W cieniu pamiętnego sukcesu sprzed 7 lat
2015-10-01 21:40:44; Aktualizacja: 9 lat temuApatia, żółwie tempo i rażąca niedokładność. Lech Poznań grał przez 40 minut w osłabieniu i ostatecznie uległ FC Basel 2:0.
„Jeszcze Arboleda, będzie szansa i…gooooool, RAFAŁ MURAWSKI!”. Dokładnie jutro minie 7 lat od wielkiego wyczynu Kolejorza i zwycięstwa nad Austrią Wiedeń. Dziś w poznańskiej ekipie na próżno było wypatrywać strzelca gola, który obecnie reprezentuje barwy Pogoni Szczecin. Na nic też wytężanie wzroku w poszukiwaniu sympatycznego, kolumbijskiego obrońcy słynnego ze swojego charakterystycznego „ułajaj”. Chyba jednak największą stratą nie jest diametralna zmiana kadry, a utrata ducha. Bo na Lecha przykro patrzeć.
Usypiająca dawka piłki nożnej
Lech rozegrał bardzo słabe zawody. Grał wolno, niemrawo, apatycznie, jakby na jego barkach spoczywała cała liga. Istny kolos na glinianych nogach, który jest o krok od popełnienia błędu. Jeszcze w początkowej fazie meczu wyglądało to całkiem nieźle, ponieważ rywal nie podchodził aż tak wysoko i w dużej mierze utrzymywał się na swojej połowie. Problemy pojawiły się wraz z upływem kwadransa, gdy Basel podeszło nieco wyżej i zaczęło stwarzać większe zagrożenie pod bramką Gostomskiego. Trzeba jednak otwarcie przyznać, że Szwajcarzy nie pokazali właściwie nic szczególnego. W ich grze widoczna była spora doza niedokładności, niby utrzymywali się przy piłce, ale niewiele z tego wynikało, a jak już docierali pod pole karne Lecha, to właściwie w ich ruchach widoczne było lekkie niedobudzenie. Tę senność trudno jednak odnosić do lagów, jakie łapali podopieczni Skorży. Poczynania lechitów nie były naznaczone krztyną płynności. Brakowało regulacji tempa, akcje były organizowane w jednolity i bardzo czytelny sposób. Futbolówki w przeważającej większości nie znajdowały swoich adresatów – warto w tym momencie przywołać 4092342 otwierających podań Arajuuriego, który dzisiaj w dużej mierze zajmował się wprowadzaniem piłki do gry. Zajmował się wydaje się być chyba zbyt mocnym słowem, bowiem jego długie podania nie miały najmniejszych szans, by dokleić się do nogi któregoś z kolegów. Wielki Fin także w obronie miał problemy ze stabilnością. Owszem, udało mu się wybić kilka groźnych dośrodkowań przeciwnika, ale równie często włączał tryb slow-motion.Popularne
Lech nie ma argumentów, by uderzać do wrót światowej piłki
Kolejorz nie radzi sobie na rodzimym boisku, nie przekonuje w Pucharze Polski mierząc się ze słabiutkim wówczas Ruchem, a i tak mając problem umieścić piłkę w siatce (trzeba było posłużyć się rywalem), a LE wcale nie jest jakąś odskocznią, najmocniejszym frontem. W trakcie meczu padł komunikat, by kierować długie piłki na Kownackiego. W teorii wyglądałoby to całkiem nieźle: młody lechita raz zdołał wybić się pod niebo i Suchy mógłby się z tego później tłumaczyć, ale w przeważającej większości, piłki do niego po prostu nie docierały. Albo wybijali je bardzo sprawni defensorzy, albo po prostu tonęły gdzieś w gąszczu środkowej części boiska. Inna sprawa, że napastnik Lecha także nie pokazywał się do gry.
Zupełnie osobną kwestią są skrzydła Kolejorza, które dały dzisiaj prawdziwy popis indolencji. Boczni pomocnicy za łatwo dawali sobie wygarniać piłki, nie potrafili się przy nich utrzymać przez dłuższy czas, nie wspominając już o zabraniu się w bardziej newralgiczne sektory twierdzy Vaclika. Poruszali się zbyt wolno, a sam balans ciała wręcz nie był zauważalny.
Perspektywiczny Tetteh i potencjał drzemiący w ustawieniu
Lechici rozegrali fatalne zawody, uśpili miliony i jeszcze mocniej zrazili do siebie stale zmniejszające się grono kibiców. Lecha ogląda się trudno i zakrawa to o potężny masochizm: jeśli już uda się przeboleć elektryczną obronę, która wymaga patcha usprawniającego płynność gry, to przychodzi pora na atak… którego tak naprawdę nie ma. Nie oszukujmy się, Kolejorz nie ma napastnika, a skrzydła nie robią nawet wiatru. Jedynym, który miewał dzisiaj jakieś przebłyski (bylejakość jest wpisana w DNA obecnego Lecha) był Jevtić. Pomocnik zorganizował jedną z najlepszych akcji, gdy poszedł aż do linii końcowej, urwał się Elneny’emu, ale jego wycofanie piłki na bliski słupek nie znalazło niebiesko-białego adresata. Jest jednak pewne ale.
W tym całym gąszczu apatii i pełzających piłkarzy klaruje się sylwetka Tetteha, który z meczu na mecz prezentuje się coraz lepiej. Ghański piłkarz pokazuje wysoki poziom stabilności w środku pola, dobrze odbiera piłki, potrafi się zastawić, odegrać i nie boi się walki bark w bark. Moim zdaniem trochę za mało go w ataku, wykazuje ogromne przywiązanie do strefy, ale przynajmniej tam jest punktem nienaruszalnym. Zagrał dzisiaj o wiele lepiej od chwalonego Linettego, który ostatnimi czasy (odkąd odbył wycieczkę do Belgii) przeżywa potężny regres formy. Dzisiaj dodatkowo osłabił zespół bezsensowną, czerwoną kartką, której wcale nie musiał dostać, bowiem kontakt między nim, a Bjarnasonem był naprawdę znikomy.
Również odległości między poszczególnymi częściami formacji Lecha są dość perspektywiczne. Dzięki takiemu ustawieniu lechici mogą łatwo przekazywać piłkę między strefami i szybko, niewielkim nakładem wysiłku przenosić się pod pole karne rywala.
Problem w tym, że poznaniacy nie prezentują grama dokładności i potrzebują masy czasu, by piłkę przyjąć, rozejrzeć się i ewentualnie, łaskawie gdzieś ją odegrać. Zwykle ten ostatni element nie ma racji bytu.
Rażące błędy w obronie
To, że Lech w ataku wygląda tak, jakby mu odcięli prąd to jedno. Osobną sprawą jest niestabilność defensywy. Nic dziwnego, że na tablicy Skorży non-stop wywala blue screeny, jeśli obrona co chwile się wiesza i uniemożliwia płynną organizację drużyny.
Pierwszego gola można było uniknąć. Samuel niekwestionowanie fenomenalnym podaniem uruchomił Bjarnasona, który nic sobie nie zrobił z bliskiej obecności Kamińskiego i Kadara, i po prostu wpakował piłkę do bramki obok bezradnego Gostomskiego. Defensorzy nie za bardzo kwapili się do odważnego wyskoczenia przed przeciwnika od razu uznając, że sprawa jest przegrana. Druga bramka padła w równie śmiesznych okolicznościach, bowiem tym razem Kadar nawet nie zdołał zorientować się, że za jego plecami jest Janko. Żaden z lechitów nie pokusił się o powstrzymanie szarżującego Embolo, który pewnym strzałem dopełnił dzieło zniszczenia.
Senny początek października
Lech przegrał zasłużenie, ale trzeba w tym podkreślić, że stało się to również na jego własne życzenie. W ekipie Skorży brakuje życia, impulsu, zębatki nawet nie czują potrzeby, by się poruszać i wprawiać w ruch poznańską lokomotywę. Nic więc dziwnego, że Gostomski próbował rozbudzić widownię i całą drużynę swoją wewnątrz-meczową rozgrzewką:
A obrona stała jak zaklęta.