym prowadzeniem futbolówki. Na jego grę po prostu miło się patrzy. Lekko utrzymuje piłkę przy nodze, podnosi wzrok, ocenia sytuację i w razie czego jest w stanie dobrze się zastawić, zrobić jedno kółeczko więcej, zamiast wykopywać futbolówkę w myśl „piłka parzy”. Przy tym wszystkim biega bardzo dużo, kierunkowo przyjmując podania nie obawiając się trudnych decyzji – głównie przez taką zadziorność zobaczył żółty kartonik za faul na Linettym.
Mimo, że Listkowski dopiero przedziera się do pierwszego składu Pogoni to już w tym momencie widać ogromną odwagę bijącą z jego gry – futbolówka klei mu się do nogi i przede wszystkim myśli na boisku. Pod koniec pierwszej części spotkania zauważalne było także dobre wpisanie się w mechanizmy gry „Portowców”. 17-latek wymienił się z Frączczakiem i zszedł nieco na prawą stronę boiska, co pozwoliło mu na jeszcze większe zaangażowanie w grę. Próbował także swoich sił w strzałach, ale jego uderzenie z 20. minuty zostało zablokowane przez Tetteha. Nieco gorzej wygląda w pojedynkach powietrznych – miał ogromny problem, żeby poradzić sobie z Kamińskim czy Arajuurim i zwykle kapitulował.
Boiskowe myślenie Listkowskiego wybiło się na pierwszy plan także w drugiej części spotkania, gdy w 58. minucie świetnym podaniem uruchomił Murawskiego, a były lechita o mały włos nie obsłużył swoich kolegów znajdujących się w polu karnym. Młody chłopak pozostały mu czas (zszedł z murawy w 69. minucie) spędził na prawej stronie pomocy, gdzie był znacznie bardziej aktywny niż na środku.
Agresywna Pogoń
„Portowcy” zaskoczyli swoją postawą boiskową. Długo utrzymywali się przy piłce, zastawiali się ciałem, efektownymi ruletami blokowali poznaniaków i przede wszystkim wiedzieli po co są na boisku. Szczecinianie zdobywali teren, forsowali 16. metr „Kolejorza”, a w samej końcówce pierwszej połowy przystąpili do konkretnego oblężenia poznańskiej twierdzy.
Defensywa Pogoni zachowywała się w sposób należyty aż do straconej bramki. Osaczali lechitów, nie zostawiali im praktycznie w ogóle miejsca na oddech, nie wspominając już o rozwinięciu skrzydeł. Na efekty pracował cały zespół. Z tego powodu, gdy dochodziło do akcji ofensywnej, najgroźniejsi byli… defensywni pomocnicy (i Małecki!), którzy zaskakującymi rajdami przełamywali obronną linię „Kolejorza”.
W grze gospodarzy nie brakowało wymienności pozycji. „Portowcy” co prawda grali wolniej niż ich dzisiejszy rywal, ale byli bardzo zdecydowani w swoich ruchach i skoncentrowani na każdym, nawet najmniejszym kontakcie z piłkę. W 37. minucie mogli doprowadzić do remisu po tym, jak Małecki miękko przyjął futbolówkę po przeciwległym przerzucie i przeniósł ją na drugą stronę bramki. Frączczak nie zdołał jednak wygrać pojedynku z Kadarem i szczecinianie musieli obejść się smakiem.
Trener Michniewicz musiał ostro popracować ze swoimi podopiecznymi w szatni, bowiem na drugą część spotkania wyszli zdecydowanie bardziej zmotywowani i pewni swego. Poczuli krew i zrozumieli w czym tkwi sukces Lecha z pierwszej części spotkania. Gdy po kilkunastu sekundach okazało się, że wystarczy pograć nieco bardziej na chaos, żeby wybić „Kolejorza” z rytmu, sprawa stała się bardzo prosta. Pogoń wykorzystała zaledwie kilka schematów, by doprowadzić do popłochu w szeregach gości. Przede wszystkim w obliczu stałych fragmentów gry zdecydowała się wbiegać znacznie głębiej w pole karne przeciwnika, co doprowadziło do problemów z kryciem, a do tego atakowała większą ilością zawodników i wykorzystywała swoją niespożytą energię do ruchliwości w okolicach „szesnastki”.
Takie ofensywne nastawienie wyprowadziło z równowagi poznaniaków i pozwoliło Pogoni na pełne rozwinięcie skrzydeł. Szczególnie aktywny był Małecki, który w 55. minucie mógł doprowadzić do remisu po tym jak poślizgnął się Trałka, a wybicie Kędziory umieściło mu piłkę pod nogami – strzał pomocnika najpierw obronił Burić, a dobitka nie pomknęła nawet w światło bramki.
Sukces tkwi w trójkątach i… skuteczności
To, co jednak zasługuje na największą uwagę kryje się w ataku poznańskiej lokomotywy. Trzeba przyznać, że na ofensywę lechitów patrzyło się naprawdę z przyjemnością. Lech nie trzymał długo futbolówki przy nodze, notował znacznie mniejsze posiadanie, ale jego kontry były znacznie bardziej konkretne niż zmasowane ataki Pogoni. Od razu po przyjęciu, zabierał się do przodu z piłką i rozgrywał na jeden kontakt w bocznych sektorach boiska. Tam kluczową rolę odgrywał Linetty, który w obliczu kontrataku schodził na lewą stronę i rozporządzał piłkami – jego miejsce zajmował Hamalainen. Taka gra na małej powierzchni, z niesamowitą regulacją tempa nie miałaby racji bytu, gdyby w drużynie poznaniaków nie wykształciły się stosowne mechanizmy. A naprawdę, tę wymienność było widać wraz z każdym ruchem bliżej bramki Słowika. Wystarczył balans ciała Kadara, żeby Pawłowski wiedział, że w tym momencie ma szarpnąć do przodu, bo defensor już wyjdzie na pozycję.
Lech pokazał kawał dobrego futbolu ustawiając się w bardzo mobilnym trójkącie, który modelował wedle uznania.
Poznaniacy nie wytrzymali jednak wysokiego tempa gry do końca meczu. Na drugą połowę wyszli znacznie mniej zmotywowani i zbiegło się to z rozpracowaniem ich gry przez Pogoń. „Portowcy” połapali się jedno-kontaktowych akcjach poznaniaków i wykorzystali swoją siłę drzemiącą w większym posiadaniu, by spróbować zadać ostateczny cios. Wywołało to pasmo błędów i ogromny niepokój zauważalny w szeregach defensywy „Kolejorza”. Pojawiły się problemy z przyjęciem, duże wahanie przy wybiciach i… trałkowanie. Kapitan lechitów przypomniał sobie swoje leżakowanie na murawie, które stało się hitem internetu w czasie jego gry pod sztandarem Polonii i natychmiastowo poczuł się senny. A wiadomo, nie ma co walczyć ze swoim organizmem, więc… Trałka wykorzystał miękkość murawy i po prostu się położył. Kilka razy. Poznański El Capitano nie dał się jednak ściągnąć z boiska i w 64. minucie wykorzystał fenomenalne dośrodkowanie Lovrencsicsa z rzutu wolnego, które spadło mu prosto na nos i bez większych problemów pokonał Słowika. Wzbudziło to ogólne poruszenie, wizje końca świata, destrukcyjnej apokalipsy, bowiem Trałka w lidze nie trafił do bramki od… 6300 minut.