Wygra ten, kto (na chwilę) opanuje nerwy. „Własne prawa” Derbów Trójmiasta
2017-11-04 15:11:26; Aktualizacja: 7 lat temuChaos, gorączka i brak jakości. Zwycięzca nie tylko zgarnął trzy punkty – przetrwał najwyższą próbę charakteru.
To, za co można było pochwalić Arkę po meczu z Jagiellonią, obróciło się przeciwko niej. Kolektyw, dzięki któremu udało się zatuszować błędy, tym razem okazał się być mało efektywny z jednej, bardzo prostej przyczyny: podopieczni Ojrzyńskiego nie mieli w środkowej strefie lidera. Kogoś, kto nawet nie tyle, że weźmie na swoje barki odpowiedzialność za rozegranie, a przede wszystkim rzuci lód na gorące głowy i rozdzieli zadania na boisku.
Główną bronią miała być walka. Nie taktyka, nie udawany spokój, czy jakaś próba ułożenia sobie od tyłu tego spotkania. Walka o każdy centymetr kosztem dokładności i jak się szybko okazało, jakiejkolwiek strategii. Broń była jednak obosieczna.
Trener Owen oparł swoją strategię na czymś bardzo podobnym, ale przy okazji dysponował technicznymi zawodnikami, którzy od czasu do czasu potrafią wyczarować coś z niczego, nawet jeśli przez większą część spotkania będą tracić piłkę za piłka albo w ogóle nie pokazywać się do gry. Coś takiego dopadło Wolskiego, który faktycznie, po akcji z samego początku meczu przygasł na prawie pół godziny, by później znowu pokazać się tylko przy okazji stałych fragmentów gry. Wystarczyło jednak rozluźnienie formacji rywala (ok. 70. - 75. minuty), żeby wraz z Krasiciem zaczął szarżować w kierunku bramki Steinborsa. Tego oczekiwał szkoleniowiec Lechii – aktywacji mocy w odpowiednim momencie. Był świadomy, że może nie być ich zbyt wiele.Popularne
Charakterność all-in
Arka nie za bardzo mogła liczyć na to samo. Trener Ojrzyński postawił na zawodników, którzy jego zdaniem będą górować pod względem psychologicznym. Chyba najlepiej było to widoczne na przykładzie Nalepy – był szykowany na to spotkanie od dłuższego czasu. I jeśli ta decyzja personalna jest dość czytelna, tak zdecydowanie nie można tego powiedzieć o wystawieniu w pierwszym składzie Marcusa (ostatni mecz ligowy w wyjściowej jedenastce zagrał z Piastem Gliwice, ponad miesiąc temu) zastępującego Piesia na skrzydle.
Z Nalepą i Marcusem problem był jeden: po udanym odbiorze w środkowej strefie (wcale nie było ich tak mało) nie mieli pojęcia, co dalej zrobić z piłką. Akcje były zawieszone. Sama organizacja pod kątem przejęcia futbolówki prezentowała się całkiem nieźle. Arkowcy niewielkim nakładem energii byli w stanie zmusić przeciwnika do straty - wystarczył lekki pressing na flance, w którym brali udział właśnie dwaj wyżej wspomniani pomocnicy i któryś z bocznych obrońców (najczęściej Marciniak). W ten prosty sposób w ciągu jednej minuty (19.), lechiści 3-krotnie wybili futbolówkę poza boisko (Kuciak i 2x Stolarski). Podopieczni Ojrzyńskiego nie potrafili jednak tego wykorzystać. Po przechwycie ich gra stawała się chaotyczna, brakowało wyjścia na pozycję, podejmowano złe wybory. W efekcie piłka wracała do przeciwnika… i tak w kółko. Nalepa wyraźnie potrzebował natychmiastowego wsparcia po odbiorze, żeby jak najszybciej pozbyć się futbolówki i już bez niej (w oczekiwaniu na podanie zwrotne) pobiec w kierunku szesnastki rywala. Tylko kilka razy się go doczekał – raz ok. 11. minuty, gdy pojawiła się namiastka rozegrania z Sołdeckim i Szwochem, później jeszcze kilkakrotnie po wejściu na boisko Jurado.
Z drugiej strony jednak, trener Ojrzyński uparcie stawia na Szwocha, który zupełnie nie wpisuje się w waleczną strategię jego podopiecznych. 24-letni pomocnik od dłuższego czasu jest bez formy i stanowi najsłabsze ogniwo drużyny. Nie tylko nie pokazuje się do gry, ale jest zupełnie nieprzydatny jeśli chodzi o jakąkolwiek regulację tempa, czy proste uruchomienie wychodzącego na pozycję zawodnika. Nic więc dziwnego, że środkowa strefa po raz kolejny stanowiła największą bolączkę Arki. Podczas gdy Sołdecki zajmował się bezpośrednim wsparciem defensywy i nie brał udziału w rozegraniu, naturalnym jest, że te obowiązki powinny spaść na Szwocha. Nie mając ciekawej alternatywy na ławce rezerwowych, trener Ojrzyński decyduje się grać z pominięciem środkowej strefy i większym obciążeniem bocznych sektorów boiska. W meczu z Lechią brakowało równomiernego rozłożenia ciężaru gry na obu flankach, jakby gospodarze bali się, że gdy przerzucą futbolówkę do Zbozienia, formacja stanie się za bardzo rozluźniona. Boczny obrońca wielokrotnie pozostawał bezrobotny i bez krycia, ale na palcach jednej ręki można policzyć akcje z jego udziałem w pierwszej części spotkania. To również wynika z braku rozgrywającego, który dostrzegłby dobrze ustawionego kolegę i zagrał do niego w tempo.
Stępione ostrze
We wcześniejszych meczach namiastkę tej roli próbował spełniać Piesio. Najlepiej było to widoczne na przykładzie spotkania z Jagiellonią, gdy faktycznie pracował na całej szerokości boiska i umożliwiał wymienność pozycji na linii Siemaszko-Kun. Tym razem trener Ojrzyński wystawił go dopiero w drugiej połowie zmieniając… napastnika. Na szpicy pozostał bardzo dobrze pilnowany przez przeciwnika Kun, który nijak nie miał możliwości, żeby przebić się przez szczelne zasieki, każda próba kończyła się wytrąceniem z rytmu lub szybką stratą.
Trudno w tym momencie stwierdzić, czy brak Piesia w wyjściowym składzie odbił się gospodarzom czkawką. Na pewno gra z nim od początku wyglądałaby chociaż trochę płynniej – Marcus dobrze radził sobie w defensywie, uzupełniał lukę, która często powstawała na flance, dokładał swoją cegiełkę do odbioru, ale wyraźnie dawały się we znaki problemy z komunikacją. Tyle że wejście Piesia zmieniło tak naprawdę niewiele. Owszem, kilkakrotnie przedarł się skrzydłem i dośrodkował w pole karne, ale za każdym razem na piłkę czekało dwóch najniższych zawodników gospodarzy (Kun i Nalepa), po przeciwnej stronie nie było nikogo na domknięciu (Zbozień zostawał z tyłu, a później Zarandia miał kłopoty z oceną sytuacji, nie wychodził na obieg i częściej zostawał przed polem karnym). Druga sprawa, że pomocnik przed dośrodkowaniem mógł spojrzeć i zagrać nieco mniej niedbale.
Strategia Arki od samego początku miała spore luki w planie. Pierwszy kwadrans upłynął defensywie na próbie jakiegoś prowizorycznego ułożenia szyków w obliczu pressingu przeciwnika. Podobnie było z Jagiellonią – wtedy też w pierwszej fazie spotkania pojawiały się spore błędy na poziomie komunikacji stoperzy-boki, między poszczególnymi zawodnikami z linii obrony albo powstawały zbyt duże odległości, albo pojawiał się problem z oceną krycia (od wewnętrznej/zewnętrznej). Podobnie w meczu derbowym. Już w 5. minucie Danch stanął przed wyborem, który mógł być opłakany w skutkach w obliczu wejścia Krasicia w pole karne – defensor nie wiedział, czy skupić się konkretnie na nim w polu karnym, czy na dośrodkowującym również pozostającym bez opieki. Sytuacja wyklarowała się ok. 20 minuty meczu, gdy faktycznie czwórka obrońców wyczuła, jak Lechia zamierza organizować swoje ataki i przy okazji otrzymywała konkretne wsparcie od innych zawodników. Dużą rolę odgrywali Marcus i Nalepa, wielokrotnie cofał się Siemaszko. Płynność w organizowaniu się w obronie nie przekładała się jednak na płynność w ataku.
Nawet gdy kilkakrotnie udało się pograć na jeden kontakt w środkowej strefie, to później i tak pojawiała się blokada przy wyjściu na pozycję. Z przodu pozostawali skutecznie odcinani od podań Kun i Siemaszko, ale jednocześnie pozostali Arkowcy nie robili nic, żeby chociaż w pewnym stopniu ułatwić im zadanie. Brakowało akcji oskrzydlających, które mogłyby rozproszyć defensywę przeciwnika. Efekt mógł być tylko jeden: bardzo mała liczba stworzonych sytuacji (a jeśli nawet, to raczej z przypadku). Trener Ojrzyński zagrał va banque jeśli chodzi o jego zdaniem charakternych zawodników, ale to wszystko odbyło się kosztem mechanizmów, jakie mimo wszystko jakoś funkcjonowały w zespole. Jeśli dołoży się do tego gorące głowy jego podopiecznych, obraz Arki w derbach staje się bardzo klarowny. Obraz drużyny pozbawionej lidera, która w jednej chwili zapomniała jakie korzyści potrafiła czerpać z drużynowego podejścia do futbolu.