Kościół Premier League i cała reszta

2016-05-22 20:18:18; Aktualizacja: 8 lat temu
Kościół Premier League i cała reszta Fot. Transfery.info
Mateusz Jaworski
Mateusz Jaworski Źródło: Transfery.info

Czy "szydera", jaka spotyka angielskie kluby po kolejnych porażkach w europejskich pucharach aby na pewno jest niezasłużona? No cóż, jak widać, zdania są w tej kwestii podzielone.

Po środowym zwycięstwie Sevilli w finale Ligi Europy na fanpage’u Przemysława Rudzkiego przeczytałem wpis poświęcony temu meczowi (link). Szczególnie zainteresował mnie następujący fragment:

Śmieszy mnie natomiast niezmiennie wielka napinka, jakie to angielskie kluby są słabe i generalnie do niczego się nie nadają, a hiszpańskie są super i najlepsze, najlepiej byłoby rozwiązać wszystkie ligi, a zostawić tylko hiszpańską. Sam należę do kościoła Premier League, ale kiedy przegrywa jakiś hiszpański klub, kompletnie mnie to nie interesuje. Ani ziębi, ani parzy. 

Cóż, w piłce jest tak, że kiedyś dominowały angielskie kluby, bywały i trzy w półfinale i dwa w finale, potem chwilowo niemieckie (finał na Wembley), teraz hiszpańskie, a jutro być może włoskie, nie wiem. Natomiast jedno jest pewne - cała ta wielka szydera z Anglików świadczy tylko o tym, jak ogrywanie zespołów z Premier League jest dla Hiszpanów ważne. Te zwycięstwa mają dla nich wyjątkowy smak, bez nich nie umieliby żyć, mam wrażenie, że to jedyny sens ich istnienia. Jak Sevilla ograła Dnipro, to średnio to kogoś obeszło, ale jak Sevilla z sędzią pokonali Liverpool, to heheszki, że niech to dunder świśnie.

Zanim do rzeczy, jeszcze dwa dosyć istotne zastrzeżenia. Po pierwsze, jeżeli idzie o ligi zagraniczne, to również jestem fanem Premier League (kibicuję Evertonowi) – oglądam, czytam i jestem na bieżąco. I tak od wielu lat. Po drugie – nie jestem „dzieciakiem w krótkich majtkach” (stali czytelnicy red. Rudzkiego wiedzą, o co chodzi).

Zacznijmy od wspomnianej od red. Rudzkiego „napinki”. Mnie ona w żadnym razie nie śmieszy. Więcej – jest to dla mnie zjawisko w pełni uzasadnione i zrozumiałe. 

Faktem jest, że aktualnie w rozgrywkach europejskich kluby z Hiszpanii leją Anglików niemal przy każdej okazji. W fazie pucharowej przedstawiciele La Liga byli górą nad Wyspiarzami w 18 z 20 ostatnich starć (via @MisterChip, uwzględniając już zwycięstwa Liverpoolu nad Villarreal oraz Sevilli nad „The Reds” odpowiednio w półfinale oraz w finale Ligi Europy). 

Liczby są zatem dla reprezentantów Premier League miażdżące i doskonale obrazują aktualny rozkład sił na Starym Kontynencie – to Hiszpanie są najlepsi, gdy trzeba wychylić nosa poza własne podwórko (wygrali 49 na 52, czyli 94% ostatnich konfrontacji z przeciwnikami zza granicy), notorycznie ucierając nosa także Anglikom. Anglikom, którzy z kolei najchętniej w ogóle nie ruszaliby się poza Wyspy. Tam bowiem tworzą produkt podziwiany na całym świecie, opakowany tak, że mało kto jest zdolny oprzeć się pokusie i nie zajrzeć do środka, by następnie brać pełnymi garściami. Produkt, który po ostatnim kontrakcie ze SkySports dystansuje pozostałe ligi o kilka długości na płaszczyźnie finansowej. To w Premier League płaci się najwięcej zawodnikom i trenerom oraz za zawodników i trenerów. To Premier League jest bodaj najpopularniejszą, najbardziej medialną i najliczniej śledzoną ligą świata. Stąd też nierzadko nazywana jest „najlepszą”, co bynajmniej nie ma wiele wspólnego z wartością stricte piłkarską, a co jest pochodną całej tej jej otoczki. Opakowania.

Tu dochodzimy do sedna – otóż w ostatnich sezonach za wielkimi pieniędzmi wcale nie idzie jakość. Można wręcz odnieść wrażenie, że pomimo machiny marketingowej i płynącej zewsząd milionów (miliardów?) funtów poziom całej ligi jest niższy niż jeszcze kilka lat temu, czego dowodzą właśnie starcia w europejskich pucharach. Co znamienne, w starciach „wagi ciężkej” dysproporcje od dawna nie były tak widoczne – dość przywołać dwumecz Realu z Manchesterem City, w którym ci drudzy przez 180 minut nie byli zdolni oddać celnego uderzenia na bramkę rywali. A przykładów jest zdecydowanie więcej, nie tylko z udziałem ekip hiszpańskich. Jeżeli zatem przedstawiciele Premier League, globalnie lansowanej na najlepszą ligę świata (miniony sezon jest tu raczej przykładem negatywnym, bo nie umniejszając fantastycznego wyczynu Leicester, większość stawki zawiodła) niemal przy każdym wyjściu z domu dostają po głowie, trudno dziwić się owej „napince”. Bo machina kręci się cały czas, przypominając nam – wbrew temu, co wskazują najtwardsze z dowodów – że najlepiej kopią piłkę właśnie nad Tamizą. 

Ale to tylko próba zakłamywania rzeczywistości, w której prawdziwym hegemonem są Hiszpanie. Choć – używając języka red. Rudzkiego – także należę do „Kościoła Premier League”, to widzę, że król jest nagi. I tutaj się z red. Rudzkim pewnie zgadzamy. Zarazem jednak – tu się różnimy –  dostrzegam przyczynę „napinki” w tym, że zewsząd atakuje nas mainstreamowy przekaz o wyższości Premier League. Że próbuje się nam to wmówić (i wielu się na to łapie, naprawdę). Stąd ta „szydera”, że ci rzekomo najlepsi z reguły zbierają cięgi, zwłaszcza od Hiszpanów. To jest naprawdę naturalna reakcja – im bardziej będą wmawiać ci coś, co nie jest prawdą, tym mocniejsza reakcja, gdy wyjdzie na twoje. 

W drugiej części przytoczonego fragmentu red. Rudzki stwierdza, że „cała ta wielka szydera z Anglików świadczy tylko o tym, jak ogrywanie zespołów z Premier League jest dla Hiszpanów ważne. Te zwycięstwa mają dla nich wyjątkowy smak, bez nich nie umieliby żyć, mam wrażenie, że to jedyny sens ich istnienia.”

Otóż zgadzam się z tym, że zwycięstwa z Anglikami są dla Hiszpanów ważne. Drugie zdanie sprawia jednak, że całościowo ujmowana diagnoza red. Rudzkiego okazuje się nietrafna. Nie chodzi tu bowiem o „jedyny sens ich istnienia” (naprawdę?!), a o wyżej nakreślone okoliczności, w jakich przyszło toczyć pojedynki angielsko-hiszpańskie. Wyjątkowy smak zwycięstw w tych pojedynkach wynika właśnie z łatki „najlepszej ligi świata”, jaka przylgnęła do Premier League. Czerpią wszakże Hiszpanie satysfakcję z tego, że tych rzekomo najlepszych ogrywają prawie za każdym razem. I słusznie! W ten sposób dowodzą nie tylko tego, że Anglicy nie są najlepsi, ale również tego, że to właśnie im należy się miano najlepszych. Jak wtedy, gdy w rodzeństwie to ten mniej zdolny przynoszonymi do domu stopniami zawstydza tego drugiego, uznawanego przez rodziców za bardziej zdolnego i z tego powodu faworyzowanego, zarazem udowadniając wszystkich dokoła, że są w błędzie. Satysfakcja, jaka wiąże się z notorycznym wyprowadzaniem z wciąż powtarzanego błędu, jest rzeczą na naturalną. W przypadku pojedynków hiszpańsko-angielskich jest dokładnie tak samo.


MATEUSZ JAWORSKI

Więcej na ten temat: Hiszpania Anglia